(rozdział
w książce „Drogi do nowoczesności. Idea modernizacji w polskiej myśli
politycznej”, pod redakcją Jacka Kloczkowskiego i Michała Szułdrzyńskiego,
Kraków 2006)
Od
początku modernizmu w polityce, a co za tym idzie w powiązanej z nią
funkcjonalnie sferze normatywnej, wyznacznikiem myślenia o przyszłości stało
się zaczynanie wszystkiego od nowa. Takie założenie nie przesądza oczywiście o
normatywnej treści przyszłych regulacji. Wszak to, co nowe, może być wyraźnie
lepsze albo wyraźnie gorsze – zarówno z punktu widzenia normodawcy, jak i z
perspektywy adresatów norm – od tego, co było. Wizja „nowego początku” zdaje
się jednak preferować to, co będzie, bez względu na jakość tego, co było.
Zaczynanie od nowa oczywiście wpisane jest w jakiś sposób w prawo, i to na paru
poziomach, choć nie z równym stopniem konieczności. Po pierwsze – tu w sposób
konieczny – wynika z istoty normowania, w tym sensie, iż wyznaczając jakieś
zachowania, normodawca może jedynie wskazać je na przyszłość. Po drugie,
współcześnie, a także w nowożytności w ogóle, nowość zdaje się dominować
w myśleniu o legislacji. W tym sensie zamiana starego prawa na nowe wiąże się
już tylko z jedną, choć najważniejszą współcześnie formą tworzenia prawa, jaką
jest stanowienie. Dobrze oddaje to znana reguła kolizyjna: lex posterior derogat
legi priori.
Czym
innym jest jednak „nowy początek” w ramach danego porządku prawnego, czym innym
zaś „nowy początek” prawa. W pierwszym przypadku mamy bowiem do czynienia ze
zmianą dokonywaną w prawie, w drugim zaś – ze zmianą całego porządku prawnego,
co w nauce prawa określa się mianem jego rewolucyjnej zmiany.
Polska
po 1989 roku nie doczekała się rewolucyjnej zmiany prawa, podobnie zresztą jak
do rewolucyjnej zmiany nie doszło na poziomie obejmującym wszelkie procesy
społeczne. Konstytucja PRL, tzw. lipcowa, wylegitymizowała zmianę ustroju
politycznego i gospodarczego, co skwapliwie potwierdzały autorytety prawnicze.
Dobrze oddaje to jedna z opinii: „po 1989 roku
problem tożsamości państwa polskiego w praktyce w ogóle nie powstał, ponieważ
nie powstał problem upadku państwa istniejącego pod nazwą Polska Rzeczpospolita
Ludowa”.
W
grudniu 1989 Sejm Kontraktowy znowelizował Konstytucję, zmieniając nazwę
państwa i wykreślając odniesienia do ustroju socjalistycznego. 17 października
1992 roku w części dotyczącej stosunków między władzą wykonawczą a ustawodawczą
oraz samorządu lokalnego wprowadzono tzw. Małą Konstytucję. Całość ustawy
zasadniczej cicho pogrzebano wraz z wejściem
w życie Konstytucji z 1997 roku.
Tak
więc z zewnętrznego punktu widzenia, pomimo wielu zmian w prawie polskim po
1989 roku, prawo to, ujmowane jako system norm, zmianie nie uległo. Było to
warunkiem kontraktu, do którego władze PRL przystąpiły pod koniec lat 80.
Trafność takiego wyboru transformacji pozostaje właściwie poza zasięgiem tych
rozważań, ponieważ w dużej mierze są one poświęcone temu, czego w polskim
porządku prawnym nie było. Nie idzie przy tym o żal nad rewolucją, której nie
było, lecz o przyczynek do odpowiedzi na pytanie o brak istotnej zmiany
jakościowej prawa w wolnej Polsce. Zmiana taka być może mogła była mieć
charakter „eksplozywny”, a o jej skutkach społecznych trudno nawet spekulować.
Można jednak wyobrazić sobie zmianę jakościową, której przebieg ma raczej
charakter „implozywny”, zachodzi w ramach systemu, zarazem gruntownie go
przekształcając, czy wręcz niszcząc. Taka zmiana mogła się była dokonać dzięki
skoordynowaniu mechanizmów tworzenia i – przede wszystkim – stosowania prawa.
Wymagałoby to twórczego zaangażowania organów stosujących prawo, zarówno sądowych,
jak i administracyjnych, oraz szczególnie Trybunału Konstytucyjnego. Tymczasem Trybunał przyjął zasadę państwa prawnego jako
swego rodzaju kaganiec dla ustawodawcy, gdyby chciał on dokonywać radykalnej
zmiany prawa, stwierdzając, że „przejście od państwa autorytarnego do państwa
prawa może wyjątkowo przybierać formy, które nie miałyby uzasadnienia w
normalnych warunkach, wszelkie jednak regulacje muszą mieścić się w granicach
prawa, którego rozumienie zostało w Polsce określone w noweli konstytucyjnej
dokonanej w grudniu 1989 roku”.
Podobnie Rzecznik Praw Obywatelskich, dysponujący w świetle swych kompetencji
wielkim potencjałem oddziaływania zarówno na Trybunał Konstytucyjny, jak i
pośrednio na ustawodawcę, stał na gruncie ostentacyjnego legalizmu. Ewa
Łętowska dała temu dobitnie wyraz
w swej informacji, składanej przed Sejmem, gdy wskazywała, że
w drodze do państwa prawnego liczy się nie tylko cel, ale – może głównie – sama
droga, a raczej styl, w jakim się ją przebywa.
