JACEK KLOCZKOWSKI
III RP – państwo nieprzemyślane
Wstęp do pracy zbiorowej Rzeczpospolita 1989-2009.
Zwykłe państwo Polaków?, OMP, Kraków 2009, red. Jacek Kloczkowski
III Rzeczpospolita ma swych zagorzałych obrońców i nieprzejednanych
krytyków. Jej dwudziestolecie nie stało się jednak okazją do dokonania
poważnego bilansu tego, co w tym czasie udało się zrobić, a czego zabrakło.
Pojawiły się co prawda nieliczne artykuły prasowe i książki podsumowujące różne
aspekty rzeczywistości lat 1989-2009, ale symboliczna rocznica nie skłoniła
uczestników debaty publicznej – naukowców, publicystów, polityków, działaczy
społecznych – do podjęcia wszechstronnej dyskusji na ten temat, wykraczającej
poza okolicznościowe wspomnienia i ponowne zadeklarowanie się po stronie bądź
apologetów III RP, bądź jej kontestatorów. Jak to zwykle w ostatnich dwóch
dekadach bywało, bieżący spór polityczny i doraźne potyczki ideowe wzięły górę
nad bardziej ambitnymi intelektualnie przedsięwzięciami. Szansa, aby odświeżyć
polskie życie umysłowe i nadać nowy impuls myśli politycznej, została
zmarnowana.
I
Skoro jednak przez wiele lat nie zdobyto się na poważne
przemyślenie, czym właściwie jest III RP, jakie są jej ideowe fundamenty, jak
owe idee są przekuwane na praktykę polityczną, trudno było spodziewać się, że
nagle zapragniemy poświęcić temu więcej uwagi. Kompleksowa, wykraczająca poza
kontekst tego, co „tu” i „teraz”, refleksja nad państwem i polityką polską – o
ile nie sprowadza się jej do zwykłej wymiany publicystycznych ciosów – dokonuje
się więc gdzieś na marginesie debaty
publicznej. Jest to jeden z głównych powodów, dla których III RP –
niewątpliwie górująca pod każdym istotnym względem nad PRL – wywołuje w
niektórych Polakach tyle frustracji, złości i żalu, słowem – nie spełnia ich,
często bynajmniej wcale niewygórowanych, oczekiwań. Wbrew bowiem temu, co chcą
nam wmówić niektórzy technokraci – spece od zarządzania i marketingu –
rzeczywistość kształtowana jest nie tylko przez dokonywanie pragmatycznych
wyborów przy okazji rozwiązywania praktycznych problemów, z jedynym istotnym
kryterium oceny – efektywnością. Współczesne państwo jest mechanizmem niezwykle
złożonym, ale to właśnie z powodu stopnia jego komplikacji, jeśli chcemy
urządzić je na miarę naszych aspiracji, musimy zadbać o to, aby myśl polityczna
odpowiadała skali wyzwań, w obliczu których stajemy. Wystrzegając się pokusy
konstruktywizmu i uzurpowania sobie prawa do wymyślenia i wprowadzenia w życie
całościowego modelu obejmującego wszelkie aspekty rzeczywistości, stroniąc
zwłaszcza od ingerencji w spontanicznie się toczące procesy społeczne, należy
stale zadawać pytanie, ku czemu – jako wspólnota polityczna – zmierzamy, ku
czemu zaś zmierzać powinniśmy i jak sprawić, aby rozdźwięk między tym, co jest,
a tym, co być powinno, zmniejszył się. Pod tym względem myśl polityczna III RP
nie staje na wysokości zadania.
