Jacek Kloczkowski
Przeklęte miejsce Europy? Meandry polskiej
geopolityki
Tekst
z książki „Przeklęte miejsce Europy? Tradycje polskiej geopolityki”, red. Jacek
Kloczkowski, seria Ośrodka
Myśli Politycznej „Polskie
Tradycje Intelektualne”, Kraków 2009.
Pokusa, aby większość niepowodzeń Polski na arenie
międzynarodowej w minionych stuleciach tłumaczyć jej
położeniem geopolitycznym, jest silna i w znacznej mierze usprawiedliwiona. W istocie, trudno
było o bardziej
niefortunną konfigurację na Starym
Kontynencie niż ta, w której centrum
się znaleźliśmy. Można wiele mówić i pisać o konieczności
przezwyciężania stereotypów i resentymentów, ale nie sposób zapomnieć o tym, że
Rosja i Niemcy – bo to oczywiście sąsiedztwo z nimi tak dramatycznie zaważyło
na naszej przeszłości – należały do najbardziej zaborczych państw w dziejach
Europy. W dodatku swą imperialną politykę realizowały często w sposób niezwykle
brutalny, czego tragiczne
apogeum nastąpiło w wieku XX.
W analizie dziejów polskiej geopolityki
można więc zwracać uwagę głównie na trudności, na jakie napotykaliśmy z racji
na swe położenie między Niemcami a Rosją, kwitując je krótkim stwierdzeniem, że były na ogół
zbyt duże, aby się z nimi skutecznie uporać. To byłoby jednak zbyt proste i
jałowe. Geopolitycznego położenia co prawda się nie wybiera, ale trudno zarazem
uznać, że przesądza ono raz na zawsze o losach danej wspólnoty
politycznej, można je bowiem
próbować kształtować. Polacy różnie sobie
z tym radzili. Burzliwe dzieje Polski są z tego powodu niezwykle interesującą
lekcją na temat czynników, jakie przesądzają
o triumfach bądź klęskach w geopolitycznych rozgrywkach. Mówią też wiele o
naszym narodowym charakterze i o specyfice polskiej
polityki. Dlatego warto je analizować, szukając inspiracji do radzenia sobie z
wyzwaniami, przed jakimi wciąż stajemy.
Modernizacja przez geopolitykę
Na geopolityczne usytuowanie Polski można
spojrzeć jako na szansę, z której nasi przodkowie – w ostatecznym
rozrachunku – nie potrafili
skorzystać: szansę zbudowania silnego, efektywnego, skutecznie
dbającego o swe interesy państwa. Podkreślała to zwłaszcza
krakowska szkoła historyczna, dowodząc, że położenie I Rzeczypospolitej powinno było
skłonić jej elity do gruntownej zmiany ustroju i uczynienia go adekwatnym do zagrożeń, z jakimi
musiała się borykać.
Tok rozumowania
krakowskich historyków był prosty: gdyby w I Rzeczypospolitej istniał
silny rząd – niekoniecznie absolutny, jak to na ogół w
Europie w XVII-XVIII wieku bywało
– a państwo funkcjonowało sprawnie, łatwiej byłoby jej wykorzystać
potencjał, jakim niewątpliwie dysponowała – nie tylko ten wynikający z ogromu
jej terytorium i dużej liczby mieszkańców, ale także związany z
siłą przyciągania polskiej kultury. Silniejsza
wewnętrznie Polska mogłaby skuteczniej opierać się rywalom. Jeśli nawet nie
zdołałaby zdusić ich imperialnych zakusów w zarodku, to byłaby w stanie stawić
im znacznie większy opór w wieku XVIII.
Być może Walerian Kalinka,
Józef Szujski i Michał Bobrzyński zbyt surowo ocenili
porządek ustrojowy i kulturę polityczną I Rzeczypospolitej, niemniej analizując jej
geopolityczne losy warto zwrócić uwagę na ich rozważania. Zwłaszcza w jednym
trzeba przyznać im rację. Kluczowe dla przyszłości
Rzeczypospolitej procesy miały miejsce w wiekach XVI i
XVII, gdy była ona potęgą, zdolną rozdawać karty w tej części
Europy. Wówczas mogła na długi czas ukształtować tutejszą mapę polityczną
zgodnie z własnymi interesami. Była tego nawet blisko, gdy skutecznie potykała
się z Rosją i gdy zniszczenie państwa pruskiego zdawało się niemal na wyciągnięcie ręki.
