PRZEMYSŁAW ŻURAWSKI VEL GRAJEWSKI
Polityka polska na
forum Unii Europejskiej 2005-2007
a cele polityczne
Rzeczypospolitej – próba oceny
Rzeczpospolita przystępując do Unii
Europejskiej z dniem 1 maja 2004 r. zakończyła trzynastoletni okres akcesyjny
(licząc od traktatu stowarzyszeniowego z 1991 r.), w którym z uwagi na jego
naturę, występowała tak wobec Brukseli, jak i państw członkowskich Wspólnot w
charakterze petenta. Zamknięto w ten sposób także etap starań Warszawy o
wprowadzenie RP do struktur politycznych i decyzyjnych świata zachodniego –
czyli instytucjonalizacji miejsca Polski w Europie. Starania te uwieńczone
zostały pełnym powodzeniem wcześniej (w 1999 r.) na kierunku NATO, zaś w 2004
r. także i UE. Przed Rzeczpospolitą stanęło zatem nowe wyzwanie – konieczność
udzielenia odpowiedzi już nie na pytanie o to, czy Polska powinna być członkiem
Unii i jak to osiągnąć, ale o to, jak członkostwo to wykorzystać. Jest ono bowiem jedynie narzędziem realizacji
celów polityki polskiej i w tym sensie było celem instrumentalnym, a nie
strategicznym. Częste w polskiej debacie publicznej stwierdzenie, że naczelnym zadaniem Warszawy jest
obecnie umacnianie własnej pozycji politycznej tak w UE, jak i w NATO i
na rzecz jego realizacji należy poświęcić inne, jest odpowiedzią błędną, gdyż
banalną i znów dotyczy celu instrumentalnego, a nie strategicznego. Prowokuje
bowiem pytanie o to, na rzecz osiągnięcia jakich celów Rzeczpospolita powinna
wykorzystywać swoją silną pozycję w strukturach unijnych, gdy już ją zbuduje.
Opinia zaś, iż im ta pozycja jest silniejsza, tym lepiej, nie podlega dyskusji
i nie może być zaczynem poważnej debaty. Zresztą żadna pozycja nie jest tak
silna, aby nie można jej było uczynić jeszcze silniejszą, a zatem odkładanie
realizacji zadań strategicznych do czasu osiągnięcia owej mitycznej pozycji w
UE w istocie jest jedynie nieudolnym tłumaczeniem zalecenia bierności na tych
kierunkach, które jak polityka zagraniczna, czekać nie mogą i nie będą.
Nieobecność Polski
jako podmiotu gry międzynarodowej na scenie europejskiej, datująca się w
istocie od Sejmu Niemego (1717), a formalnie od 1795 r., z krótką przerwą na
międzywojenną niepodległość oraz świeże doświadczenie charakterystycznej dla
państwa akcesyjnego – i podkreślmy to jeszcze raz, naturalnej na tamtym etapie
– uległości Polski wobec partnerów ze „starej” UE, spowodowały, iż objawienie
się Rzeczypospolitej jako pełnoprawnego członka Wspólnot, świadomego swych
celów i zdeterminowanego w ich realizacji wywołało wstrząs i niechęć w licznych
środowiskach zachodnioeuropejskiej klasy politycznej, pozbawionej tradycji
kontaktowania się z podmiotowo traktowaną Warszawą. Nie powinien być zatem
zaskoczeniem fakt, iż na czas rządów PiS w latach 2005-2007 przypadał okres bolesnej
dla obu stron konfrontacji z rzeczywistością. Polska przestała być li tylko
petentem, a zaskoczeni tym faktem politycy państw „starej” UE musieli z
niechęcią przyjąć to do wiadomości.
Lata 2005-2007 były
zatem okresem ujawniania się praktycznego znaczenia nowej pozycji politycznej
Polski w Europie, świeżo zyskanej na bazie pełnego członkostwa w Unii i
wzmocnionej zdynamizowaniem przemian politycznych na obszarze WNP, wynikającym
z pomarańczowej rewolucji na Ukrainie. Jednocześnie zaś Rzeczpospolita została
postawiona wobec wyzwania, jakim stała się konieczność obrony skali swych
formalnych wpływów na proces decyzyjny UE, która to skala zagrożona została w
wyniku modyfikacji systemu głosowania w Radzie Unii proponowanych na bazie
traktatu konstytucyjnego, a potem traktatu reformującego. Owe trzy fakty –
przystąpienie Polski do Unii Europejskiej, rewolucja ukraińska i reforma
instytucjonalna UE – determinowały bieżące cele polityki RP i tworzyły nowe dla
niej możliwości.
Oceniając politykę
polską prowadzoną w latach 2005-2007 na forum Unii należy więc odpowiedzieć na
pytania o to, czy była ona formułowana ze świadomością owej zmiany, jaka zaszła
w 2004 r., czy dostrzeżono pojawiające się wyzwania i dobrze zdefiniowano
interesy Rzeczypospolitej w kontekście konieczności stawienia im czoła, czy
wyznaczono właściwe cele priorytetowe, koncentrując na nich wysiłek i posiadane
środki oddziaływania, czy też rozproszono potencjał Polski, łamiąc zasadę
ekonomii sił i starając się działać na zbyt wielu kierunkach, czy zastosowane
środki były właściwe i wreszcie jakie skutki przyniosła polityka polska owych
lat. Jakie starania zostały uwieńczone sukcesem, a jakie zakończyły się porażką
i dlaczego?