Ostatni długofalowy plan polityczny
wyczerpał się w chwili naszego przystąpienia do UE. Dalszej perspektywy polskie
elity nie zaproponowały. Głównym pomysłem na Polskę stało się pomnażanie
dobrobytu jej obywateli, założenie skądinąd niebudzące wielkich kontrowersji,
ale na ogół intelektualnie miałkie, gdyż zwykle ujmujące Polaków jednowymiarowo
– jako wyłącznie konsumentów. Część liberałów – niektórzy z nich doszli pod
koniec dwudziestolecia do władzy – niebezpiecznie powiela marksistowskie
przekonanie, że byt określa świadomość. Wielu Polaków zdaje się przyklaskiwać
takiej perspektywie rozpatrywania spraw narodowych, traktowanych coraz bardziej
obojętnie. Polityka ma zapewniać im spokój, czują się zarazem zwolnieni z odpowiedzialności
za dobro wspólne. Władza wymagająca, mówiąca o obowiązkach, nie jest więc
popularna. Wizja powszechnej partycypacji w dziele naprawy państwa jest oczywiście
utopijna i bliska komunistycznej retoryce. Niemniej zbyt łatwo w III RP
rezygnujemy z myślenia kategoriami dobra całej wspólnoty politycznej.
II
Zupełnie inaczej pod względem jakości i horyzontów wyglądała
myśl polityczna II RP. Można zgłaszać wobec niej różne zastrzeżenia, ale nie sposób
odmówić jej rozmachu
i wysokiego poziomu. Wówczas mieliśmy jednak rasowych myślicieli politycznych,
którzy polską rzeczywistość gruntownie analizowali – teraz paramy się zwykle
przyczynkarską publicystyką. Być może to znak czasów, efekt komercjalizacji
mediów i przeformułowania roli uniwersytetów kształcących wąsko
specjalizowanych w swoich dziedzinach fachowców, a nie wszechstronnie
wyedukowaną elitę narodową, ale także pokłosie swoistej intelektualnej
rezygnacji ze stawiania sobie ambitnych wyzwań i skutek przyjęcia
indywidualistycznej perspektywy w odniesieniu do zjawisk politycznych,
kulturowych i społecznych. Wpływu myślicieli politycznych nie należy
przeceniać, zaś ich twórczości traktować jako prawdy objawionej, niemniej
państwa, w których życie intelektualne kwitnie, a polityka potrafi z niego
czerpać, radzą sobie zdecydowanie lepiej niż te pogrążone w umysłowym marazmie.
Myśl III RP kontynuuje złe tradycje
refleksji politycznej półwiecza komunistycznego zniewolenia. Nie przypadkiem
opozycja po dojściu do władzy w 1989 roku okazała się koncepcyjnie
nieprzygotowana do rządzenia (nieźle wyglądała na tle fatalnych peerelowskich
ekip rządowych, ale był to wyjątkowo niewymagający punkt odniesienia).
Większość jej dokumentów ideowych i programów działania formułowanych w latach
80., gdy perspektywa upadku reżimu była realna i należało już myśleć o
odbudowie państwa, uderza swym anachronizmem, nawet zważywszy na czasy, kiedy
powstawała. Były one zbyt głęboko zakorzenione w peerelowskich schematach myślenia,
aby w zmienionych realiach dało się z nich zrobić dobry użytek. Jakże inaczej
wyglądała pod tym względem myśl czasów zaborów! Wykształciły się w jej ramach
nurty realistycznie oceniające polskie położenie i potrafiące trafnie
odczytywać toczące się procesy polityczne, społeczne i kulturowe. Wielu
uczonych wykonało tytaniczną pracę intelektualną na rzecz polityki polskiej,
rozważając zagadnienia ustrojowe, prawne, międzynarodowe, gospodarcze. Mieli poczucie odpowiedzialności za sprawę narodową,
a zarazem dobry warsztat badawczy. II RP mogła śmiało czerpać z ich dorobku,
choć z pewnością nie skorzystała z tego w należytym stopniu. III RP u swego
zarania nie miała takiej intelektualnej podbudowy.
Przesądziła o tym jałowość refleksji
środowisk lewicowo-liberalnych, które w pierwszych latach III RP próbowały – niestety nie bez sukcesów – zdominować debatę publiczną.