Zabrakło wówczas wizji i konsekwencji, o które znacznie
łatwiej, gdy istnieją zcentralizowane ośrodki decyzyjne, mające instrumenty do realizacji
stawianych przez siebie celów: silną armię i
efektywną administrację. I Rzeczpospolita zbyt
rzadko mogła się chlubić prężną organizacją aparatu państwa i potęgą wojska. Osiągała
niekiedy spektakularne sukcesy, gromiąc w wielu pamiętnych kampaniach potężnych rywali –
Turków, Krzyżaków, Szwedów czy Rosjan – ale za często były to pojedyncze triumfy, które nie
przynosiły korzystnych długofalowych rozstrzygnięć. Nie można więc historii I
RP przedstawiać jako pasma klęsk, jednak z drugiej strony trudno oprzeć się
wrażeniu, że jej dzieje to ciąg niewykorzystanych – z różnych, nie tylko
ustrojowych, powodów – szans na ugruntowanie
mocarstwowej pozycji w Europie. Zaistniała wokół niej konfiguracja międzynarodowa postawiła ją
tymczasem wobec rzadkiej w dziejach alternatywy: musiała albo zgnieść
rywali, albo sama paść pod ich ciosami. Geopolityczna pętla
poczęła bowiem zacieśniać się
wokół państwa, które nie chciało, a może nie umiało przyjąć reguł gry narzucanych przez
Rosję i Prusy.
Uśpiony instynkt imperialny
Rzeczpospolita nigdy nie przejawiała
ambicji imperialnych w skali, w jakiej ujawniały się one w
polityce rosyjskiej i pruskiej (a potem niemieckiej). Żeby móc je sprawnie
realizować, należałoby poczynać sobie znacznie bardziej brutalnie niż to Polacy mieli w zwyczaju. Nie chodzi tylko o
skuteczność na polach bitew i samą skłonność
do najeżdżania sąsiadów, z której nigdy zbytnio nie słynęliśmy. Decydując się na
ostateczne siłowe rozwiązanie konfliktu z Rosją czy z
Niemcami, trzeba by nie
tylko pokonać rywala militarnie, ale także zająć jego terytorium, a
przynajmniej wydatnie je okroić, narzucić mu swą administrację, tłumić potem w zarodku wszelkie
przejawy oporu, słowem prawdopodobnie czynić to wszystko, czego Polacy sami
doświadczyli w czasie zaborów. Jest to wizja cokolwiek mało
realistyczna. Można co prawda przywołać wydarzenia z
przeszłości, gdy w imię swej racji stanu nasi przodkowie popełniali czyny
okrutne, ale były to zdarzenia incydentalne. Na tle największych potęg
europejskich – a zwłaszcza Rosjan i Niemców – trudno nam zarzucić szczególną
agresywność i bezwzględność. W logice rozwoju
Rzeczypospolitej nie leżało stanie się zaborczym
supermocarstwem europejskim.
Nie przypadkiem niewiele jest w naszej myśli politycznej manifestów nawołujących do
prowadzenia polityki imperialnej. Owszem, trudno było je formułować pod
zaborami, ale także w innych okresach – może poza latami trzydziestymi XX wieku – nie zdobywały one dużej popularności. Jeśli powstawały programy zaczepne,
to głównie z chęci uprzedzenia
zaborczych zamiarów przeciwnika.
Polska myśl polityczna oddaje pod tym względem istotę naszej kultury politycznej
i charakteru
narodowego. Nie gloryfikując go bynajmniej, nie sposób nie zauważyć, że
zaborczość nie była jego rysem charakterystycznym. Rosjanie i Niemcy nie
mogliby pod tym względem wystawić sobie równie
łaskawego świadectwa, a to właśnie z nimi najdłużej przyszło nam rywalizować.