Tezą wyjściową, z
której wywiedzione zostaną wszystkie pozostałe wnioski zawarte w niniejszym
tekście, jest stwierdzenie, że priorytetowym celem polityki zagranicznej
Rzeczypospolitej powinno być przeciwdziałanie odtworzeniu się imperium
rosyjskiego bez względu na jego kolor ideologiczny. Odbudowa dominacji Moskwy
na obszarze Europy Środkowej mogłaby bowiem wieść do restytucji jej panowania
nad Polską. Kluczem do osiągnięcia tak zdefiniowanego celu Warszawy jest
niepodległość i polityczna okcydentalizacja (uzachodnienie)
Ukrainy, a w dalszej kolejności Białorusi, Mołdawii i Gruzji. Instrumentami
realizacji tego dalekosiężnego zamiaru są zaś: współpraca z samymi
zainteresowanymi narodami, przyciąganie wsparcia USA na rzecz realizacji celów
polityki polskiej, kierowanie zasobów finansowych i potencjału politycznego UE
na Wschód (co z kolei zależne jest od pozycji politycznej Polski w Unii i jako
takie jest centralną osią niniejszych rozważań), ścisłe współdziałanie z
państwami UE i NATO podzielającymi polski punkt widzenia w całości i trwale
(Litwa), lub częściowo, względnie okresowo (Czechy, Estonia, Łotwa, Rumunia,
rzadziej Węgry i Słowacja, wybiórczo – państwa skandynawskie i Wielka Brytania)
oraz neutralizacja prorosyjskich działań państw UE i NATO przeciwnych polskiej
wizji architektury politycznej Europy Środkowo-Wschodniej (Francja, Niemcy, Włochy,
Hiszpania, Grecja, niekiedy Bułgaria, Węgry i Słowacja). Gra prowadzona na
forum unijnym jest zatem jedynie częścią większej gry i choć to właśnie nią
zajmiemy się w sposób szczegółowy, UE nie powinna być traktowana jako
najważniejsza, ani tym bardziej jedyna płaszczyzna realizowania interesów
politycznych RP na scenie międzynarodowej.
Pierwszym
wyzwaniem, z jakim przyszło zetknąć się dyplomacji polskiej na forum Unii
Europejskiej w latach 2005-2007, była kwestia reformy instytucjonalnej UE. Jej
charakter nakreślony w traktacie konstytucyjnym i jego modyfikacji – traktacie
reformującym (lizbońskim) wzbudzał uzasadnione zastrzeżenia w sześciu punktach:
1. W zakresie zmiany
korzystnego dla Polski nicejskiego systemu głosowania w Radzie UE na system
oparty na prostym przeliczniku demograficznym, redukującym zdolność tworzenia
przez Polskę skutecznych i realnych politycznie koalicji w łonie Unii. Sama
Polska wprawdzie zyskiwała, otrzymując zamiast 7,8% głosów posiadanych w
systemie nicejskim, 8,2% przypisanych jej w systemie konstytucyjnym, traciły
jednak wszelkie realne koalicje, jakimi zainteresowana była Rzeczpospolita (są
to koalicje z na ogół małymi krajami z regionu). Drastycznie zmieniały się też
proporcje między Polską a pozostałymi dużymi państwami UE. W rezultacie
pojawiła się groźba marginalizacji naszego kraju w systemie decyzyjnym Unii.
2. Odnośnie projektu
stworzenia przez grupę inicjatywną (Francja, Niemcy, Belgia, Luksemburg)
ekskluzywnej Europejskiej Unii Obronnej w oparciu o kryteria polityczne (antyamerykanizm zademonstrowany w ramach tzw. „szczytu
pralinkowego” w Brukseli 29 kwietnia 2003 r.) i zdominowania w ten sposób
polityki bezpieczeństwa UE przez prorosyjsko nastawioną „czwórkę” założycieli
EUO.
3. W kwestii powołania
urzędów ministra spraw zagranicznych UE i stałego przewodniczącego Rady
Europejskiej („prezydenta UE”), co wiodłoby do osłabienia znaczenia prezydencji Unii w zakresie formułowania celów
polityki zagranicznej UE poprzez powierzenie tego zadania wspólnotowym
urzędnikom bez zaplecza w postaci potencjału politycznego
własnego państwa. Czyniłoby to z owych urzędników, pochodzących zapewne ze
„starej” 15 (bez względu na ich oficjalną tytulaturę) „rzeczników
prasowych wielkiej czwórki”,
a Polsce uniemożliwiałoby promocję kierunku wschodniego polityki unijnej
w oparciu o prezydencję własną i
sojuszniczych państw sąsiedzkich z Europy Środkowo-Wschodniej.
4. Poprzez odejście od
zasady jedno państwo – jeden komisarz, który to krok uderza w interesy małych
państw z regionu – sojuszników Polski i osłabia ich pozycję w UE.
5. W zakresie
uprzywilejowania RFN co do pomocy publicznej dla przedsiębiorstw prywatnych na
obszarze dawnej NRD pod pretekstem konieczności przezwyciężenia skutków
podziału Niemiec. (Art. 98 i 107 traktatu o Unii Europejskiej).
W istocie chodzi bowiem o pomoc publiczną dla obszarów zacofanych wskutek
panującego na nich do 1989 r. komunizmu. Niemcy Wschodnie nie są jednak jedynym
takim obszarem w UE. Przyjęta regulacja upośledza więc pozostałe państwa
dotknięte komunizmem, którym takiego prawa nie przyznano.
6. W kwestii braku
odwołania się do chrześcijańskich korzeni Europy w preambule do traktatu
konstytucyjnego.