Fuzja kulturowego liberalizmu, swoistego
uzurpatorskiego elitaryzmu (symbolizowanego przez słynny komentarz Bronisława
Geremka wygłoszony po klęsce wyborczej jego obozu: „Polacy nie dorośli do
demokracji”) i marksistowskich korzeni (wszak byli to częściej dawni
rewizjoniści niż konsekwentni antykomuniści) bywała przydatna do
rozprawiania się z prawicą, ale ci zagorzali zwolennicy kulturowej modernizacji Polaków, okazali się bezradni wobec
potrzeby rozwiązywania codziennych problemów państwa i myślenia o strategii
jego rozwoju w perspektywie długoterminowej – także wsparcie dla planu
Balcerowicza, przedstawiane jako ich wielka historyczna zasługa, trudno uznać
za przejaw pogłębionej refleksji, skoro zabrakło trafnej diagnozy społecznych
skutków transformacji i nie przewidziano (albo zbyt łatwo się z nimi pogodzono)
jej politycznych konsekwencji w postaci utrwalenia wielu postkomunistycznych
patologii.
Postkomuniści chcieli uchodzić za
oświeconych reformatorów, ale wykazali się głównie skutecznością w dbaniu o
własne interesy, wynikającą nie z intelektualnej biegłości, a przede wszystkim
z umiejętności wykorzystania uprzywilejowanej
pozycji w dostępie do kapitału i z wpływów w aparacie państwowym, który
wszak nie został zdekomunizowany. Ich refleksja polityczna była niezbornym
konglomeratem rzekomo socjaldemokratycznej troski o los pokrzywdzonych w
transformacji rzesz społeczeństwa, wsparcia tych aspektów wolnego rynku, które
czyniły ich głównymi beneficjantami zmian, i kulturowej postępowości zgodnej z
trendami zachodniej liberalnej lewicy, trzymanej wszakże w ryzach przez
świadomość, że większość Polaków nie pragnie rewolucji obyczajowej. Prounijny
neofityzm dawnych wyznawców sojuszu z ZSRS także nie mógł okazać się twórczy.
Postkomuniści rządząc przez 8 z 20 lat III RP (a biorąc pod uwagę dwie kadencje Aleksandra Kwaśniewskiego i stałe wielkie
wpływy biznesowe i medialne, odgrywali dużą rolę także wtedy, gdy nie tworzyli
rządu), wycisnęli na niej olbrzymie piętno, z którym inne nurty nie potrafiły
sobie poradzić.
Prawica w III RP weszła bez dobrego
pomysłu na państwo. Koncepcyjnie ograniczyła się do reagowania, czasem z dużym
opóźnieniem, na zastaną sytuację i dawania odporu liberalno-postkomunistycznemu
dyktatowi ideowemu. Co prawda, w jej łonie zrodziły się pierwsze poważne i
trafne diagnozy postkomunistycznych realiów III RP – deprecjonowane przez
ideowych oponentów jako przejawy fanatyzmu i niebezpiecznego awanturnictwa –
ale zarazem nie udało się jej wyzbyć etatystycznych ciągot, wzmacnianych sojuszem ze związkiem zawodowym, który zwłaszcza w
latach 90. zapewniał jej poparcie społeczne. Nie uniknęła także skłonności
do reformatorskiego doktrynerstwa, którego bodaj najbardziej rażącym przykładem
okazała się reforma systemu edukacji z czasów rządu AWS, dokonana w imię
pseudonowoczesnych teorii. Własną refleksję zastępowano importem rozwiązań
sprawdzonych na Zachodzie, jakby zapominając, że nie da się ich w prosty sposób
adoptować w zgoła odmiennych realiach. Natomiast konserwatywne nurty prawicowe,
niechętne wobec konstruktywizmu i ślepego powielania cudzych modeli
ustrojowych, były przez wiele lat politycznie zbyt słabe, aby skierować prawicę
na inne tory.
Niemal wszystkie liczące się obozy
intelektualne i polityczne pierwszej dekady III RP zadziwiająco chętnie ograniczały
się zatem do imitacji zachodnich wzorców, wykazując zarazem bezradność wobec
postkomunistycznej spuścizny. Stracono z pola widzenia wspólnotę polityczną
jako całość, zwłaszcza że ośrodkiem poważnej refleksji politycznej przestał być
tradycyjnie dbały o wspólnotowe wątki Kościół – przynajmniej jeśli porównać
wkład duchowieństwa w życie intelektualne III RP do znaczenia, jakie miało w
tej sferze w PRL. Zachowało ono wyjątkową pozycję w życiu państwa – co skrajnie
oburza antyklerykałów – ale występuje już w zupełnie innej roli. Z reguły
pozostali aktorzy debaty publicznej odwołują się do stanowisk księży i
zakonników
z pobudek instrumentalnych. Stąd na przykład niezwykła kariera w
lewicowo-liberalnych salonach dostojników kościelnych, którzy w latach 90.