Imitacja
jako polska strategia modernizacyjna w prawie
Sędziowie
i urzędnicy wybrali jednak – o ile w ogóle można mówić o w pełni uświadomionym
wyborze – strategię, przyjmowaną przez polskie elity, wedle której modernizacja
w naszym kraju miała oprzeć się na dwóch zasadach.
Po pierwsze, dokonać się miała nie tyle poprzez społeczeństwo, lecz niejako na
społeczeństwie, które wedle słynnej frazy Bronisława Geremka „nie dorosło
jeszcze do demokracji”. Po drugie zaś, choć w ścisłym związku z brakiem
zaufania do społeczeństwa, modernizacja miała mieć charakter imitacyjny i
związany przede wszystkim z odpolitycznieniem sfery publicznej poprzez
podporządkowanie jej celom makroekonomicznym. Ów imitacyjny aspekt modernizacji
najlepiej oddaje „europeizacja”, jako jej synonim w polskim dyskursie
publicznym.
Wydaje
się zresztą, że europeizacja jako imitacja jest w gruncie rzeczy meta-imitacją,
jeśli za R. Brague’iem przyjąć, iż wtórność wyznacza konstytutywną cechę
cywilizacji europejskiej. Oczywiście na poziomie indywidualnym każda kultura
jest wtórna, jako że nie jest wrodzona, zaś na poziomie zbiorowości każda
kultura dziedziczy to, co otrzymuje od poprzedników. Specyfika kultury
europejskiej polega natomiast – zdaniem Brague’a – na wyraźnie przez nią uznawanym
i pożądanym skierowaniu ku swym źródłom. Nie
są to przy tym własne źródła prymitywne, niejako w stanie czystym, lecz
starannie wybrane źródła z obcych kultur starożytnych w ich rozwiniętych
stadiach.
Paradygmat
zachodniej europejskości wyznacza kultura rzymska, której formą było prawo.
Przede wszystkim ius civile, umożliwiające dokonywanie transakcji w
olbrzymiej społeczności wieloetnicznej. Istotą transakcji jest przekazywanie
tego, co zostało wcześniej nabyte. Właśnie przekazywanie – w szczególności
recypowanego dziedzictwa – przesądza zdaniem R. Brague’a
o innowacyjności kultury rzymskiej. Kultura ta w swym założeniu dopatrywała się
nie – tak bliskiej Grekom – autochtoniczności, lecz przeniesienia na obcy
grunt, co dobitnie ilustruje par excellence rzymski mit o Eneaszu,
zaczynającym wszystko od nowa.
Europejskość
w aspekcie jej Romanitas wydaje się więc być ściśle powiązana z tym, co
analizujemy tu jako modernizację. Zarazem ujawnia też szczególny, recepcyjny
charakter prawa, znamienny w kontekście polskiej „europeizacji” jako składnika
kanonu modernizacji. Powoływanie się na „standardy europejskie” i konieczność
„harmonizacji” we wszystkich sferach regulacji wypełniło niemal dwie dekady
poprzedzające akcesję, a nasiliło się po formalnym przystąpieniu Polski do
struktur europejskich. Wszak już we wrześniu 1988 roku PRL i EWG nawiązały
stosunki dyplomatyczne, rozpoczynając negocjacje w sprawie umowy o handlu oraz
współpracy gospodarczej, nieco ponad rok później strona polska rozpoczęła w
Brukseli nieoficjalne rozmowy na temat podjęcia rokowań w sprawie
stowarzyszenia Polski ze Wspólnotami Europejskimi. Wspólnoty zdecydowały się na
równoczesne negocjowanie układów stowarzyszeniowych także z ówczesną
Czechosłowacją oraz Węgrami. W kwietniu 1999 roku Wspólnoty Europejskie
przedstawiły Polsce warunki przystąpienia do rokowań w sprawie stowarzyszenia.
Obejmowały one katalog celów, które wyznaczyły kanon zmian polskiego prawa.
Niestety, kanon ten był ekskluzywny; w zasadzie nie dopuszczał celów
konkurencyjnych wobec tych, które obejmował: postępu w realizacji reform
politycznych i gospodarczych, wprowadzenia rządów prawa, przestrzegania praw
człowieka, pluralizmu politycznego, demokratycznych wyborów oraz wejścia na
drogę gospodarki rynkowej. Można odnieść wrażenie – choć niewątpliwie jest to
temat na osobny esej – iż konstytucyjne pojęcie „państwa prawnego”, obficie
eksploatowane w orzecznictwie TK, ze względu na swą semantyczną otwartość i
międzynarodowy charakter również wpisuje się w przedsięwzięcia imitacyjne
dokonywane za pośrednictwem prawa.
W
odniesieniu do prawa dyskusja o nim bez wskazywania celów regulacji (debata w
kategoriach polityki prawa) jest niemożliwa. Tym bardziej nieprawdopodobne
jest, by dyskusja, w której dominują podstawowe argumenty strategii modernizacyjnej
– tj. argumenty z imitacji lub z konieczności przyjęcia pewnych uniwersalnych
standardów – mogła przysłużyć się jakościowej, „implozywnej” zmianie prawa w Polsce.