Owszem, Polska miała w różnych okresach swych dziejów także innych wrogów. Taka jest po prostu natura
ludzka i normalne koleje historii. Można biadać nad tym, że nie potrafiono
powstrzymywać się od wojen, ale byłoby to nic nie wnoszącym pięknoduchostwem.
Najeżdżali nas więc Szwedzi i Turcy,
potykaliśmy się z Czechami i Austriakami, miewaliśmy ostre
konflikty z Ukraińcami i Litwinami. Jednak tylko w przypadku Rosji i Niemiec antypolska polityka
nie była okresową
tendencją, lecz przez wieki stałym założeniem rosyjskiej i
niemieckiej myśli politycznej. Co gorsza, niejeden raz polityka ta przekraczała ramy
przyjęte w cywilizowanym świecie – II wojna światowa nie
była niestety jedynym okresem, gdy przejawiała się w formach barbarzyńskich, choć wówczas
osiągnęły one bezprecedensowe
rozmiary. Próby niszczenia polskości przez
rusyfikację i germanizację w czasie zaborów oraz powojenne brutalne
zniewolenie Polski przez Sowietów to kolejne dowody, że geopolityczne
rozgrywki, w jakich musieli brać udział Polacy
w ostatnich stuleciach, nie były zwykłą grą, jakich w dziejach Europy
toczyło się bez liku.
Kłopot z sojuszami
Gdy wspólnota
polityczna nie dysponuje potencjałem wystarczającym do samodzielnego uporania się z przeciwnikami,
staje przed nią alternatywa: neutralizowanie ich
przewagi lub zwiększenie
swojej poprzez sojusze z
państwami, które miałyby interes we współdziałaniu wymierzonym we wspólnego
rywala. Polsce takie alianse nigdy nie
wychodziły najlepiej. Sojusznicy często bądź nas zdradzali, bądź
zostawiali samych sobie. Można by zwłaszcza napisać wielką
księgę o zawiedzionych nadziejach związanych z Francją, ku której spośród potęg
europejskich Polacy zwracali się w swej historii bodaj najczęściej
jako do potencjalnie najlepszego alianta. Nie zawsze zawodność sojuszy wynikała
ze złych intencji czy z nieudolności
naszych sprzymierzeńców; zdarzało się
również, że przecenialiśmy ich potencjał albo naszą rolę w ich planach.
Klasycznym tego przykładem, opisanym także w
literaturze pięknej (któż nie pamięta nadziei Ignacego Rzeckiego?),
pozostaje wiara w Napoleona III.
Aby prowadzić skuteczną politykę
sojuszniczą, potrzeba było zatem wykazywać się
większym realizmem: lepszym rozpoznaniem rzeczywistości i analizowaniem jej w kategoriach chłodno
kalkulowanych interesów. Planów w tym względzie nie ułatwiały
nieustanne w polskiej polityce spory orientacyjne.
Owszem, w przypadku każdego państwa zmiany sojuszy są rzeczą naturalną.