wyrażali poparcie dla członkostwa Polski w UE, bądź dystans wobec umieszczania invocatio
Dei w konstytucji. Oczywiście, gdy ci sami hierarchowie występowali potem
przeciwko aborcji albo in vitro, nie mogli już liczyć na uznanie
ze strony owych salonów. Podobnie antykomunizm części środowisk prawicowych
raptownie malał, gdy okazywało się, że ich kościelni sprzymierzeńcy mają
agenturalną przeszłość.
Nawet myśl Jana Pawła II nie została
gruntownie przeanalizowana i odniesiona do polskich realiów. Sposób jej
recepcji dobrze zresztą oddaje klimat intelektualny dwudziestolecia – większość
środowisk opiniotwórczych wyraża swe wielkie uznanie dla refleksji papieskiej,
choć słabo ją zna i – mimo werbalnej gloryfikacji – nie zamierza wcielać w
życie, zaś nieliczni oponenci z góry ją odrzucają, nie podejmując próby
rzetelnej polemiki. Tak wygląda większość pseudo-dyskusji III RP – brakuje im
rozmachu, rzetelności, konsekwencji. Zwykle ograniczają się do kilku gazetowych
polemik, w których wyznacznikiem triumfu jest poczucie retorycznej wyższości
nad adwersarzem, nie zaś jakość argumentacji. Forma na ogół przerasta treść.
U zarania III RP poważna praca intelektualna
na rzecz polityki i państwa nie została uznana za pierwszorzędne zadanie
środowisk opiniotwórczych. Po dwudziestu latach sytuacja niewiele się
poprawiła. Myślimy bardziej nowoczesnymi kategoriami niż na przełomie lat 80. i
90. – niekiedy zresztą nowoczesność błędnie identyfikując z potrzebą zerwania z
całością własnych tradycji, a nie jedynie z tym, co niewarte jest
podtrzymywania – ale wciąż doraźnie i przyczynkarsko. To jednak tylko jeden z
powodów niskiego poziomu polskiej polityki i przyczyn słabości państwa. Bowiem
nawet porywająca, pełna rozmachu refleksja filozofów politycznych nie na wiele
się zda, dopóki zaplecze eksperckie – odpowiedzialne za diagnozowanie,
analizowanie i rozwiązywanie bieżących problemów oraz formułowanie programów na
przyszłość – będzie tak wątłe jak obecnie. Nie mamy dużych, profesjonalnych
„think-tanków”, również uczelnie nie wspierają należycie polskiej polityki
(rozumianej – ktoś rzekłby, że staroświecko, czy wręcz archaicznie – jako
troska o dobro wspólne, nie zaś gra interesów partykularnych, np. partyjnych
czy biznesowych). Nie potrafimy skutecznie rozwiązywać bieżących problemów ani
prognozować, przed jakimi praktycznymi wyzwaniami staniemy w przyszłości. W
wielu dziedzinach za spektakularne sukcesy uchodzą osiągnięcia, które w dobrze
urządzonym państwie nie wywoływałyby żadnych emocji, traktowano by je bowiem
jako oczywistość – radość po oddaniu każdego raptem kilkunastokilometrowego
odcinka autostrady czy drogi ekspresowej jest tego znamiennym przykładem, a przecież
równie wiele kłopotów co drogownictwo sprawiają nam służba zdrowia,
sądownictwo, administracja czy szkolnictwo. Na początku lat 90. mogliśmy
usprawiedliwiać liczne niedomagania spuścizną komunizmu, słabą znajomością wolnorynkowych mechanizmów, katastrofalną
sytuacją budżetową,
kosztami transformacji. Po dwudziestu latach wielu mankamentów nie da się
wytłumaczyć inaczej niż skrajną indolencją, krótkowzrocznością i brakiem
politycznej woli zmian. Oczywiście, odnosiliśmy również sukcesy i niektóre
dziedziny życia udało się wynieść na poziom, który możemy uznać za
zadowalający. Niemniej dopóki – na przykład – procesy sądowe nadal trwać będą latami, załatwienie prostej
sprawy w urzędzie wciąż będzie oznaczało konieczność przebrnięcia przez
piętrzące się formalności, zaś skuteczne leczenie nie przestanie być utrudnione
przez wielomiesięczne niekiedy oczekiwanie na wolny termin u specjalisty, dopóty
nie warto gloryfikować dorobku III RP.