Spośród owych
sześciu obszarów spornych za priorytetowy uznano jedynie pierwszy z
wymienionych i na obronie pozycji politycznej Rzeczypospolitej w europejskich
strukturach decyzyjnych skoncentrowano wysiłek dyplomacji polskiej. Był to
wybór słuszny. Podjęcie walki na wszystkich wymienionych kierunkach byłoby
nieskuteczne, a zatem i niecelowe. Projekt
Europejskiej Unii Obronnej zmarł śmiercią naturalną wobec braku
dostatecznego potencjału materialnego w dyspozycji jego promotorów. Pomysł
powołania ministra spraw zagranicznych UE zmarginalizowany został wskutek
sprzeciwu brytyjskiego, a zatem bez kosztów dla Polski. Niekorzystnego dla
Rzeczypospolitej osłabienia znaczenia prezydencji nie udało się wprawdzie
uniknąć, ale należy wątpić, by wobec zgodnej woli czterech unijnych mocarstw
zmierzających do owego celu, nawet najtwardsza postawa Warszawy mogła temu
zapobiec. Walka o utrzymanie zasady jedno państwo – jeden komisarz, z
perspektywą przekroczenia liczby 30 komisarzy i oczywistym w tej sytuacji
zarzutem promowania sztucznej rozbudowy biurokracji brukselskiej, była nie do
wygrania i dotyczyła bardziej interesów naszych sojuszników, niż samej Polski,
oni zaś nie byli w tej kwestii aktywni. Dwa
ostatnie punkty sporne (5 i 6) miały natomiast znaczenie moralne, nie
decydowały jednak o możliwości lub niemożliwości skutecznego promowania
strategicznych interesów Rzeczypospolitej na forum unijnym.
Podjęcie walki o
korzystny dla Polski system podejmowania decyzji w Radzie UE jest zatem dowodem
zarówno na rzecz tezy, iż rząd polski w latach 2005-2007 słusznie rozpoznał
główne wyzwanie instytucjonalne w ramach UE i dobrze określił cel priorytetowy,
jaki należało osiągnąć, jak i że zdawał sobie sprawę ze zmiany pozycji Polski,
umożliwiającej Warszawie porzucenie postawy petenta. Odrzucono sugestie
przetargu, w ramach którego za zgodę na system konstytucyjny (podwójnej
większości) oferowano Polsce drugiego komisarza lub większą ilość miejsc w
Parlamencie Europejskim. Nie ugięto się też przed nieoficjalnymi groźbami
ukarania Polski obcięciem dotacji unijnych w ramach negocjowanej równolegle
nowej perspektywy finansowej UE na lata 2007-2013, słusznie dochodząc do
wniosku, że głosy Polski będą ważne także przy ustalaniu wszystkich następnych
budżetów unijnych i wygrano wojnę nerwów z Niemcami. Antagonistami Polski w
sporze o system podejmowania decyzji w Radzie UE były bowiem przede wszystkim
RFN i aż do czerwca 2007 r. (odejście Chiraca i objęcie prezydentury przez
Sarkozy’ego) także Francja.
Na uwagę zasługuje
ponadpartyjne poparcie dla negocjatorów polskich, udzielone im, przynajmniej do
czasu rzeczywistego rozstrzygnięcia, przez obie główne partie parlamentarne –
PiS i PO, przy czym instrument negocjacyjny w postaci propozycji systemu
pierwiastkowego wypromowany został przez środowisko Platformy i przyjęty przez
PiS, mimo głębokiego konfliktu między obu partiami. Ekspercki, a nie partyjny
charakter miała też praca negocjatorów polskich – szerpów przygotowujących
grunt pod rozstrzygnięcie lizbońskie.
Trudno odpowiedzieć
obecnie na pytanie o to, czy zgoda na formułę prowadzenia negocjacji nie przez
MSZ, lecz specjalnie do tego powołanych szerpów (co było ukłonem w kierunku
oczekiwań niemieckich, wynikających być może z woli odsunięcia od negocjacji
zdominowanego przez SPD Auswärtiges Amt przez pochodzącą z CDU/CSU kanclerz
Angelę Merkel) była zasadna. Niewątpliwie marginalizacja wpływu związanego z polityką zagraniczną Schröderowskich
Niemiec ministra Franka Waltera Steinmeiera była dla Polski pożądana, z drugiej
jednak strony finał negocjacji (brak precyzji zapisów dotyczących mechanizmu z
Joanniny, nagłośnione przez przeciwników politycznych konsultacje telefoniczne
premiera z prezydentem) mogą świadczyć o niedostatecznej koordynacji
instytucjonalnej pomiędzy szerpami, MSZ a prezydentem, być może wynikającej właśnie
z mnogości podmiotów negocjujących. Cel został jednak osiągnięty, a zasadnicze
koszty wizerunkowe poniosła nie tyle Rzeczpospolita, co rząd.
Pozostaje odpowiedź
na pytanie, czy przedłużenie systemu nicejskiego do roku 2014 z możliwością
jego stosowania na żądanie do 2017 r. i z wmontowanym mechanizmem z Joanniny to
istotny sukces, czy jedynie odłożenie osłabienia pozycji Polski w czasie.
Uważam, że zysk 10 lat to poważny sukces i to z aż trzech powodów:
1. 10 lat to w
polityce międzynarodowej bardzo dużo. W połowie roku 1997 Polska nie była
jeszcze nawet uznanym oficjalnie kandydatem do członkostwa w UE, a 17 lat temu
istniał Związek Sowiecki. Przypominam te fakty, aby podkreślić, jak wiele może
zmienić się w nadchodzącym dziesięcioleciu obowiązywania systemu nicejskiego.