Największe potęgi europejskie potrafiły jednak prowadzić politykę długofalową, w której
porzucanie jednych sprzymierzeńców na rzecz drugich stanowiło jedynie adaptację środków
politycznych do zmieniających się realiów, względnie wyraz
woli ich nowego
ukształtowania. Polska poczynała sobie zwykle nazbyt chaotycznie –
choć stworzenie wspólnego państwa z Litwą uznaje się niekiedy za majstersztyk w
dziedzinie strategicznych porozumień (aczkolwiek pojawiały się
przecież głosy, że I Rzeczpospolita nazbyt skupiła się
na rozwiązywaniu problemów na litewskich rubieżach, lekceważąc swe zachodnie
flanki, co ostatecznie
obróciło się przeciwko niej). W czasach królów elekcyjnych czynnikiem utrudniającym
czerpanie pełnych korzyści z polityki sojuszy były obce wpływy na politykę Rzeczypospolitej. Pół biedy, gdyby
zwolennicy związania się ścisłymi więzami współpracy z Francją, Austrią,
Szwecją czy jakimkolwiek innym państwem mogli swe zamysły
realizować długofalowo. Sęk w tym, że nawet jeżeli dana
orientacja – profrancuska, prohabsburska czy inna –
okresowo zdobywała przewagę, to miała na ogół wątłe podstawy i
nie można było przewidzieć, czy polska polityka
zagraniczna rychło się nie zmieni, gdy przewagę na dworze zyskają
zwolennicy przeciwstawnej opcji. Nie miało to wiele wspólnego z potrzebną w
stosunkach międzynarodowych elastycznością. Zmienność polityki
zagranicznej I Rzeczypospolitej można raczej uważać
za przejaw słabości myślenia w kategoriach racji stanu. Ciągle jednak pamiętając, że trudniej było
przewidzieć konsekwencje poszczególnych strategicznych decyzji w momencie ich
podejmowania, niż oceniać je dziś, gdy jesteśmy
wyposażeni w wiedzę, co się wydarzyło później.
Geopolityka bezpaństwowa
O ile do początku XVIII wieku – mimo
powyższych zastrzeżeń – polska polityka była jednak wyrazem suwerennej woli, o
tyle we wspomnianym stuleciu utraciliśmy w
znacznej mierze naszą podmiotowość. Opowieści o tym, jak w XVIII wieku, jeszcze
przed rozbiorami, Prusy, a zwłaszcza Rosja, z pomocą – niekiedy
motywowaną szlachetną intencją, często jednak sowicie opłacaną – przedstawicieli jej
elit, czyniły z Rzeczypospolitej bezwolne
narzędzie w swych rękach, są przygnębiającą lekturą. Geopolityczna
rozgrywka z największymi rywalami o prymat w naszej części Europy nie skończyła
się zwykłą porażką. Rozbiory były klęską, wymazaniem z mapy politycznej
państwa, które jeszcze wiek
wcześniej zdawało się mieć wszelkie dane ku temu, aby zajmować stałe miejsce w gronie europejskich mocarstw.
Rzeczpospolita nie tylko nie potrafiła zaprojektować systemu sojuszy, które uchroniłyby ją od
katastrofy, ale w dodatku stanęła w
obliczu geopolitycznego paktu, który na długo wykluczył możliwość skutecznej
walki o odzyskanie przez nią niepodległości.
Na początku dziewiętnastego stulecia Polacy mogli jeszcze
wierzyć w rychłe wykształcenie się korzystnej dla Polski
konfiguracji na arenie międzynarodowej, ale już fiasko prób odbudowy Rzeczypospolitej
przy boku Napoleona I Bonapartego i ustalenia kongresu wiedeńskiego
wskazywały, że wybicie się na
niepodległość – rzeczywistą, nie zaś w okrojonej formie, jaką mocarstwa
nadały Królestwu Kongresowemu – będzie wyzwaniem bezprecedensowym w
dziejach Europy. Przez cały wiek XIX Polacy spierali się więc, jaką politykę
powinni prowadzić, wyciągając niekiedy skrajnie różne wnioski z analizy
swego geopolitycznego położenia. Jedni sądzili, że niezależnie od
niesprzyjających okoliczności należy walczyć. Wierzyli, że powstanie narodowe
ma szansę powodzenia. Wsparcia chcieli szukać u odległych sprzymierzeńców, jak Francja; dopiero jej klęska
w wojnie z Prusami w 1870 roku położyła kres
nadziejom na francuską interwencję. Inni uważali, że tylko oparcie się o
jednego z zaborców stwarza szansę na odrodzenie państwowe – tego typu
koncepcje rozważano jeszcze w czasie I wojny światowej. Dopóki zaś niepodległość
była niemożliwa, należało przynajmniej wywalczyć jak
najszerszą autonomię, co udało się w drugiej połowie lat sześćdziesiątych w Galicji.