III
Niewątpliwie wiele krytycznych ocen III RP wynika z
prozaicznych pobudek – niezadowolenia z własnej sytuacji (politycznej,
społecznej, materialnej itp.) tego, kto je formułuje. Nie sposób jednak
sprowadzać powszechnej krytyki zwłaszcza rzeczywistości politycznej wyłącznie
do malkontenctwa i partykularyzmu. Skoro tak wielu Polaków jest niezadowolonych,
to coś jest na rzeczy i obowiązkiem uczestników debaty publicznej jest
wskazywanie, co szwankuje i szukanie rozwiązań, jak temu zaradzić. Przed takim
samym wyzwaniem stawali polscy uczeni, myśliciele polityczni i politycy
minionych stuleci. Polacy na ogół bardzo sobie bowiem cenili posiadanie własnego państwa, ale rzadko bywali z niego
naprawdę zadowoleni. Pod tym względem III RP nie różni się wiele od I czy II
RP, choć zmieniły się kryteria, które stosujemy do oceny polskiej
rzeczywistości. Myśliciele polityczni formułujący swe diagnozy przed
kilkudziesięciu czy kilkuset laty, jako zasadniczy punkt odniesienia przyjmowali
dobro wspólnoty politycznej jako całości (choć inaczej ją definiowano w I RP a
inaczej w dwudziestoleciu międzywojennym) – pomyślność Rzeczypospolitej miała
oznaczać pomyślność jej obywateli. Nie gloryfikowali zarazem przewagi państwa
nad jednostką, wręcz przeciwnie – podkreślali znaczenie wolności obywateli i
niechęć do nazbyt silnej władzy. Gdy czyta się dokumenty i pisma polityczne z
okresu międzywojennego czy z XVI bądź XVIII wieku, uderza przy tym skala
krytycyzmu wobec ówczesnej polityki i niskie oceny funkcjonowania państwa.
Nawet jeżeli natykamy się również na apologie I i II RP, a także weźmiemy pod
uwagę, że niektóre krytyczne wystąpienia były przesadzone (jak np. potępianie w
czambuł ustroju I RP) bądź wynikały z partykularnych pobudek (choćby chęci
przypisania wszelkich wad i win przeciwnikom politycznym, jakże powszechnej w
II RP), to ogólny wydźwięk polskiej myśli politycznej był wtedy jednoznaczny:
aspiracje mieliśmy zwykle równie duże, co kłopoty z ich spełnieniem. Problemy z
rządzeniem
i dobrym ustrojowym i instytucjonalnym uporządkowaniem Rzeczypospolitej nie są
więc oczywiście zjawiskiem nowym, lecz mają długą tradycję.
