PO: nie czas mrozić powyborczego szampana
Na tle innych partii sytuacja
Platformy Obywatelskiej wydaje się komfortowa. PiS grozi utrata władzy.
Samoobrona i LPR walczą o przetrwanie, czyli o utrzymanie się w przyszłym
parlamencie. SLD może jedynie marzyć o pozycji sprzed kilku lat. PSL czeka na
odraczaną, ale zdaniem wielu nieuchronną egzekucję wyborczą.
Platforma jest jedyną partią,
która już wie, że w nowym rozdaniu zajmie przynajmniej tę samą pozycję co dziś,
a może ją wzmocni. Czy zatem jej liderzy mogą zacząć mrozić szampana?
Niekoniecznie - i to nie tylko z
powodu wspomnień sprzed dwóch lat. Platformie grożą tarapaty także w przypadku
zwycięstwa. Dlaczego? Bo zapewne będzie musiała stworzyć koalicję rządową, a to
- o czym boleśnie przekonał się PiS - bywa drogą przez mękę.
Rządzę, więc jestem
PO powstała po to, aby rządzić.
Niezależnie od tego, jak wiele jej liderzy mówiliby o dobru Polski,
liberalizmie, modernizacji, lepszym jutrze, to ta motywacja - zdobycia władzy -
była jej siłą napędową. Dwa lata temu wydawało się, że sen liderów PO o władzy
się ziści. Werdykt wyborców zweryfikował te plany. PO mogła co prawda pocieszyć
się współrządzeniem, ale odrzuciła ofertę Prawa i Sprawiedliwości, wybierając
drogę ostrej negacji jego polityki.
Z punktu widzenia racjonalności
politycznej to nie był głupi plan. PiS wydawało się schwytane w pułapkę. Chcąc
stworzyć rząd większościowy, musiało związać się z wyklętą Samoobroną i na ogół
źle odbieraną LPR. Prosty scenariusz, w który zdawała się wierzyć część władz
PO, obejmował dwa zjawiska: ostry spadek notowań PiS i wzrost popularności PO
aż do przekroczenia progu umożliwiającego samodzielne rządzenie. Nie doszło ani
do jednego, ani do drugiego. Nawet ostatnie wydarzenia - znacznie komplikujące
życie PiS - nie gwarantują PO zwycięstwa, choć pewnie je przybliżają.
Oczywiście z punktu widzenia
Platformy - podobnie jak każdej dużej partii - optymalne byłyby rządy
samodzielne, ale na te się nie zanosi. Będzie zatem musiała zawiązać koalicję.
Stosunkowo najłatwiejsze - przynajmniej początkowo - byłoby dla niej
porozumienie z PSL. Nie obciążałoby zbytnio jej wizerunku, zwłaszcza że do
taktycznego sojuszu doszło już przy okazji wyborów samorządowych. Odpowiednią
retoryką dałoby się przykryć różnice programowe i - przynajmniej na pewien czas
- rozbieżne interesy. Waldemar Pawlak jest co prawda trudnym negocjatorem i
koalicjantem, ale obecnie jawi się dla PO jako niemal wymarzony partner. Tyle
tylko że nawet jeśli PSL wejdzie do Sejmu, to głosów jego i Platformy może być
za mało, żeby przekroczyć magiczny próg - 231. Wiele wskazuje na to, że chcąc
utworzyć rząd większościowy, PO będzie skazana bądź na PiS, bądź na SLD. I tu
zaczynają się schody.
Jak trwoga, to... do PiS?
Jeśli w 2005 r. do dobrego tonu należało
mówienie o wielkich korzyściach dla Polski, jakie przyniósłby sojusz PO - PiS,
o tyle w 2007 r. wręcz nie wypada poważnie rozważać powrotu do tej koncepcji.
Trudno się dziwić, skoro stosunki między partiami Donalda Tuska i Jarosława
Kaczyńskiego są modelowo złe. Gdyby poważnie traktować krytyczne opinie
większości czołowych polityków PO o rządach PiS, nie powinni go nawet brać pod
uwagę jako potencjalnego koalicjanta. Być może jednak sytuacja zmusi Platformę
do wyciągnięcia ręki na zgodę. Ale czy byłaby w stanie złożyć PiS interesującą
ofertę?
W 2005 r. mówiło się o racjonalnym
podziale ról: PO bierze gospodarkę, a PiS tzw. resorty siłowe. Dwa lata później
trudno uczynić go punktem wyjścia negocjacji. Platforma tak ostro krytykuje
politykę sztandarowych dla Prawa i Sprawiedliwości ministerstw, że mało
wiarygodnie wyglądałoby pozostawienie ich w rękach PiS. A trudno sobie
wyobrazić, by Platforma oddała PiS resorty gospodarcze lub by PiS zadowoliło
się np. kulturą, edukacją i sportem.