Paradoks polega bowiem na tym, że są to argumenty, które dyskusję ucinają. A
mimo to, taka niemożliwa debata toczyła się w Polsce i toczy się nadal. Służy
temu język praw człowieka, który doskonale wpisuje się w nieteleologiczny
sposób myślenia o człowieku, podmiocie wszelkiego prawa. Dyskurs praw
człowieka, wkomponowany w recypowane pojęcia „europejskich standardów” czy „państwa
prawnego”, najlepiej nadaje się do realizacji podstawowego założenia
modernizacyjnego, jakim jest nieufność modernizujących elit wobec społeczeństwa
jako podmiotu.
Z
jednej bowiem strony umożliwiają prawa człowieka taką konceptualizację
wolności, która wydaje się intelektualnie dostępna dla każdego człowieka, a
ponadto wyraźnie wskazuje na pewien konieczny cel zbiorowy, zarazem podstawowy
cel prawa, jakim jest ochrona praw indywidualnych. Można by rzec, że język praw
człowieka umożliwia pełną dostępność liberalnej filozofii politycznej w wersji pop.
Koncentracja na indywidualnej wolności i uprawnieniach musiała jednak mieć
istotne konsekwencje z punktu widzenia zmiany jakościowej prawa w wolnej Polsce,
gdyż długo i skutecznie wypierała dyskurs w kategoriach tego, co zbiorowe,
łączące i konstytuujące dla Polaków jako konkretnej społeczności w danym
momencie swej historii. Projekt modernizacyjny, transponowany do prawa via prawa
człowieka, państwo prawne i standardy europejskie, generalnie wypierał więc lub
wręcz eliminował z dyskusji o celach prawa opieranie się na wspólnej pamięci
historycznej, na zbiorowej tożsamości, w tym także religijnej, i na poczuciu
sprawiedliwości, preferując ideały otwartości, pluralizmu, tolerancji i
laicyzmu.
Dyskusja,
której nie było
Publiczna
debata na temat celów, jakie powinno realizować prawo, była chyba po 1989 roku
tyleż ożywiona, co monotematyczna, jako że stanowiła ona boczny nurt w dyskusji
na temat państwa. Szermowano wówczas pojęciem „państwa wyznaniowego” – Czesław
Miłosz przestrzegał na przykład przed „uważaniem za moralnego potwora każdego
obywatela, który opowiada się za prawem ustawodawców do swobodnej debaty, kiedy
przychodzi na przykład do ustawy o aborcji” –
wspominano o „teokracji”. Dostrzegając zagrożenie, polegające na tym, „by
przymus prawny narzucał pod groźbą kary przestrzeganie wszystkich reguł, jakie
Kościół […] wiernym przekazuje”,
Leszek Kołakowski stwierdzał, że „żądanie wprowadzenia ‘wartości
chrześcijańskich’ jako zasady konstytucyjnej jest rujnujące dla konstytucji
samej”, tę
samą zresztą krytykę rozciągając na standardową klauzulę „ochrony moralności”, nota
bene zawartą w wielu przepisach Europejskiej Konwencji o Ochronie Praw
Człowieka i Podstawowych Wolności, lecz w tamtym kontekście zupełnie nie
budzącą sprzeciwu.
Co
ciekawe, w dyskusji publicznej głos na temat sprawiedliwości nie należał do
prawników, zaś głosy dobiegające z humanistycznych peryferii raczej ginęły w
medialnym szumie. Gdy Jan Walc za pomysł szczególny uważał „budowanie państwa
prawa
w ten sposób, że oświadcza się na początek, iż prawo sankcjonuje
niesprawiedliwość, i nie ma mowy, by mogło być inaczej”,
dominujący ton w debacie publicznej nadawali prześmiewcy dekomunizacji,
utożsamiający ją z najdzikszymi okropieństwami. Nie trzeba sięgać do tekstów
Urbana. Wystarczy mało subtelna ironia Józefa Lipca
czy mało poetycka poezja Noblistki, której wiersz Nienawiść zawiera
m.in. fragment poświęcony sprawiedliwości: „Niezła i sprawiedliwość na
początek./ Potem już pędzi sama./ Nienawiść. Nienawiść./ Twarz jej wykrzywia
grymas/ Ekstazy miłosnej”. Zabieg podstawienia nieudolnych często prób wprowadzania
do dyskursu politycznego i metaprawnego podstawowych pojęć i przywracania im
sensów, pod zbiorcze, choć pierwotne,
a więc niedefiniowalne i jakże budzące grozę pojęcie nienawiści, w dużej mierze
się powiódł. Typologię postaci „nienawiści” z czasem rozbudowywano i
doprecyzowywano, wyróżniając m.in. zoologiczny antykomunizm, polski
antysemityzm, nietolerancję, katolicki triumfalizm, nieco później homofobię,
itd.
Większość
przedstawicieli nauki prawa, biorących udział w debacie, okopała się na stanowiskach
pozytywizmu prawniczego. Prawnicza ideologia, która w latach PRL przynajmniej
częściowo pomagała opierać się arbitralności normodawczej i naciskom na władzę
sądowniczą, po 1989 roku przyczyniła się do faktycznego blokowania dyskusji o
zmianie prawa. Prawo ustanowione w okresie PRL i
nieuchylone, uznawano bowiem w kręgach zorientowanych pozytywistycznie za
oczywiście i bezdyskusyjnie obowiązujące,
albo obowiązujące ze względów pragmatycznych, stanowiących aksjomaty
pozytywistycznego myślenia, a obejmujących wymóg pewności prawa i zasadę
ochrony praw nabytych,
wpisany we wprowadzoną w grudniu 1989 roku do Konstytucji zasadę
„demokratycznego państwa prawnego”.