W III RP również istnieje rozdźwięk
między oczekiwaniami a rzeczywistością, tyle że dostrzega się go z zupełnie innej
perspektywy. Dobro państwa jest na dalekim planie, liczy się głównie interes i
korzyść jednostek. Oczywiście, takie ujęcie jest dopuszczalne. Niemniej jego
zasadniczą słabością jest niedostrzeganie bądź ignorowanie faktu, że silna
Rzeczpospolita ułatwiłaby rozwój swoim obywatelom. Celują w tym zwłaszcza
zwolennicy rozmycia tożsamości narodowych w mitycznej europejskości, której
nikt nie jest w stanie przekonująco zdefiniować. Wspólnoty narodowe –
wykształcone ewolucyjnie przez stulecia – chce się zastąpić konstruktem
abstrakcyjnym, ukrywającym jednak za fasadą uniwersalnych haseł bardzo realne
interesy poszczególnych państw. W III RP nie jest to dominujący nurt myślenia o
miejscu Polski w Europie, ale staje się on coraz bardziej wpływowy, zwłaszcza
gdy towarzyszy mu ogólne przekonanie, że liczy się przede wszystkim dobrobyt, a
inne wartości są tylko jego pochodną. Dla większości polskich myślicieli
minionych stuleci takie założenie było nie do przyjęcia, a i bardzo wielu
Polaków uważało, że Polska to coś więcej niż miejsce, w którym się przypadkowo
urodzili i z konieczności mieszkają. Nie przyjęliby też oni perspektywy oceniania
własnego państwa przez nieustanne odwoływanie się do mitologizowanych
standardów europejskich. Byli bowiem przekonani, że sami potrafią określić
kryteria tego, czym powinna być Rzeczpospolita. Owszem, nie analizowali jej
rzeczywistości w oderwaniu od tego, co działo się zwłaszcza u sąsiadów. Dlatego na przykład krytykowali
niekiedy ustrój I RP, podkreślając jego słabości w obliczu wzrostu zagrożenia
ze strony Rosji i Prus, i zastanawiając się, czy nie powinien ulec
zasadniczej modyfikacji, zbliżającej go do niektórych rozwiązań stosowanych w
tych krajach. Takie głosy były jednak przejawem myślenia – nie zawsze słusznego
– w kategoriach realizmu politycznego, a nie odejściem od zasadniczego
wyznacznika intelektualnej samodzielności: posiadania własnych kryteriów oceny
rzeczywistości.
Wiele niepowodzeń naszych przodków z
I i z II RP tłumaczy się – nie zawsze zasadnie – skrajnie niekorzystną sytuacją geopolityczną, za sprawą której trudno
było o harmonijny i zrównoważony rozwój. Także my znaleźliśmy sobie
alibi – komunistyczną przeszłość. W istocie, trudno o gorszą spuściznę w
wymiarze gospodarczym (np. brak mechanizmów wolnorynkowych, tłumienie
przedsiębiorczości indywidualnej, złe zarządzanie gospodarką, nieracjonalne
inwestycje itp.), politycznym (np. uniemożliwienie normalnego rozwoju środowisk
ideowych i konsolidowania się grup interesów, zatem ewolucyjnego rozwinięcia
się partii politycznych), kulturowym
(np. estetyczna bylejakość peerelowskiej rzeczywistości, nadreprezentacja
marksistów na uczelniach)
i społecznym (np. nierównomierny rozwój kraju, faworyzowanie jednych grup
zawodowych i przyzwyczajanie ich do uprzywilejowanej pozycji). Mimo wszystko
nie możemy mankamentów III RP wciąż tłumaczyć dziedzictwem PRL. Ono
niewątpliwie stanowiło wielkie obciążenie, zwłaszcza w pierwszych latach po
1989 roku, i nadal się z nim borykamy, ale nie determinuje polskiej
rzeczywistości w stopniu zwalniającym nas z odpowiedzialności za nią.
Zerwanie z komunizmem mogło zresztą
być znacznie bardziej skuteczne, gdyby nie forma, w jakiej zdecydowały się
dokonać go dominujące na przełomie lat 80. i 90. środowiska polityczne i
ideowe. Antyprawicowy sojusz solidarnościowej lewicy postkorowskiej i części
aparatu pezetpeerowskiego, przekreślił szanse na radykalne zerwanie z PRL. Ale
i prawica w pierwszych latach III RP miała tyle wad, że szybki powrót do władzy
postkomunistów – zaledwie cztery lata po ich druzgoczącej klęsce w wyborach z
czerwca 1989 roku! – doskonale wpisał się w logikę ówczesnego rozwoju wydarzeń.