2. Rytm
fundamentalnych zmian instytucjonalnych w UE jest częstszy niż 10 lat. (1986 –
Jednolity Akt Europejski – wszedł w życie 1987, 1992/1993 – traktat z
Maastricht; 1997/1999 – traktat amsterdamski, 2001/2003 – traktat nicejski;
2004/2005 – nieudana próba przyjęcia traktatu konstytucyjnego, 2007/2009 –
traktat lizboński). Doświadczenie to przeczy założeniu, iż do 2017 r. system
pozostanie niezmienny. Ukazywanie obecnego traktatu jako trwałej bazy prawnej
UE – przełomowego sukcesu, który pozwolił osiągnąć kształt zapewniający jego
stabilne trwanie, nie odbiega od analogicznych deklaracji czynionych po
poprzednich podobnych wydarzeniach. Istnieje wprawdzie zmęczenie unijnej klasy
politycznej reformami instytucjonalnymi, ale projekt europejski jest nadal
konstrukcją dynamiczną, a nie statyczną. Określenie decyzją z 2007 r. reguł gry
politycznej na forum unijnym w perspektywie dwóch i pół kadencji parlamentarnych
i oczekiwanie, iż w tym czasie kolejni dochodzący do władzy politycy w 27
krajach UE nie zechcą w nich nic zmienić jest dowodem braku wyobraźni. Polska
wygrała zatem czas, a reguły jakie w rzeczywistości będą obowiązywać po 2017 r.
są zapewne jeszcze nieznane.
3. To w okresie
najbliższych 10 lat, a zatem w korzystnym dla nas systemie nicejskim,
decydowane będą istotne dla nas kwestie polityki unijnej:
a)
spór
o bardziej liberalny, czy też bardziej socjalny kształt systemu gospodarczego
UE. Po 2017 r., jeśli nic się nie zmieni w obecnych ustaleniach (co jak
wskazano wydaje się mało prawdopodobne), być może utracimy ok. 50% naszej
relatywnej siły w stosunku do Niemiec i ok. 40% w stosunku do Francji – dwóch
krajów rdzenia UE o najbardziej rozbudowanej opiece socjalnej i największej
liczbie ludności. Klasa polityczna obu tych państw stoi obecnie przed wyborem –
czy ratować konkurencyjność swych gospodarek w stosunku do bardziej liberalnych
i/lub dysponujących tańszą siłą roboczą gospodarek nowych państw członkowskich
oraz Wielkiej Brytanii, Irlandii i uprzywilejowanych przez niską skalę korupcji
krajów skandynawskich poprzez narzucenie im – oczywiście pod hasłem
europeizacji – własnego systemu (ujednolicenie podatków w UE, jednolita płaca
minimalna, europejska karta socjalna, wyśrubowane normy ekologiczne – np.
surowe limity emisji CO2 motywowane walką z globalnym ociepleniem),
czy też poprzez namówienie własnych wyborców do rezygnacji z części
przywilejów. Raczej nietrudno przewidzieć, który z tych sposobów będzie wypróbowany
najpierw.
b)
spór
o Wspólną Politykę Rolną UE, przy czym należy wątpić, by w perspektywie
kolejnych 10 lat udało się utrzymać jej dotychczasowy model. Jest ona od dawna
krytykowana z uwagi na potężne koszty, jakie generuje (50% budżetu Wspólnot) i
liczne nonsensy ekonomiczne. Nie miejsce tu na rozważania o kierunkach jej
reformy. W każdym wypadku Polska powinna jednak domagać się przestrzegania
zasady równego traktowania farmerów zachodnioeuropejskich i rolników polskich.
Możliwość odwołania się do systemu nicejskiego będzie sprzyjała realizacji tej
zasady.
c)
spór
o kształt europejskiej polityki regionalnej. Decyzje w tym zakresie zapadną
zapewne w ciągu najbliższych 10 lat i podobnie jak w sporze o Europę
wolnorynkową (liberalną) czy etatystyczną (socjalną), tak i w tym wypadku do
roku 2017 będziemy grać o korzystne dla nas rozstrzygnięcia w oparciu o system
nicejski. Wówczas to rozstrzygnie się, czy Bruksela będzie przeznaczała więcej
funduszy na politykę regionalną (co byłoby z korzyścią dla Rzeczypospolitej),
czy też na badania i rozwój, w którym to wariancie środki unijne będą kierowane
do wiodących ośrodków naukowych Unii Europejskiej, a zatem do jej „starych”
państw członkowskich – dodajmy od razu, że ludniejszych od Polski i jej
środkowoeuropejskich koalicjantów, a zatem potężniejszych w potencjalnych
głosowaniach na ten temat w Radzie UE w oparciu o system podwójnej większości.
d)
spór
o model unijnej polityki wschodniej. Jego elementem jest zarówno kształt
projektowanej europejskiej polityki energetycznej, jak i Europejskiej Polityki
Sąsiedztwa i ewentualnego otwierania UE na Ukrainę, Gruzję i Mołdawię oraz
relacje UE-Rosja i UE-Białoruś. Zasadnicze kwestie polityki zagranicznej Unii
decydowane są oczywiście w oparciu o zasadę jednomyślności, ale spory o
dystrybucję funduszy na poszczególne polityki rozstrzygane są już w oparciu o
głosowanie większościowe, a zatem w omawianym okresie – w systemie nicejskim.