Pozytywiści wskazywali, że zasada demokratycznego państwa prawnego
wymaga koniecznie legalizmu jako zasady zasad w odniesieniu do dokonywania
wszelkich zmian w prawie, zarówno na etapie tworzenia i derogowania norm
prawnych, jak i ich stosowania.
Nie oznacza to, by pozytywiści odrzucali adaptację PRL-owskiego prawa do nowej
rzeczywistości – głównie w wyniku wykładni prawa – lecz kładli nacisk na
konieczność poszanowania reguł demokratycznego państwa prawnego, zwłaszcza
formalnych, dostrzegając niemoc „państwa prawnego” w wyznaczaniu treściowych
zmian w prawie. Radykalni pozytywiści explicite natomiast odrzucali możliwość
dostosowania tych reguł do radykalnych zmian prawa, a pozytywiści umiarkowani
wskazywali, że ustawodawca nie jest zwolniony z obowiązku respektowania
podstawowych standardów państwa prawnego oraz wykorzystania dostępnych mu
środków łagodzenia uciążliwości związanych ze zmianami prawa.
Wprawdzie
pojawiły się także głosy prawników, którzy odmawiając PRL charakteru
suwerennego państwa w całym jej istnieniu lub tylko we wczesnej fazie, skłonni
byli uznawać pochodzące z tego okresu akty prawne za non existens,
lecz ich poglądy były nie do zaakceptowania przez pozytywistyczny mainstream,
żartujący na temat nieważności małżeństw zawartych w PRL czy spadkobrania.
Także wśród filozofów prawa opór wobec pozytywizmu prowadził autorów takich jak
Lech Morawski, inspirujący się Radbruchem i
Stammlerem, do forsowania niepozytywistycznej koncepcji państwa prawnego,
realizowanej w ramach wykładni prawa, opartej o zasady racjonalności i
sprawiedliwości.
Społeczeństwo
ufnych atomów
W
dyskusji, której nie było, nad oszołomami i marzycielami zwyciężyli rozsądni
pozytywiści. Nie tylko dlatego, że byli liczniejsi a racje oponentów łatwo było
obalić. Wydaje się, że przede wszystkim dzięki umiejętnemu łączeniu
argumentacji z zasady państwa prawnego –
argumentacji miłej w odbiorze, bo stawiającej na prymat prawa przed nielubianą,
„brudną” polityką – z argumentacją z praw człowieka, ostatecznie jeszcze
milszą, bo odwołującą się do dóbr jednostkowych. Dobrego przykładu takiej fuzji
argumentacji dostarcza eksponowana w orzecznictwie Trybunału Konstytucyjnego
zasada zaufania obywatela do państwa i stanowionego przez nie prawa. Zasada ta
„opiera się na pewności prawa a więc takim zespole cech przysługujących prawu,
które zapewniają jednostce bezpieczeństwo prawne; umożliwiają jej decydowanie o
swoim postępowaniu w oparciu o pełną znajomość przesłanek działania organów
państwowych oraz konsekwencji prawnych, jakie jej działania mogą pociągnąć za
sobą. Jednostka winna mieć możliwość określenia zarówno konsekwencji poszczególnych
zachowań i zdarzeń na gruncie obowiązującego w danym momencie stanu prawnego
jak też oczekiwać, że prawodawca nie zmieni ich w sposób arbitralny. Bezpieczeństwo
prawne jednostki związane z pewnością prawa umożliwia więc przewidywalność
działań organów państwa a także prognozowanie działań własnych. W ten sposób
urzeczywistniana jest wolność jednostki, która według swoich preferencji układa
swoje sprawy i przyjmuje odpowiedzialność za swoje decyzje, a także jej
godność, poprzez szacunek porządku prawnego dla jednostki, jako autonomicznej,
racjonalnej istoty”.
Przytoczona
wiernie argumentacja łączy prawo z uprawnieniami, projektując wizję obywatela
jako abstrakcyjnego, chłodnego, irracjonalnego podmiotu, wszelako obarczonego
pewną słabością, polegającą na ciepłym uczuciu zaufania do prawa. Prawo
operujące językiem zakazów, nawet gdy uzasadnia je dobrem wspólnym i dobrem
jednostek, nigdy nie będzie brzmiało tak atrakcyjnie jak język praw (rights
talk).
Skąd
bierze się w czasach nowoczesnych – a wedle niektórych, ponowoczesnych – owa
ekspansywność i popularność języka praw człowieka oraz ewidentna przydatność
tego dyskursu dla potrzeb współczesnego człowieka? Wydaje się, że powód może
być głębszy niż tylko swego rodzaju intelektualna moda, wspierana dodatkowo
właściwą językowi praktyki prawniczej tendencją do przesady i retorycznego
przeakcentowywania kwestii związanych z prawami indywidualnymi.
Francuski
filozof polityki P. Manent – dostarczając odpowiedzi na postawione wyżej
pytanie – wysnuwa wnioski, iż siła i atrakcyjność praw człowieka biorą się z
języka, umożliwiającego jednostce ujmowanie własnej tożsamości i autonomii,
utożsamienie się z własnym niezdeterminowaniem.