Dodając do tego sieć nieformalnych, głównie agenturalnych (wciąż słabo znanych)
powiązań z PRL przeniesionych do III RP i bardzo nierówne zaplecze materialne i
medialne do prowadzenia polityki (lewica postkomunistyczna i solidarnościowa
górowała znacznie nad prawicą, niezależnie, który jej nurt weźmiemy pod uwagę),
trzeba stwierdzić, że narodziny polskiej demokracji dokonały się w
okolicznościach wybitnie niedemokratycznych. Wolę społeczeństwa respektowano, o
ile nie godziła w interesy biznesowe i ideowe „elit” uzurpujących sobie –
rzadko kiedy otwarcie – prawo do wyłącznego decydowania o losie państwa,
kształcie jego polityki, a nawet o tym, kto jest autorytetem, a kogo należy
usunąć na margines debaty publicznej. Pod tym względem odbudowywanie państwa w
pierwszych latach po 1918 r. odbywało się w bardziej demokratyczny sposób.
Trzeba jednak od razu zaznaczyć, że
o ile demokratyzm pierwszych lat II RP został przekreślony – nie miejsce tu
rozważać, czy z korzyścią czy ze szkodą dla Polski – przez zamach majowy, o
tyle swoista demokracja koncesjonowana z początków III RP (pierwsze w pełni
wolne wybory miały miejsce ponad dwa lata po czerwcu ’89!) ustąpiła miejsca
demokracji totalnej – w której udział we władzy miały niemal wszystkie znaczące
środowiska polityczne, od lewicy postkomunistycznej (SLD), poprzez lewicę
postsolidarnościową (Unia Demokratyczna), liberalne centrum (KLD, PO), ludowców
(PSL), centroprawicę (PiS), związki zawodowe (rdzeń AWS), prawicę postendecką
(LPR), po partie określane mianem antysystemowych (Samoobrona), które resztą
wyrzekły się wszelkich rewolucyjnych ciągot, gdy tylko znalazły się w rządzie.
Taki pluralizm można przedstawiać jako zaletę demokracji w polskim wydaniu, ale
nie był on intencjonalny. Rotacja u władzy byłaby znacznie mniejsza, gdyby
poszczególne rządy lepiej sobie radziły. Polacy zmieniali je w kolejnych
wyborach nie dlatego, że byli owładnięci przez idée fixe dania
szansy wszystkim partiom, aby się mogły wykazać, ale z powodu niezadowolenia z
jakości rządzenia. Jeśli w 2009 r. poczęto mówić, że sytuacja zdaje się
wreszcie stabilizować i że po raz pierwszy po wyborach parlamentarnych może nie
dojść do zmiany rządu (choć to nic pewnego), to nie z powodu jego wysokiej
oceny, a tylko dlatego, że na horyzoncie nie pojawił się żaden nowy pretendent
do władzy – zdążyli już ją sprawować bodaj wszyscy politycy mający większe niż
śladowe poparcie (choć pod różnymi szyldami partyjnymi). A mimo to Polacy
ciągle mają poczucie, że są źle reprezentowani. Pod tym względem trudno odmówić
racji tym, którzy podkreślają, że w demokracji jakość rządu i parlamentu jest
odzwierciedleniem potencjału wspólnoty politycznej. Jeśli przyjmie się to
rozsądne założenie, wówczas bardzo sceptycznie będzie się oceniać pomysły na
poprawę jakości polskiej polityki – słusznie krytykowanej – polegające na
dopływie świeżej krwi: większym otwarciu polityki centralnej na samorządowców
(tak jakby już ich wielu w niej nie działało), na młodzież (zwłaszcza w
kontekście mitycznego „pokolenia JPII”), na fachowców (którzy dziwnym trafem
zwykle okazują się równie „upartyjnieni”,
jak zwykli działacze partyjni).