Nawet po klęsce powstania styczniowego, gdy powszechna już była
świadomość, że bez
trzęsienia ziemi w europejskiej polityce Polska nie odrodzi się jako
niepodległe państwo, postulaty bierności nie trafiały na
podatny grunt. Wola bycia aktywnym podmiotem europejskiej polityki nie
została stłumiona przez wieloletnią niewolę. Jedno z pewnością
się zmieniło: romantyczne porywy, symbolizowane figurą Chrystusa
narodów, ustąpiły coraz
bardziej przenikliwej i realistycznej analizie położenia narodu. Widać to w
publicystyce politycznej przełomu XIX i XX wieku. Polacy dobrze już rozumieli
mechanizmy europejskiej geopolityki. Niestety, wciąż wynikały z niej wielkie przeszkody na
drodze do realizacji
narodowej podmiotowości.
O geopolitycznej złożoności sprawy
polskiej pod koniec
epoki zaborów świadczą spory orientacyjne z czasów I wojny światowej
i podjęte wówczas – przeciwstawne, choć mające ten sam cel: niepodległość
– wybory strategiczne dwóch wybitnych
Polaków: Józefa Piłsudskiego i Romana Dmowskiego. Obaj doskonale rozumieli, że
trzeba wpisać sprawę polską w szeroki plan zmian politycznych w Europie. W
istocie, wojenna rozgrywka geopolityczna przyniosła po raz pierwszy od paruset
lat szczęśliwe rozwiązanie z punktu widzenia interesów polskich. Jak karkołomna była to jednak
kombinacja świadczy najlepiej to, że początkowe koncepcje Piłsudskiego i
Dmowskiego musiały być przez nich w czasie wojny zasadniczo zmodyfikowane.
Korzystna dla Polski geopolityczna
konstelacja okazała się zresztą krótkotrwała. Ledwo bowiem Rzeczpospolita odzyskała niepodległość po grze, w której długo
była głównie przedmiotem, a już musiała – tym razem jako suwerenny
podmiot – wziąć udział w rozgrywce o jeszcze większej stawce, bowiem jej
rywalami stały się dwa totalitarne reżimy, prowadzące politykę o skali brutalności dotąd w dziejach Europy
niespotykanej.
Geopolityka w imię zasad
W II Rzeczypospolitej prowadzono klasyczne
analizy geopolityczne: czy miast polityki opartej z grubsza na równym dystansie
wobec obu sąsiadów nie lepiej opowiedzieć się po stronie jednego z nich, przystając na wspólne
wystąpienie – być może także zbrojne – przeciw drugiemu. Skrajny polityczny
realista, odrzucający moralną stronę polityki, a przynajmniej nie biorący jej pod
uwagę w tego typu rozważaniach, mógłby zarzucić elitom II Rzeczypospolitej,
że nie zdecydowały się na
takie rozwiązanie. Nie sposób jednak abstrahować od moralności. Sojusze
z Rosją Stalina i z Niemcami Hitlera
nie byłyby zwykłym porozumieniem, jakich w każdym stuleciu zawiązuje się wiele nawet między mocno odmiennymi kulturowo i
politycznie partnerami.
Zwykle bowiem fundamentalnym warunkiem takich układów jest respektowanie przez umawiające
się strony elementarnych zasad w relacjach międzynarodowych i we własnej polityce
wewnętrznej.