„Definiując siebie jako tego, który posiada prawa, [człowiek] może wreszcie
przyswoić sobie tautologię, potwierdzającą jego tożsamość: ‘X=X’. Jako
‘pracownikowi’ czy jako ‘bytowi kulturowemu’ człowiekowi umyka własne
niezdeterminowanie: jako pracownikowi, gdyż będące nim ‘X’ zostaje wchłonięte
przez nieludzką naturę […]; jako bytowi kulturowemu, gdyż jego władza
arbitralnego określania siebie kończy się i zatraca w każdej z faktycznych
determinacji, w jego ideach moralnych. […] Jednak mówiąc sobie, że jest bytem
mającym prawa, mówi innym, zaś inni powtarzają, iż rzeczywiście jest tym, czym
jest. Nieomylną oznaką tego jest poczucie obowiązku u innych ludzi, by pozwolić
człowiekowi być, kim jest poprzez ‘szanowanie’ jego praw czy nawet pozwalanie
mu, by jawił się jako wszystko, czym już jest, przyznając mu wszystko, czego ma
prawo ‘żądać’. Nie musi wiedzieć dokładnie lub w określony sposób pragnąć tego
wszystkiego, przez swą działalność i ‘kreatywność’ jest w stanie wytworzyć lub
stać się każdą z metamorfoz swego niezdeterminowania. Już to ma, już tym jest,
skoro ma prawo mieć to albo być tym”.
Można
więc odnieść wrażenie, że w ten sposób zinterpretowane posiadanie praw
przywodzi na myśl tradycyjne pojęcie doskonałości jako bycia tym wszystkim, co
się posiada: pełną realizacją własnego potencjału. Manent przypomina jednak o
zasadniczej różnicy między stanem doskonałości a doskonałością jako celem,
przedmiotem dążeń. W przypadku nowoczesnego posiadacza praw nie występuje
napięcie między jego bytem empirycznym a „spełnionym”, czy pożądanym; między,
by rzecz ująć klasycznie, potencją a aktem. Posiadanie prawa nie „modyfikuje”
więc
w żaden sposób posiadacza, w takim sensie, w jakim czyni to tradycyjnie pojęte
prawo pozytywne jako zespół norm, prawo naturalne, czy też łaska, w przypadku
tych, którzy wierzą w jej działanie. Jest to raczej – by użyć określenia M. A.
Glendon – „iluzja absolutu”.
Dyskurs
praw człowieka zajął miejsce argumentacji prawnonaturalnej, a być może nawet
prawa człowieka zajęły miejsce natury ludzkiej. Manent mówi metaforycznie, iż
prawa człowieka zrodziły się w bezideowej relacji siebie z sobą i światem
zewnętrznym – a więc w stanie natury – z Locke’owskiego sentymentu bycia sobą,
z posiadania siebie. Przy czym najważniejszą cechą tak charakteryzowanego
„stanu natury” w całej historii tego projektu – na Johnie Rawlsie kończąc –
jest „bezideowa refleksyjność” człowieka, wolnego od idei naturalnych czy
wrodzonych, jako warunek możliwości wywiedzenia praw człowieka. W takiej
koncepcji praw człowieka – i koncepcji człowieka w rzeczy samej – człowiek nie
może być ograniczony ideami, których autorstwa nie mógłby przypisać wyłącznie
sobie, musiałby bowiem wówczas afirmować swe prawa w odniesieniu do jakiegoś
obiektywnego porządku.
Oczywiście
wpisywanie całej filozoficznej treści w konwencjonalne twory systemu prawnego
jest przedsięwzięciem interpretacyjnym, które służy krytyce prawa. Krytyka ta
jest jednak – pod adresem polskiego prawa po 1989 roku i sposobu jego
stosowania – konieczna i jako taka potrzebuje pojęć teoretycznych. Trzeba wszak
próbować wyjaśnić nie tyle, dlaczego nie dokonała się zmiana prawa in
abstracto, ale dlaczego np. polski prawodawca nie wydał
aktu prawnego unieważniającego z mocą wsteczną akty prawne, które umożliwiały
represje stalinowskie albo dlaczego nie uznano za bezprawne wywłaszczeń
zgodnych z przepisami aktów prawnych z lat 40. Trzeba wyjaśnić, dlaczego prawo
w wolnej Polsce może zasługiwać na miano prawa niesprawiedliwego. Egzemplifikacji
problemów, związanych ze sprawiedliwością i zmianą prawa dostarcza polska
regulacja prawna, dotycząca problematyki lustracji oraz towarzyszące jej
orzecznictwo Trybunału Konstytucyjnego.
Lustracja a prawa człowieka
W
orzeczeniu z dnia 19 czerwca 1992 r. Trybunał Konstytucyjny uznał słynną
uchwałę Sejmu z dnia 28 maja 1992 roku, zobowiązującą Ministra Spraw
Wewnętrznych do podania pełnej informacji na temat urzędników państwowych od
szczebla wojewody wzwyż, posłów, senatorów, prokuratorów, adwokatów, radnych
gmin i członków zarządów gmin będących współpracownikami UB i SB w latach
1945-1990, za niezgodną w całości z licznymi powołanymi w wyroku przepisami
obowiązującej wówczas konstytucji. Nie miejsce tu na rozważania, dotyczące
kognicji Trybunału oraz rzeczywiście dyskusyjnej legalności omawianej uchwały.
Z punktu widzenia rozważań prowadzonych w niniejszym szkicu wystarczy wskazać,
jakie argumenty merytoryczne zostały podniesione w uzasadnieniu wyroku, by nie
dopuścić do możliwości rozliczenia agenturalnej działalności osób publicznych.
Zaskarżona
uchwała Sejmu nakazywała Ministrowi Spraw Wewnętrznych podanie pełnej
informacji dotyczącej określonych w uchwale osób, będących w latach 1945-1990
współpracownikami UB lub SB.