Jeszcze gorzej rokują potencjalne
targi o kandydatów na ministrów. Dość abstrakcyjnie wygląda np. możliwość
akceptacji przez Platformę w rządzie Zbigniewa Wassermanna, Przemysława
Gosiewskiego czy Zbigniewa Ziobry, podobnie jak trudno przypuszczać, że PiS przyklaśnie
nominacjom dla Bronisława Komorowskiego, Sławomira Nowaka bądź Grzegorza
Schetyny.
Jest jeszcze jedna kwestia - czy
PiS w ogóle byłoby skore do zawarcia koalicji z partią, która odrzuciła jego
ofertę w 2005 r., a potem przystąpiła do frontalnego ataku? Pokusa, aby
maksymalnie skomplikować Platformie życie, może być silna - zwłaszcza że nie
chodzi jedynie o odegranie się na nielubianym rywalu, ale także o chłodną
kalkulację polityczną. W perspektywie starań o odzyskanie władzy i reelekcję
Lecha Kaczyńskiego wepchnięcie PO w ramiona SLD byłoby przydatne.
Gwóźdź do trumny - SLD?
PO, decydując się na alians z SLD,
musiałaby uporać się z koalicjantem o dużych ambicjach i bardzo dla siebie
niewygodnym. Sojusz nie dałby się łatwo zredukować do roli przystawki, a
wspomnienie Starachowic, Opola, afery Rywina i kilkunastu innych stanowi
przestrogę przed snuciem dalekosiężnych planów porozumienia ponad podziałami.
Pozostaje także problem
wiarygodności. Bądź co bądź PO budowała swą pozycję również dzięki ostrej
krytyce układu biznesowo-polityczno-towarzyskiego łączonego z rządami Leszka
Millera i Aleksandra Kwaśniewskiego. SLD nie przeszedł katharsis, które
unieważniłoby zastrzeżenia wobec niego formułowane przez liderów PO, zanim ich
wrogiem nr 1 stało się PiS.
Co prawda PO zawsze może się
powołać na przypadek PiS, które zawarło koalicję z partiami wcześniej ostro
przez siebie krytykowanymi. Platforma chce jednak uchodzić za ugrupowanie,
które lansuje i stosuje standardy nieosiągalne dla reszty sceny politycznej.
Zawiązanie koalicji i współrządzenie z SLD może więc być nie do zaakceptowania
dla wielu działaczy Platformy i pokaźnej grupy jej wyborców.
Nie jest też wcale przesądzone,
czy SLD chciałby zawiązać koalicję z PO. Obie partie rywalizują o miano pierwszego
anty-PiS. Obie mają wielkie ambicje. Te eseldowskie są obecnie realne jedynie
jako koalicjanta PO. Liderzy Sojuszu mogą jednak kalkulować, że bardziej opłaca
im się gra na jak największe osłabienie Platformy. To co prawda plan
długofalowy, zakładający, że nie tylko w najbliższym, ale i w kolejnym rozdaniu
SLD nie będzie głównym rozgrywającym. Sojusz może jednak liczyć, że gdy już
Polakom znudzi się prawica, dostanie szansę na powrót do władzy w roli głównego
rozgrywającego. W tym scenariuszu upadek Platformy, a w każdym razie
zredukowanie jej do roli aktora nr 3 na scenie politycznej jest dla SLD ze
wszech miar pożądane.
Po kryzysie kryzys?
Nie trzeba zatem bujnej wyobraźni,
aby dostrzec, że po ewentualnym zwycięstwie wyborczym Platforma łatwo może
wpaść w tarapaty podobne do tych, jakich doświadczyło PiS. Jej pole manewru
może być nawet jeszcze mniejsze. Wystarczy, że pozostali główni aktorzy
postanowią trzymać ją w szachu, bądź w ogóle odrzucając możliwość porozumienia,
bądź bardzo wysoko podbijając stawkę w negocjacjach. Sytuacja, w której po
wygranych przez PO wyborach nie udaje się powołać rządu lub powstaje rząd
słaby, pozostający pod ciągłym ostrzałem opozycji, jest zatem znacznie bardziej
realna, niż życzyliby sobie tego jej sympatycy.
Czyżby zatem Platforma zmierzała
prosto w pułapkę? Jest zbyt wcześnie, aby przesądzać o takim rozwoju wypadków.
Warto jednak brać pod uwagę także tego typu scenariusze tonujące bardzo
optymistyczne opinie, że nowe wybory z pewnością pozwolą przezwyciężyć kryzys
polskiej sceny politycznej, zwłaszcza gdyby zwycięzcą była PO.
Tekst ukazał się w „Rzeczpospolitej” (13 sierpnia 2007)
|