Tymczasem alians bądź z
komunistami, bądź (do czego było potencjalnie znacznie bliżej) z nazistami
oznaczałby nie tylko
zwiększenie ryzyka uwikłania Polski w konflikt zbrojny – a przecież długo
liczono, co okazało się
błędną kalkulacją, że uda się go uniknąć, a przynajmniej
wydatnie odwlec w czasie – ale także związanie się z państwem, którego oficjalna
ideologia i praktyka daleko wykraczały
poza to, co dałoby się
zaakceptować w imię racji stanu i politycznej skuteczności. Komunizm sowiecki
był powszechnie krytykowany przez wszystkie liczące się nurty polityczne jako zaprzeczenie
zasad fundujących cywilizację
europejską. Również polityka Hitlera, nawet jeszcze zanim ujawniła w
całej pełni swój zbrodniczy charakter, nie zyskiwała uznania, a jej rasistowskie założenia – poza niewielkimi
radykalnymi środowiskami – jednoznacznie odrzucano. Z oboma
totalitarnymi reżimami prowadzono oczywiście grę dyplomatyczną. Droga od tego do ścisłego sojuszu z nimi była jednak daleka. Nie zdecydowano
się nią podążyć. Z perspektywy czasu – mimo że Polska stała się największą
ofiarą wojny, najpierw najechana i wyniszczona przez III Rzeszę, a potem, po
rzekomym zwycięstwie, zniewolona przez drugiego wroga – trudno odmówić racji
przywódcom II Rzeczypospolitej, którzy uznali, że
droga ta była dla kraju nie do
zaakceptowania. Można im zarzucać szereg błędów, na przykład zbytnią wiarę w
sojuszników, długie
niedocenianie zagrożenia wojennego, przecenianie własnych sił czy zbyt wolną –
mimo wszystko – modernizację państwa (choć świadomość wyzwania, jakim była
wówczas konieczność scalenia w jeden organizm obszarów przez dziesięciolecia
poddanych trzem różnym systemom administracyjnym, prawnym i gospodarczym, a i
odmiennym wpływom kulturowym, każe z dużą ostrożnością formułować zarzuty nie
dość szybkiego tempa rozwoju II Rzeczypospolitej, zwłaszcza gdy się weźmie jeszcze pod uwagę wielki światowy kryzys gospodarczy, którego skutki
nie ominęły przecież Polski). Poczucie, że istnieją granice, których w
polityce nie wolno przekroczyć, nawet jeśli ceną jest klęska, po raz kolejny
jednak wzięło górę w polskim myśleniu politycznym. W tym względzie druga Rzeczpospolita
kontynuowała tradycje pierwszej.
Polska nieraz przegrywała
geopolityczne rozgrywki przez swój brak skłonności zaborczych i
niechęć do ignorowania
zasad, które kraje odnoszące sukcesy w polityce międzynarodowej nagminnie naginały
lub wręcz jawnie lekceważyły
i łamały. Zapłaciła za to
wielką liczbą ofiar i długimi okresami zniewolenia. Być
może gdyby potrafiła się
lepiej organizować wewnętrznie, byłaby w stanie – nawet nie idąc drogą
swych największych w dziejach rywali – zmniejszyć straty i na krócej stracić
niepodległość, a nawet tego uniknąć. To są jednak dywagacje, których
nie sposób jednoznacznie rozstrzygnąć. Wszak zwiększenie jeszcze siły oporu
– który i tak przecież bywał w skali Europy wyjątkowy – mogłoby nie przynieść wymiernych sukcesów, a jedynie spotęgować
zniszczenia ludzkie i materialne. Zresztą i w XIX, i w XX wieku nie
brakowało głosów, że broniliśmy się zbyt nieprzejednanie, zwłaszcza
niepotrzebnie wszczynając powstania, które i tak kończyły się klęską, wielkimi
stratami i wzmożeniem represji. Realizm i idealizm
stale się bowiem krzyżowały w
polskim myśleniu politycznym. Geopolityczne uwarunkowania znacznie utrudniały
wyważenie obu tych podejść. Na poziomie opisu rzeczywistości byliśmy na ogół
realistami. W praktyce działania idealizm brał niekiedy górę.