Trybunał
Konstytucyjny stwierdził dobitnie, że „ze względu na społeczne znaczenie takiej
informacji, wynikające z powszechnie ujemnej oceny faktu współpracy z wyżej
wymienionymi instytucjami, jej podanie do wiadomości nawet ograniczonego kręgu
osób (Minister Spraw Wewnętrznych mówi w liście do Prezydenta o wszystkich
posłach i senatorach) musi [podkr. moje] w praktyce prowadzić do
naruszenia dobrego imienia osób objętych tą informacją i stwarzać swoistą karę
infamii”.
Otóż
właśnie cała novitas tej regulacji na tym właśnie miała polegać, że
umożliwiałaby pozbawienie niesłusznie posiadanego dobrego imienia
współpracowników bezpieki, być może rzeczywiście skazując ich na infamię.
Swoiście pojęte „dobre imię” zwyciężyło jednak, a sędziowie Trybunału
sięgnęli do zapasów erudycyjnych, by wskazać na orzecznictwo sądów
konstytucyjnych państw demokratycznych, art. 17 Międzynarodowego Paktu Praw
Obywatelskich oraz PRL-owskie orzecznictwo Sądu Najwyższego uznające m.in., iż
„dobra osobiste mogą przejawiać się w różnych sferach prawnych i nie
ograniczają się tylko do dóbr osobistych
o charakterze ściśle cywilnoprawnym, że przy ocenie naruszenia czci należy mieć
na uwadze nie tylko subiektywne odczucia osoby żądającej ochrony prawnej, ale
także obiektywne reakcje w opinii społeczeństwa oraz że dobra osobiste charakteryzują
się niezbywalnością, gdyż są nierozłącznie związane z istotą ludzką”.
Retoryka
praw człowieka została w ten sposób wykorzystana przeciwko ważnemu interesowi
publicznemu, jakim jest prawda w życiu publicznym, a w konsekwencji jej
ustalenia – sprawiedliwe osądzenie postępowania w przeszłości. Interes ów był
wówczas tym ważniejszy, że polska transformacja znajdowała się dopiero w
punkcie wyjścia. To prawda, że uchwała Sejmu z pewnością nie była właściwym
narzędziem „rewolucji moralnej”, a zakres i tryb ingerencji organu państwa w
sferę prywatną nie był precyzyjnie określony, ale przecież dokładnie te same
argumenty, które zacytowano wyżej, musiałyby zostać podniesione przeciwko
regulacji ustawowej o tożsamej treści. Ponadto warto zwrócić uwagę na
nieuprawnione właściwie założenie Trybunału o upublicznieniu informacji o
współpracownikach SB, skoro jej adresatem miał być zamknięty krąg
przedstawicieli klasy politycznej oraz na brak refleksji nad zupełnie
zasadniczą kwestią, na czym miałoby polegać naruszenie czci i dobrego imienia
rzeczywistych współpracowników służb PRL, jeżeli informacje ich dotyczące
byłyby prawdziwe.
Potem
rozpoczęła się trwająca do listopada 2006 r. epoka ustawy lustracyjnej z dnia
11 kwietnia 1997 r. o ujawnieniu pracy lub służby w organach bezpieczeństwa
państwa lub współpracy
z nimi w latach 1944-1990 osób pełniących szczegółowo wymienione w ustawie
funkcje publiczne. Ustawa ta powołała do życia sąd lustracyjny oraz sądowy tryb
(dwuinstancyjny, z kasacją do Sądu Najwyższego, przysługującą od orzeczenia w
drugiej instancji), służący do orzekania o zgodności z prawdą oświadczeń,
dotyczących pracy lub współpracy z organami bezpieczeństwa
w okresie od 22 lipca 1944 r. do 10 maja 1990 r. Posiłkowo stosowane były
przepisy kodeksu postępowania karnego. Stroną reprezentującą interes publiczny
w postępowaniu lustracyjnym był Rzecznik Interesu Publicznego, do którego zadań
należało m.in. analiza oświadczeń wpływających do sądu, zbieranie informacji
niezbędnych do prawidłowej oceny oświadczeń oraz składanie wniosków do sądu o
wszczęcie postępowania lustracyjnego. Obowiązek złożenia oświadczeń miały osoby
kandydujące na wskazane w ustawie stanowiska lub wyrażające zgodę na objęcie
funkcji. Możliwość złożenia oświadczenia przyznano też osobom, które przed
dniem wejścia w życie ustawy pełniły funkcję publiczną, a zostały publicznie
pomówione o służbę lub współpracę z organami bezpieczeństwa. W „Monitorze
Polskim” publikowane były obwieszczenia dotyczące treści oświadczeń
lustracyjnych oraz obwieszczenia o podaniu do publicznej wiadomości prawomocnego
orzeczenia stwierdzającego zgodność albo niegodność z prawdą oświadczenia.
Zgodnie
z art. 30 ustawy, prawomocne orzeczenie Sądu, stwierdzające fakt złożenia przez
osobę lustrowaną niezgodnego z prawdą oświadczenia, było równoznaczne z utratą
kwalifikacji moralnych niezbędnych do zajmowania funkcji publicznych
określanych w ustawach jako: nieskazitelność charakteru, nieposzlakowana
(nienaganna) opinia bądź przestrzeganie podstawowych zasad moralnych. Po
upływie 10 lat od dnia uprawomocnienia, orzeczenie Sądu miało zostać uznane za
niebyłe. Powodowało także utratę zajmowanego stanowiska, do którego pełnienia
wymagane były wskazane wyżej cechy, choć nie dotyczyło to sędziów, którzy w tym
zakresie podlegali sądownictwu dyscyplinarnemu. Prawomocne orzeczenie Sądu
stwierdzające fakt złożenia przez osobę lustrowaną niezgodnego z prawdą
oświadczenia powodowało wreszcie pozbawienie jej na lat 10 biernego prawa
wyborczego na urząd Prezydenta.