Oczywiście jest jeszcze
cała lista spraw szczegółowych, których wszystkich w tak krótkim tekście nie
sposób wymienić (jak choćby problem kwot emisji gazów cieplarnianych), a które także decydowane będą zapewne przed
2017 r. w oparciu o wywalczony dzięki postawie rządu RP system nicejski.
Podsumowując
politykę polską lat 2005-2007 w kwestii reformy instytucjonalnej UE należy
zatem stwierdzić, iż podjęte decyzje strategiczne co do wszczęcia sporu
(podkreślenia podmiotowości Polski) i co do wyznaczonych priorytetów były
słuszne, zastosowane instrumenty skuteczne, a całość przeprowadzonych działań,
mimo mankamentów taktycznych, przyniosła pożądane efekty, wyposażając
Rzeczpospolitą w optymalne w danych warunkach instrumenty do obrony jej
interesów w nadchodzących negocjacjach w istotnych dla niej obszarach
tematycznych.
Elementem walki o
instrumentarium polskiej polityki unijnej było także zdobycie dla
przedstawiciela Polski – Jacka Saryusza Wolskiego – fotela przewodniczącego
Komisji Spraw Zagranicznych Parlamentu Europejskiego. Uznanie owej komisji za
ważniejszą od Komisji Finansów było wyborem trafnym. Budżet UE na lata
2007-2013 był już bowiem w momencie podejmowania tej decyzji ustalony i nie
należało oczekiwać poważniejszych w nim przesunięć. Głos rozstrzygający w tej
mierze mieliby zresztą i tak główni płatnicy brutto do wspólnej kasy UE.
Polityka zagraniczna pozostawała zaś oczywiście otwartym polem gry, a ponadto
dotyczyła najistotniejszego, określonego we wstępie do niniejszych rozważań,
celu polskiej polityki unijnej – tzn. kierunku wschodniego. Zatem priorytet i w
tym wypadku wyznaczono właściwie. Kierowanie się przez rząd kryterium merytorycznym
w wyborze kandydata, któremu udzielono poparcia, skutkowało zaś uchyleniem
ataku opozycji i przyniosło sukces z punktu widzenia interesów państwa.
Spór o kształt
systemu decyzyjnego UE i instrumentarium unijne dla polskiej polityki
zagranicznej nie były jednak jedynym przedmiotem aktywności Warszawy na forum
UE w latach 2005-2007. Równolegle do niego toczyła się bowiem gra o upodmiotowienie
Polski w relacjach unijno-rosyjskich.
W związku z
nałożonym przez Rosję na Polskę motywowanym politycznie embargiem na handel
mięsem, a potem także innymi płodami rolnymi i biernością instytucji unijnych w
tej sprawie, powstał problem złamania stosowanej przez Kreml, a tolerowanej
przez Brukselę, praktyki nieformalnego odróżniania starych i nowych państw
członkowskich Unii, przy jednoczesnym upośledzaniu tych drugich (praktyka ta
dotyczyła zresztą nie tylko Polski, ale też np. sporu Estonii i Łotwy z Rosją o
Petseri, Jaanilinn i Abrene,
który, choć dotyczył fragmentu zewnętrznych granic UE, był przez nią ignorowany).
Tak określony cel został jasno zdefiniowany. Pole starcia – relacje handlowe
państwa członkowskiego z państwem trzecim, pozostające z mocy prawa w wyłącznej
kompetencji Wspólnot – wybrane bardzo przemyślnie, podobnie jak i moment
uruchomienia akcji – wygasanie porozumienia o partnerstwie i współpracy (Partnership
and Cooperation Agreement – PCA) UE-Rosja wdrożonego w 1997 r. i
konieczność jego renegocjacji w okresie wyczulonych na punkcie stosunków z
Rosją prezydencji fińskiej i niemieckiej. Mankamentem całej sytuacji był fakt
konieczności podjęcia owego sporu równolegle do toczącej się, a konfliktującej
Polskę z Niemcami, opisanej powyżej debaty na temat systemu głosowania w Radzie
UE. Ta zbieżność czasowa była jednak nie do uniknięcia.
Zastosowane metody
– weto Polski w kwestii mandatu negocjacyjnego dla Komisji Europejskiej
odnośnie nowej wersji PCA i obwarowanie go wymogiem docelowym (zniesienie
embarga) oraz prestiżowo-przetargowym, od którego w razie potrzeby wykazania
dobrej woli można było odstąpić (ratyfikowanie przez Rosję Karty energetycznej)
– były skuteczne. Cel – uzyskanie solidarności UE w sporze z Rosją i zerwanie z
praktyką cichego godzenia się Brukseli na różnicowanie państw członkowskich
przez Moskwę – został osiągnięty, czego przejawem był szczyt UE-Rosja w Samarze
(18 maja 2007), po raz pierwszy w dziejach zakończony bez wspólnego komunikatu. Kosztem politycznym całego przedsięwzięcia
było wytworzenie w liczącym się odłamie szczególnie niemieckiej klasy
politycznej opinii o tym, iż „Polska czyni z UE zakładnika swych stosunków z
Rosją”. Cena ta była jednak nie do uniknięcia i należało ją zapłacić.