Geopolityczne sprawy wewnętrzne
Realia geopolityczne
wpływają w oczywisty sposób na wybory w polityce wewnętrznej: na to, w jaki sposób
buduje się instytucje państwa, kogo chciałoby się widzieć u steru
jego rządów, jakie inwestycje infrastrukturalne uznaje się za priorytetowe
itp. Naród zniewolony musi rozstrzygać
dylematy jeszcze bardziej złożone. Wspominane spory z czasów zaborów dotyczyły
wszak nie tylko tego, czy bić się czy poniechać powstań, ale także codziennego
funkcjonowania w ramach podbitego państwa. Pytanie o
skalę uczestnictwa w podporządkowanym zaborcy aparacie władzy – nawet na niskich
jego szczeblach – i związaną z tym granicę kompromisu było stale obecne
w XIX i na początku XX wieku. Stawiano je także wtedy, gdy Polacy współrządzili
Austro-Węgrami i zasiadali w rosyjskiej Dumie, a myśl o kolejnym zrywie
zbrojnym – nie czekającym na
przesilenie w polityce europejskiej – zajmowała już tylko
niewielkie kręgi konspiratorów. Po raz kolejny
musiało ono paść w PRL-u, gdy rzeczywistość
poczęto kształtować w myśl idei komunistycznych, przed rokiem 1939
powszechnie przez Polaków odrzucanych. Oni tej nowej
rzeczywistości nie wybrali, została im narzucona przez Sowietów, przy
akceptacji Anglii i Stanów Zjednoczonych, które poświęciły niezależność Rzeczypospolitej w imię
własnych geopolitycznych interesów (i trzeba przyznać,
że w kategoriach realizmu politycznego ich decyzja daje się obronić, jakkolwiek ma
dwuznaczną wymowę moralną…). Polacy musieli się
ponownie odnaleźć w realiach państwa niesuwerennego, tyle że tym razem objętego
ścisłą kuratelą jednego tylko zaborcy – Moskwy –
sprawującego swoje władztwo inaczej niż w czasach zaborów, bo formalnie
respektującego niepodległość Polski i powierzającego najwyższe w niej funkcje Polakom, oczywiście wiernym
sobie. Raz jeszcze geopolityka
zdawała się determinować sytuację narodu i raz jeszcze okazało się, że
kalkulowanie jego przyszłości w oparciu o przekonanie o niezmienności tej pierwszej bywa zawodne.
Można toczyć zawzięte dyskusje, czy rację
mieli ci, co – jak
neopozytywiści z kręgu „Znaku” i „Tygodnika Powszechnego” – postulowali
pogodzenie się z peerelowską rzeczywistością, bo ich zdaniem geopolityczne
uwarunkowania nie zostawiały w tym względzie żadnego wyboru, czy ci, którzy – jak Józef
Mackiewicz – tego typu realizm uznawali za kolaborację,
a przynajmniej za wielki błąd polityczny, bo przystanie na reguły państwa
komunistycznego oznaczało w ich przekonaniu jego wzmocnienie, wskutek czego
założenie niezmienności warunków stawało się czymś na kształt samosprawdzającej
się przepowiedni. Niewątpliwie w wielu przypadkach powoływanie się na
sytuację międzynarodową stanowiło próbę wytłumaczenia
własnych wyborów życiowych. Swoistej racjonalizacji przez geopolitykę mogła
podlegać decyzja zarówno o pozostaniu na emigracji, jak i o wydawaniu
koncesjonowanego pisma katolickiego. Motywacje bywały rozmaite i takie też mogą
być ich oceny. Zastanawiające jest jednak to – na
co nie ma prostego
wytłumaczenia – że chyba nigdy w dziejach polskiej
refleksji geopolitycznej przekonanie o niezmienności warunków na arenie
międzynarodowej nie było tak powszechne jak w czasach PRL-u. Czy zabrakło
przenikliwości, odwagi myślenia i wizjonerstwa, czy może raczej po
prostu dostępu do
empirycznych danych, które pozwoliłyby – co zresztą nieliczni analitycy uczynili
– w drodze chłodnej
analizy wysnuć tezę o niewydolności systemu, na tyle poważnej, że niemożliwej
do opanowania i oznaczającej nieuchronność jego rychłego bankructwa
i demontażu? Zapewne wszystkiego
po trochu.