Jeżeli
chodzi o wielokrotnie komentowaną „filozofię” ustawy lustracyjnej z 1997 r., to
precyzyjnie rzecz biorąc, cała wyznaczona w niej procedura służyła stwierdzeniu
prawdziwości oświadczenia o pracy lub współpracy dla UB lub SB i innych służb.
Można oczywiście twierdzić, że założeniem aksjologicznym, kryjącym się za
omawianą regulacją było dążenie do prawdy w życiu publicznym, jednakże prawda
materialna – do której ustalenia z zasady prowadzić ma postępowanie sądowe –
jest zaledwie warunkiem, umożliwiającym wymierzenie sprawiedliwości. W tym
sensie aksjologia ustawy lustracyjnej z 1997 r. budziła pewne wątpliwości.
Kłamstwo, rzecz jasna, nie jest godne aprobaty, ale kłamców jest wielu, zaś ich
łgarstwa rzadko tylko stają się przedmiotem zainteresowania sądu. Dlaczego więc
nie karać tych, którzy kłamią na tematy inne niż związki z dawną bezpieką?
Zmiana
dokonana w założeniach aksjologicznych polskiego systemu prawnego powinna była
raczej polegać na jednoznacznym potępieniu moralnym współpracy z komunistycznym
aparatem bezpieczeństwa, potwierdzonym nałożeniem sankcji karnej. Wymiar tej
sankcji pozostaje sprawą trzeciorzędną. Oczywiście moralny status kłamcy
lustracyjnego jest de facto statusem byłego pracownika czy
współpracownika organów bezpieczeństwa, jednakże z punktu widzenia analizowanego
problemu braku „rewolucji moralnej” w polskim prawie po 1989 roku, casus ustawy
lustracyjnej z 1997 r. wyłącznie potwierdza tę tezę.
Nowelizacja
ustawy lustracyjnej z 18 czerwca 1998 r. wprowadziła domniemanie prawdziwości
oświadczeń, zatem kontroli przez sąd zaczęły podlegać tylko oświadczenia, których
prawdziwość budziła wątpliwości. Z domniemania tego wynikało także, że jak
długo prawomocne orzeczenie sądu nie ustali, iż złożone oświadczenie jest
niezgodne z prawdą, nikt nie ma prawa podważać jego prawdziwości. W wyroku z 21
października 1998 r. Trybunał Konstytucyjny precyzyjnie wyłożył aksjologię
ustawy lustracyjnej, tym samym w znacznej mierze legitymizując ją, a zarazem
potwierdzając podnoszone już przeze mnie wątpliwości. Trybunał stwierdził wyraźnie,
iż ustawa lustracyjna „nie dotyczy kontrolowania przeszłości osób kandydujących
lub pełniących funkcje publiczne, lecz jedynie prawdziwości oświadczeń
składanych przez nie w tym przedmiocie. Nie chodzi przeto o sankcjonowanie
samego faktu współpracy, lecz przestrzeganie zasad prawdy i przejrzystości
przez osoby obdarzane społecznym zaufaniem. Ustawodawca przyjął koncepcję
‘kontrolowania’ – ‘bacznego przyjrzenia się’ nie przeszłości osób kandydujących
lub pełniących funkcje publiczne w celu sankcjonowania faktu współpracy, ale
kontrolowania ich oświadczeń co do tego faktu, celem stwierdzenia ich
prawdziwości”.
W
tym samym wyroku Trybunał Konstytucyjny odnosił się do zarzutów podnoszonych
przeciwko ustawie lustracyjnej przez prezydenta Kwaśniewskiego. Wnioskodawca
podnosił m.in., że niezgodne z artykułem 47 Konstytucji RP, stanowiącym, iż
każdy ma prawo do prawnej ochrony życia prywatnego oraz do decydowania o swoim
życiu osobistym, jest przyznanie posłom i senatorom uprawnienia do zwracania
się do Rzecznika Interesu Publicznego z wnioskami o wszczęcie postępowania
lustracyjnego wobec wskazanych osób.
Po
raz kolejny dał o sobie znać mechanizm, dzięki któremu prawa indywidualne – w
tym przypadku prawo do prywatności – wykorzystywane być mogą do blokowania
takich zmian w polskim prawie, które skutkowałyby przełomem w jego ogólnych
zasadach i aksjologii. Wprawdzie Trybunał wskazywał, że w odniesieniu do osób
ubiegających się lub pełniących funkcje publiczne, prawo do ochrony prywatności
podlega istotnemu ograniczeniu, uzasadnionemu „usprawiedliwionym
zainteresowaniem”, lecz jego zdaniem „sfera prywatności naruszana jest poprzez
sam obowiązek złożenia oświadczenia lustracyjnego, jednakże znajduje to
uzasadnienie w przyjętej przez racjonalnego ustawodawcę ogólnej koncepcji lustracji”.