Podmiotowe
wystąpienie Polski i zmuszenie UE do uznania racji Warszawy miało przy tym
istotny skutek uboczny. Ukazało – przede wszystkim państwom bałtyckim, ale
także Ukrainie i Gruzji – Polskę jako kraj zdolny do wchodzenia w ostre
polityczne konflikty z Rosją
i do twardego forsowania swych interesów w
tej mierze na forum UE. Wobec istniejących problemów w relacjach tych państwz
Federacją Rosyjską promowało to Rzeczpospolitą do roli regionalnego lidera,
orędującego na rzecz interesów owych państw. Fakt ten stanowi poważny kapitał
polityczny, zgromadzony na postulowanym w niniejszym tekście zasadniczym
kierunku działań RP – tzn. na Wschodzie. Późniejsze poparcie Polski dla Estonii
w jej sporze z Rosją o pomnik oraz Ukrainy i Gruzji w kwestii ich członkostwa w
NATO, należy uznać za bardzo pożądaną kontynuację tej linii polityki
zagranicznej Polski, zapoczątkowanej właśnie w latach 2005-2007.
Kwestia złamania
praktyki różnicowania państw UE przez Rosję nie jest jednak rozstrzygnięta
ostatecznie. Problem polega bowiem na tym, że jest to praktyka stała i jej
złamanie w jednym przypadku nie gwarantuje wykluczenia jej recydywy. Odniesiono
zatem sukces, ale jego utrwalenie wymaga kontynuacji przyjętej wówczas linii
politycznej.
Kolejnym obszarem
aktywizacji polskiej polityki unijnej w latach 2005-2007 były kwestie
ukraińskie i białoruskie. Polska usiłowała przyciągnąć uwagę polityczną
Brukseli i jej poparcie dla prozachodnich przemian na Ukrainie i na rzecz
obrony demokracji na Białorusi. W tym zakresie można mówić w zasadzie o jednym
tylko sukcesie – popularyzacji sprawy białoruskiej na forum instytucji
unijnych. Jej najistotniejszym skutkiem praktycznym jest wzrost bezpieczeństwa
osobistego białoruskich działaczy opozycyjnych, których popularność chroni przed
zaginięciem w „niewyjaśnionych okolicznościach”. Zaangażowanie UE w złamanie monopolu
informacyjnego Łukaszenki oraz w restrykcje wobec nomenklatury reżimowej jest
natomiast dalece niedostateczne. Polska nie przejawiała w tym zakresie istotnej
na forum europejskim aktywności na szczeblu rządowym, co należy uznać za
poważne zaniedbanie. Podjęty wysiłek na poziomie narodowym (radio Racja i
TVBiełsat) warte są odnotowania, ale nie rozwiązują problemu.
Fiaskiem zakończyła
się natomiast ofensywa na kierunku ukraińskim, mająca na celu otwarcie UE na
ten kraj. Częściowo wynikało to z sytuacji na samej Ukrainie (rozpad koalicji
pomarańczowej i rządy Janukowycza), częściowo zaś z niechęci „starej” UE do
przyjmowania jakichkolwiek zobowiązań w zakresie ewentualnej kontynuacji
procesu rozszerzania Wspólnot. Polska w omawianym okresie zapewne nie posiadała
instrumentów skutecznej zmiany tej sytuacji. Niewątpliwym obciążeniem polityki
polskiej pozostaje jednak tak wobec Ukrainy, jak i Białorusi, zaniedbanie uregulowania
na czas kwestii ruchu transgranicznego w kontekście wchodzenia Polski do grupy
Schengen. Fakt, że odnośne umowy podpisywano dopiero po przystąpieniu RP do tej
grupy jest co najmniej zadziwiający.
O ile w przypadku
Białorusi priorytet (bezpieczeństwo opozycjonistów) został wybrany właściwie, o
tyle w przypadku Ukrainy, dążąc do podniesienia poziomu jej formalnych związków
z UE, popełniono błąd. Był on o tyle wytłumaczalny, że taki właśnie był
deklarowany po 2004 r. cel rządu ukraińskiego i Polska czyniła słusznie
udzielając mu poparcia, nie tyle z uwagi na Brukselę, co przez wzgląd na Kijów
i konieczność zbudowania obrazu Rzeczypospolitej jako niewzruszonego sojusznika
Ukrainy. Był to jednak cel nierealny. Faktycznym priorytetem bieżącym polityki
polskiej na kierunku ukraińskim w kontekście polskiej polityki unijnej w latach
2005-2007 powinno być natomiast osłabienie negatywnych dla kontaktów
polsko-ukraińskich skutków wejścia RP do grupy Schengen.
Kierunek wschodni
polskiej polityki unijnej wiąże się naturalnie także z kwestią bezpieczeństwa
energetycznego kraju. Problem wykorzystania dla jego osiągnięcia również
instrumentarium unijnego był zatem przedmiotem działań rządu polskiego w latach
2005-2007. Na czoło tej tematyki wysuwają się dwa zagadnienia: kwestia
przeciwdziałania uznaniu gazociągu północnego za inwestycję europejską oraz
problem powołania do życia, opartej na solidarności, europejskiej polityki
energetycznej. Obie te sprawy wchodzą oczywiście w zakres żywo interesującego
Polskę obszaru unijno-rosyjskich stosunków energetycznych.
Dobór zagadnień
priorytetowych w kwestiach energetycznych był właściwy jedynie w pierwszym
przypadku – tzn. w zakresie działań zmierzających do podniesienia kosztów i
rozciągnięcia w czasie budowy gazociągu bałtyckiego poprzez odmówienie mu
statusu inwestycji ogólnoeuropejskiej. Podjęte w tym zakresie działanie –
sojusz z Litwą i Estonią oraz poruszenie kwestii ekologicznych (broń chemiczna
na dnie Bałtyku) silnie działających na Skandynawów – było optymalne.