IV
Pojawiające się co pewien czas postulaty sanacji moralnej
życia politycznego czy poprawy jego funkcjonowania przez zmianę reguł gry (np.
wprowadzenie ordynacji większościowej, zlikwidowanie finansowania partii z
budżetu), są częścią zjawiska, które można by określić – nieco przewrotnie –
mianem polityki reakcyjnej. Otóż większość śmiałych planów politycznych i
projektów gruntownych zmian prawnych powstaje dopiero pod wpływem jakiegoś
spektakularnego, z reguły gorszącego, wydarzenia. Oczywiście, mechanizm ten ma
proste wytłumaczenie psychologiczne (sytuacje kryzysowe szczególnie motywują do
działania, zwłaszcza kiedy nie ma już wyjścia i coś zrobić trzeba)
i pragmatyczne (kto reaguje na zło, rozwiązuje jakiś głośny problem, ten może
zyskać uznanie i zwiększyć poparcie dla siebie). Niemniej, w III RP przybrał on
wręcz patologiczne formy. Za walkę z korupcją zabrano się na poważnie (przynajmniej
część sił politycznych to uczyniła), gdy ujawniono nagrania z rozmowy znanego producenta filmowego z wpływowym
redaktorem najpotężniejszej gazety codziennej, choć o skali tego zjawiska
(nieliczni) eksperci mówili już od dawna. O problemach społecznych związanych z
hazardem przypomniano sobie dopiero wtedy, gdy opinia publiczna poznała treść
rozmów ważnych działaczy partii rządzącej z biznesmenami forsującymi przy ich pomocy
korzystne dla siebie rozwiązania. Przykłady tego typu „reaktywnej” polityki
można mnożyć. Politycy zdają się być wiecznie spóźnieni. Czasem ze złej woli,
czasem przez bezmyślność, czasem przez nonszalancję, czasem jednak wskutek
braku przemyślanej wizji polityki polskiej i nieposiadania odpowiedniego
zaplecza eksperckiego, które zwróciłoby uwagę na kwestie wymagające rozwiązania
na długo zanim staną się one wydarzeniem medialnym.
W tej szkodliwej dla państwa
sytuacji, swoistą pierwszą instancją prawodawczą stają się media – jeśli one
nie zwrócą uwagi na pewne sprawy do załatwienia, to rząd i parlament często nie
raczą nimi się zająć, albo zepchną na dalekie miejsca w swych planach
działania. Tyle tylko, że media czyhają z reguły na tematy głośne i ich
konstruktywna rola w wyznaczaniu celów dla polskiej polityki jest nader
ograniczona. Zwykle wolą jazgot kłótni znanych z ciętego języka polityków. Choć
dziennikarze niezwykle chętnie piętnują degenerację debaty politycznej, sami ją
pogłębiają, przez podporządkowany wymogom zwiększania oglądalności/poczytności
– zatem stawiający na sensację, nie walory merytoryczne – dobór tematów i związane z tym niekiedy sztuczne
podgrzewanie konfliktów. Jeszcze gorzej, gdy do sporu włączą się tzw.
autorytety spoza polityki, z reguły przynajmniej równie w swych sądach zajadłe,
jak najbardziej agresywni politycy. W parze z wielką ekspresją wypowiedzi
muzyków, filmowców, pisarzy i innych lokalnych celebrities, nie idą
zwykle w parze elementarne kompetencje polityczne (choć zdarzają się chlubne
wyjątki). W dyskusji publicznej panuje zatem nieznośny
histeryczno-moralizatorski ton, który nie sprzyja poważnej refleksji.
Tym sposobem, choć nikt nie chce
przyznać się do odpowiedzialności za niską jakość polskiej polityki, to wszyscy
– jakkolwiek w różnym stopniu – przyczyniamy się do tego, że daje nam ona
więcej powodów do narzekania niż chwalenia,
a wiele problemów państwa pozostaje od lat nierozwiązanych.
Jacek
Kloczkowski –
politolog, członek zarządu Ośrodka Myśli Politycznej. Wydał monografię Wolność
i porządek. Myśl polityczna Pawła Popiela (2006). Pod jego redakcją ukazały
się m.in. książki: Polska czyli anarchia? Polscy myśliciele o władzy
politycznej (2009), Przeklęte miejsce Europy? Dylematy polskiej
geopolityki (2009), Realizm polityczny. Przypadek polski (2008), Wolność
i jej granice. Polskie dylematy (2007), Z dziejów polskiego patriotyzmu.
Wybór tekstów (2007), Oblicza demokracji (wraz z Ryszardem Legutko,
2002), Antykomunizm po komunizmie (2000), Od komunizmu do… Dokąd
zmierza III Rzeczpospolita? (1999).