W 2003 r. Trybunał zajmował się
wnioskiem Rzecznika Praw Obywatelskich, który wstawiał się za osobami, „które
faktycznie nie pełniły żadnych funkcji należących do istoty organów
bezpieczeństwa państwa”, a mimo to ciąży na nich ustawowy obowiązek złożenia
oświadczenia lustracyjnego, związany z faktem zatrudnienia lub służby w
organach bezpieczeństwa państwa określonych w art. 2 ustawy lustracyjnej.
Trybunał nie zgodził się z argumentacją Rzecznika, która mogłaby prowadzić –
przy pełnej indywidualizacji traktowania motywów służby i współpracy
z aparatem bezpieczeństwa – do całkowitej relatywizacji kryteriów składania
oświadczeń lustracyjnych przy wykorzystaniu argumentacji z równości praw
człowieka a nawet z godności (którą Rzecznik zdawał się utożsamiać z prawem do
prywatności). Argumentacja w uzasadnieniu doprowadziła jednak Trybunał
Konstytucyjny do dobitnego wskazania na dylemat, który
w świetle tez stawianych w tym szkicu wydaje się egzemplifikować poważny
problem niesprawiedliwości polskiego prawa po 1989 r. „Powstaje jednak pytanie
– napisano w uzasadnieniu wyroku – czy owa zindywidualizowana ocena odnoszona
do poszczególnych funkcjonariuszy i pracowników aparatu bezpieczeństwa może i
powinna – z punktu widzenia samego obowiązku ujawnienia pracy lub służby – być
uwzględniana w ramach procedur lustracyjnych, zważywszy na charakter prawny
tych procedur, które – wypada to jeszcze raz podkreślić – nie zostały
ukształtowane jako szczególne postępowanie karne, nakierowane na ustalenie
stopnia uczestnictwa indywidualnych osób w aparacie represji i ich ewentualnej
odpowiedzialności karnej za czyny popełnione w przeszłości”.
Jest to oczywiście pytanie retoryczne, gdyż celem polskich procedur
lustracyjnych nie jest odpowiedzialność.
Zakończenie
Prawo może w momentach zmian
dziejowych odgrywać rolę sprawczą i potwierdzać swój autorytet, bez którego
jedyną racją jego obowiązywania staje się przymus. Prawo może wzbudzać zaufanie
i przyczyniać się do rozwoju więzi społecznych; może chronić interesy
jednostek, zarazem nie rozpieszczając ich; może karać występnych bez popadania
w barbarzyńską surowość. Opowieść o potencjale tkwiącym w prawie nie jest
jednak opowieścią o rzeczywistości polskiego prawa na przestrzeni ostatnich
kilkunastu lat. Zamiast niej mamy raczej kolejny przykład szansy zmarnowanej
przez prawodawców, podmioty stosujące prawo i samych obywateli
Rzeczypospolitej.
W trzy miesiące od wyjścia
Izraelitów z niewoli egipskiej – a więc dość szybko – w momencie przejścia,
dosłownego i symbolicznego, od opresji do wolności, na pustyni Synaj doszło do
aktu nadania Prawa i aktu Przymierza. Precyzyjnie rzecz biorąc był to właściwie
jeden akt. Analogia to z polskim prawem i polską wolnością z pozoru
najodleglejsza z możliwych, a w dodatku ocierająca się o narodowy kicz. W
długiej historii Izraela prawo pozostało jednak bezcennym, świętym spoiwem
rozproszonego narodu. Przesądziły o tym trzy uniwersalne właściwości tego
prawa, dające wyczytać się z Księgi Wyjścia.
Po pierwsze, szybko zagospodarowana
została wolność, a na radykalnie nowe prawo trzeba było czekać tylko trzy miesiące.
Po drugie, prawo miało wyraźny, konstytuujący szkielet zasad ogólnych, w
postaci Dekalogu oraz tzw. Księgę Przymierza, obejmującą prawa
religijno-moralne i kultowe oraz prawo rodzinne, rzeczowe i karne. Bez
konstytutywnego Dekalogu, o całej reszcie norm nie pozostałoby zapewne nawet
wspomnienie. Po trzecie, prawo powiązane zostało z głęboko jednoczącym
społeczność aktem przymierza – nie tylko z Bogiem, lecz także z przywódcami i
pomiędzy jednostkami. W polskim prawie okresu przejścia zabrakło wszystkiego:
szybkości, odwagi w tworzeniu konstytucji i solidarności.
Maciej
Dybowski, adiunkt w Katedrze
Teorii i Filozofii Prawa UAM w Poznaniu, wykładowca Wyższej Szkoły Europejskiej
im. ks. J. Tischnera, doradca Rzecznika Praw Obywatelskich, autor artykułów,
recenzji i tłumaczeń na temat praw jednostki.
M. Wyrzykowski, Legislacja –
demokratyczne państwo prawa – radykalne reformy polityczne i gospodarcze,
„Państwo i Prawo”, nr 5, 1991, s. 26-27.
S. Wronkowska, Zmiany prawa.
Zagadnienia poprawnego legislacyjnie i nieuciążliwego dokonywania zmian w
systemie prawnym, [w:] Tworzenie prawa w demokratycznym państwie prawnym,
red. H. Suchocka, Warszawa 1992, s. 171.
Wyrok
Trybunału Konstytucyjnego z dnia 14 czerwca 2000 r., sygn. akt P. 3/00, pkt
III.2 uzasadnienia.
Orzeczenie z dnia 19 czerwca 1992 r., sygn. akt
U 6/92, pkt III.2 uzasadnienia in fine.
|