Problem europejskiej
solidarności energetycznej (pakt muszkieterski) był natomiast wynikiem złego
określenia priorytetu i okazał się inicjatywą nieudaną. Koncerny energetyczne i
należące do nich zapasy gazu oraz ropy naftowej nie są armiami podlegającymi
rozkazom rządów państw członkowskich. Wzajemne wspieranie się państw UE w razie
rosyjskiego szantażu energetycznego wymagałoby zaś decyzji rządowych, wykonywanych przez owe koncerny, a przede
wszystkim istnienia infrastruktury przesyłowej. Bez niej najuroczystsze nawet
zobowiązania prawne pozostaną martwą literą. Zapewniająca bezpieczeństwo
energetyczne kraju dywersyfikacja dostaw surowców takich jak gaz ziemny i ropa
naftowa wymaga zatem przede wszystkim inwestycji infrastrukturalnych, a nie
gwarancji prawnych w postaci paktów wzajemnej pomocy w razie kryzysu.
Instrumenty rozwiązania problemu uzyskania surowców energetycznych z
nierosyjskich źródeł i spoza kontrolowanej przez Rosję sieci przesyłowej
znajdują się zresztą poza Unią i rząd polski w latach 2005-2007 dobrze je
określił, wszczynając energiczną akcję na kierunku kaspijskim i norweskim. Pakt
muszkieterski był w tym kontekście inicjatywą drugorzędną. Na dodatek zawiodły
także zastosowane instrumenty jego promocji. Wprowadzenie go do debaty
europejskiej w oparciu o frazeologię natowską, a nie unijną, było bowiem
istotnym błędem, gdyż dostarczyło jego przeciwnikom prostych narzędzi ataku na
ową koncepcję.
Skoro Unia
Europejska w istniejących realiach politycznych jest przede wszystkim tworem
prawnym, a nie materialnym (tzn. fizyczne instrumenty działania pozostające w
jej dyspozycji w wymiarze polityki energetycznej są nieistotne), należało
określić priorytetowe cele polityki polskiej w tymże wymiarze. Starania
Warszawy powinny zatem dotyczyć weryfikacji zgodności z prawem unijnym zasad
długookresowych umów z Gazpromem, takich jak np. destination clause,
zakazujących reeksportu rosyjskiego gazu do innych krajów UE niż kraj
przeznaczenia, co sprzeczne jest z zasadami jednolitego rynku europejskiego,
czy też koncentrować się na promocji Protokołu tranzytowego Europejskiej
karty energetycznej.
Jest wprawdzie bardzo mało prawdopodobne, aby Rosja go ratyfikowała wraz z
całą Kartą, ale istotny byłby tu wymiar propagandowy zawartych
w nim zasad, szczególnie ważny w kontekście powtarzających się szantaży
gazowych ze strony Rosji pod adresem Białorusi, Ukrainy i Gruzji. Karta nie
zawiera wprawdzie nakazu otwarcia rurociągów dla krajów trzecich, ale zabrania
wstrzymywania dostaw bez uprzedniego postępowania rozjemczego, co odbierałoby
Moskwie jeden z istotnych instrumentów presji politycznej na uzależnione od
rosyjskich dostaw kraje.
Kolejnym celem powinno być wdrożenie w ramach ustawodawstwa unijnego tzw.
klauzuli Gazpromu – tzn. systemu zabezpieczeń przed wrogim przejęciem ze strony
rosyjskiego monopolisty przedsiębiorstw branży energetycznej na liberalizującym
się w tej dziedzinie rynku unijnym. Należało także podjąć starania o uzyskanie
funduszy Europejskiego Banku Inwestycyjnego i Europejskiego Banku Odbudowy i
Rozwoju na rzecz polskich inwestycji infrastrukturalnych w zakresie
energetycznym oraz na rzecz wsparcia niezależności ukraińskiej sieci
przesyłowej w razie szantażu rosyjskiego zmierzającego do jej przejęcia.
Stosunek Polski do
Europejskiej Polityki Bezpieczeństwa i Obrony zademonstrowany w latach
2005-2007 był pozytywny, a Warszawa występowała nawet z deklaracjami poparcia
intensyfikacji rozbudowy sił interwencyjnych UE. Była to postawa słuszna.
Aktywność Polski na tej płaszczyźnie miała jednak charakter marginalny. Uznając
wirtualną naturę europejskich sił zbrojnych uważam za warte podkreślenia, iż
płaszczyzna EPBiO doskonale nadaje się do propagandowego manifestowania
prointegracyjnej postawy Warszawy przy jednoczesnej minimalizacji kosztów
takiej operacji. Polska tak czy inaczej rozbudowuje swoje siły interwencyjne na
potrzeby NATO i sojuszu z USA. Manifestowanie gotowości ich użycia na rzecz UE
nie generuje zatem dodatkowych kosztów. Bezwład unijnej polityki antykryzysowej
minimalizuje prawdopodobieństwo wykorzystania Wojska Polskiego w dużych, a
zatem kosztownych operacjach pod flagą UE (prowadzonych zapewne w regionach,
gdzie Polska nie ma własnych interesów strategicznych). Udział w niewielkich
misjach o niskiej intensywności bojowej (w omawianym okresie – Kongo, w
przyszłości – Czad, itd.) może zaś być dyskontowany politycznie, o ile zostanie
potraktowany jako rodzaj „waluty”, za którą Polska będzie kupowała poparcie dla
swych koncepcji na interesujących ją kierunkach (Wschód, energetyka).
Wynikające stąd możliwości nie zostały w pełni
wykorzystane.