Zaskoczenie relatywnie szybkim upadkiem
komunizmu nie tylko jest wyrażane w wspomnieniach spisywanych czy wypowiadanych
po 1989 roku, ale znajduje swoją zapowiedź w wielu artykułach drugoobiegowych
czy też publikowanych na emigracji, gdzie o systemie komunistycznym i bloku
wschodnim pisało się z reguły w kontekście ich przyszłego długiego trwania. Jeśli snuto wizje
upadku sowieckiego imperium, to raczej wskutek kolejnego globalnego konfliktu
militarnego, choć im więcej czasu upływało od II wojny światowej,
tym rzadziej
przywoływano tę apokaliptyczną drogę odzyskania suwerenności. Wizjonerów
wieszczących, że żelazna kurtyna rozpadnie się
pokojowo, w znacznej mierze dzięki masowym protestom w Polsce, długo nie było. Tym razem geopolityka naprawdę zaskoczyła
Polaków – na szczęście zgodnie z
ich interesami. O ile jednak w sferze refleksji politycznej zdawali się przez
długie lata nie wierzyć w jej odmianę, o tyle w praktyce działania znowu nie
pozostali bierni. Kolejne fale protestów, a zwłaszcza fenomen
pierwszej Solidarności, uczyniły ich ponownie aktywnymi uczestnikami gry
geopolitycznej, nawet jeśli wielu – a może zdecydowana większość – nie
domyślała się nawet, w jak doniosłym procesie bierze udział.
Zasady wiecznie żywe
Dzieje polskiej geopolityki są historią
fascynującą, bo wielowątkową i w skali Europy bezprecedensową. Nie dziwi więc, że
inspirowały one wielu wybitnych polskich myślicieli. Być może często nie
radziliśmy sobie zbyt dobrze z geopolitycznymi wyzwaniami, ale za to
niezmiennie ciekawie o nich pisaliśmy. Dorobek Adolfa Bocheńskiego, Stanisława
Koźmiana, Stanisława Cata-Mackiewicza, Władysława Gizberta-Studnickiego, Romana
Dmowskiego, Włodzimierza Bączkowskiego, Juliusza Mieroszewskiego, Juliana
Klaczki, Wojciecha
Wasiutyńskiego, Mirosława Dzielskiego i wielu innych
publicystów i polityków pokazuje, że z myśleniem politycznym Polaków nie było
najgorzej. To, że często nie udawało się wykorzystać ich wnikliwych
obserwacji i wcielić w życie
trafnych koncepcji – choć czasem też się mylili w prognozach
i podsuwali nieudane pomysły – wynikało tyleż z ułomności praktyki politycznej,
co z tylekroć już w tym tekście
podkreślanej niezwykłej komplikacji wyzwań, przed jakimi Polacy stawali zwykle w relacjach
międzypaństwowych.
Niewątpliwie jednak warto się odwoływać do tego
dziedzictwa, wszak Polska wciąż uczestniczy w geopolitycznej rozgrywce. Warunki
gry są na szczęście
zupełnie inne niż w minionych stuleciach. Nasza podmiotowość pozostaje jednak wartością, o
którą trzeba zabiegać. Nie grozi nam napaść zbrojna (aczkolwiek
nie można zakładać, że to sytuacja dana raz na zawsze), ale przecież nasi
sąsiedzi nie wyrzekli się swych interesów i pokojowo (przynajmniej w tej części
Europy, bo na Kaukazie bywa już zgoła inaczej), lecz konsekwentnie
próbują je realizować. Nie zawsze są one sprzeczne z polską racją stanu, niemniej
chociażby kwestia bezpieczeństwa energetycznego dobitnie dowodzi, że wizje nastania czasów niczym
niezmąconej, szczerej, nieantagonistycznej współpracy międzynarodowej mogą
zaprzątać tylko niepoprawnych optymistów.
Polska wciąż należy do grona krajów, które
nie forsują agresywnie swoich interesów na arenie międzynarodowej
– czasami wydaje się nawet zbyt powściągliwa pod tym względem. Wprawdzie nie należy też
ulec iluzji, że stać nas już na odgrywanie
pierwszoplanowej roli w Europie. Nie możemy jednak być pasywni i redukować się do
roli przedmiotu w grze możnych tego kontynentu. Musimy być
podmiotem tej gry. To fundamentalna
zasada polskiej racji
stanu i interesu narodowego, czego dzieje polskiej geopolityki dobitnie nas
uczą.