Ostatnim z aspektów
polskiej polityki unijnej lat 2005-2007 jest problem skuteczności (względnie
jej braku) w zakresie budowy koalicji wspierających polski punkt widzenia na
forum UE. Ówczesny rząd RP był w tym obszarze ostro i wytrwale atakowany. Przy
niewątpliwych błędach taktycznych (niepodjęcie inicjatywy kanclerz Merkel co do
złożenia jej pierwszej wizyty zagranicznej w Polsce, zbędna reakcja na szczeblu
rządowym na artykuł w „Tagesspiegel”, itd.) nie popełniono jednak żadnych
istotnych błędów strategicznych. Polska zbudowała trwałe partnerstwo z Litwą i
intensywnie współpracowała z Czechami. W kwestii gazociągu północnego
solidarność okazała nam jeszcze Estonia, a korzystne dla nas zastrzeżenia do
tej koncepcji zgłosiła także Szwecja. Nie wydaje się, aby czy to w kwestiach
polityki wobec Rosji, czy też w sporze o reformę instytucjonalną UE można było
osiągnąć więcej. Wszak ten ostatni spór toczył się z Niemcami i Francją, trudno
więc było – przynajmniej do czasu odejścia Chiraca – o porozumienie w tym
względzie z którymkolwiek z tych państw. Szansę taką otworzył dopiero Sarkozy i
została ona wykorzystana. Także kontynuacja sojuszu z czasów premierostwa José
Maríi Aznara z Hiszpanią w dobie José Luisa Zapatero okazała się niemożliwa i
to wcale nie ze względów ideologicznych. Hiszpania wychodzi już bowiem z grupy
krajów kohezyjnych zainteresowanych silną polityką regionalną, zaś w zakresie
polityki zagranicznej UE może działać w potężnym bloku śródziemnomorskim w
koalicji z tak ludnymi państwami, jak Francja i Włochy, co w pełni wyjaśnia jej
zgodę na przyjęcie przelicznika demograficznego w systemie decyzyjnym Rady UE.
Węgry pod rządami kontrowersyjnego premiera Ferenca Gyurcsány’ego zawarły w
marcu 2006 r. porozumienie co do budowy na swoim terytorium magazynów gazowych
dla Gazpromu, łamiąc tym solidarność środkowoeuropejską i nie nadawały się na
sojusznika, podobnie jak skłócona z nimi o kwestie mniejszościowe i zerkająca
na Wschód, zarządzana przez koalicję nacjonalistyczno-populistyczną Słowacja.
Warto również zauważyć, że także i nowemu rządowi nie udało się jak dotąd
zbudować na forum unijnym efektywnego sojuszu z jakimkolwiek innym krajem, poza
Litwą, Czechami i Szwecją. Jest on oczywiście możliwy, ale w innych kwestiach
niż te uznane – i to słusznie – w latach 2005-2007 za priorytetowe.
Polityka
polska na forum Unii Europejskiej prowadzona w latach 2005-2007 zasługuje zatem
na wysoką ocenę. Rząd RP dobrze odczytał nową pozycję polityczną Rzeczypospolitej,
wynikającą z jej pełnego członkostwa w UE i wyciągnął słuszne wnioski z tej
sytuacji. Zasadnicze kierunki wysiłku dyplomatycznego Warszawy – jej priorytety
(reforma instytucjonalna, polityka UE wobec Rosji, energetyka, relacjez Ukrainą
i Białorusią), z drobnymi wyjątkami (pakt muszkieterski) zostały określone
właściwie. Zastosowane środki na ogół były skuteczne. Popełniono jednak kilka
błędów taktycznych, wikłając się w nieistotne z punktu widzenia strategicznych
interesów państwa spory („Tagesspiegel”) lub nie dopilnowując precyzji zapisów
przyjętych uzgodnień (mechanizm z Joanniny). Chłodna analiza zwalnia rząd z
zarzutu nieumiejętności budowania koalicji z innymi państwami. Brak szerszego
poparcia dla koncepcji polskich wynikał bowiem z uwarunkowań od Polski
niezależnych (obiektywna sprzeczność interesów Polski i Niemiec w zakresie
reformy instytucjonalnej UE, kalendarz wyborczy we Francji, polityka wewnętrzna
Węgier i Słowacji, wygaśnięcie wspólnoty interesów z Hiszpanią). Istotą
polskiej polityki europejskiej omawianego okresu była zamanifestowana przez
Rzeczpospolitą zdolność do wchodzenia w niekiedy ostry konflikt polityczny z
pozostałymi partnerami europejskimi w obronie własnych żywotnych interesów.
Była to nowa jakość w aktywności Warszawy na arenie międzynarodowej i wzbudziła
naturalną niechęć tych, którym się sprzeciwiono. Jednocześnie zbudowała jednak
także obraz Polski jako kraju, z którego poczynaniami (bez względu na to, jak
się je ocenia) należy się liczyć. W społeczeństwach nowych państw członkowskich
UE z naszego regionu (państwa bałtyckie, Rumunia) oraz wśród naszych
sojuszników na Wschodzie (Ukraina, Gruzja) zdobyła zaś Polsce uznanie oparte na
szacunku dla kraju, który w obronie interesów regionu potrafi silniejszym
powiedzieć „nie”.
Tekst z książki Rzeczpospolita
na arenie międzynarodowej. Idee i praktyczne dylematy polityki zagranicznej
(Kraków-Warszawa 2010), pracy zbiorowej pod redakcją Jacka Kloczkowskiego i
Tomasza Żukowskiego, zawierającej artykuły rozwijające tezy wystąpień z cyklu
konferencji eksperckich, organizowanych przez Ośrodek Myśli Politycznej dla
Kancelarii Prezydenta RP w latach 2008-2009.