Dzieje polskiej myśli politycznej to nieustający spór
zwolenników i przeciwników silnego rządu. Znajdował on wyraz w niezliczonych
książkach i artykułach. Miał kolejne odsłony w konkretnych rozwiązaniach ustrojowych.
Bywało i tak, że w braku silnej władzy jedne nurty ideowe upatrywały główne
źródło niedomagań państwa, tymczasem inne w postulatach jego wzmocnienia dostrzegały
wielkie zagrożenie dla wspólnoty politycznej. Im gorętszy stawał się spór i im
bardziej odzwierciedlał bieżące podziały polityczne i personalne, tym mniej był
konkluzywny i mniej padało rozsądnych argumentów. Pod tym względem niewiele się
w Polsce zmieniło.
Najnowsza odsłona polskiego sporu o silną władzę jest
cokolwiek groteskowa, głównie za sprawą częściowo histerycznej, częściowo
cynicznej kampanii propagandowej mającej przekonać Polaków, że grożą im rządy
autorytarne. Z punktu widzenia teorii politycznej zarzuty tzw. „obrońców
demokracji” nie są warte najmniejszej uwagi, w obecnej sytuacji nie ma bowiem
nic, co uprawniałoby do mówienia choćby o zalążkowej formie autorytaryzmu. Faktem
jest jednak, że po latach dyktatury komunistycznej i braku jakiejkolwiek
autentycznej samorządności, postulat silnego rządu – wysuwany przez PiS - wzbudza
niekiedy mieszane uczucia a nawet niechęć. Strach przed nim jest irracjonalny,
ale dość łatwo go wciąż wzbudzać. Opozycja próbuje to wykorzystać. Gra na
emocjach, próbując kreować wizję, w której silna władza to nieuchronnie władza
nieograniczona, wkraczająca na obszary, gdzie obywatele radzą sobie najlepiej
sami, roszcząca sobie prawo do niekontrolowanego rozrostu, budująca nieefektywne
struktury biurokratyczne, które tylko obciążają kieszenie podatników. Tyle
tylko, że to obraz władzy III Rzeczypospolitej – za który odpowiada nie kto
inny, jak większość dzisiejszej opozycji, choć się oczywiście nigdy do tego nie
przyzna. Wskazane patologie nie są jednak efektem władzy silnej. Przeciwnie,
dowodzą raczej jej braku.
Wzrost przestępczości, korupcja, paraliżująca wiele
dziedzin życia biurokracja – z tym wszystkim nie poradzą sobie sami obywatele,
choćby nawet działali w najlepszych organizacjach pozarządowych czy udzielali
się masowo w samorządach lokalnych. Do walki z tego typu patologiami - typowymi
dla kraju, który zyskał szansę normalnego rozwoju raptem kilkanaście lat temu -
potrzebny jest silny rząd, pod warunkiem, że działa nie dla ochrony różnych
grup interesów. Nie przypadkiem w 2005 r. silną legitymizację do rządzenia
otrzymały partie najmocniej piętnujące III RP właśnie od strony dominującego w
niej modelu władzy – PiS i PO. Przynajmniej teoretycznie dawało to szansę na
stworzenie układu politycznego, który – by rzec patetycznie - jak taran
rozbiłby stare postkomunistyczne układy i wprowadził Polskę na nowe tory
rozwoju. Co z tego wyniknęło, wiadomo. Potrzeba silnej – czyli efektywnej – władzy,
pozostała. Sprowadza się ją zazwyczaj do odpowiednich rozstrzygnięć
ustrojowych, posiadania większości w parlamencie i cech charakterologicznych –
charyzmy liderów obozu rządzącego. Czasem dorzuca się posiadanie odpowiedniego
zaplecza finansowego i wpływy w mediach. Nie bez znaczenia jest także
legitymowanie się odpowiednim wsparciem społecznym, wyrażanym nie tylko przy
okazji wyborów. Wśród tych czynników są wskaźniki bardzo wymierne, ale one nie
muszą wprost oddawać siły danego układu rządzącego. Wiadomo oczywiście, ile
potrzeba głosów, by mieć większość w sejmie. Jeżeli zdobywa ją jedna partia,
sprawa jest dość prosta, o ile nie szwankuje dyscyplina partyjna. Znacznie
komplikuje się w układzie koalicyjnym. Trwają spory, czy koalicja PiS-u z
Samoobroną i LPR otwiera czy zamyka partii Jarosława Kaczyńskiego drogę do
silnego rządzenia. Jedni eksperci zwracają uwagę na wizerunkowy koszt
porozumienia z ugrupowaniami przez PiS długo krytykowanymi, mającymi bardzo zły
wizerunek medialny i bardzo duży elektorat negatywny. Ceną za ich wsparcie dla niektórych
inicjatyw PiS-owskich są stanowiska i różne ustępstwa programowe. Są jednak i
tacy komentatorzy, którzy podkreślają, że zawierając koalicję z LPR i
Samoobroną, Jarosław Kaczyński ostatecznie utrwalił dominującą pozycję swojego
ugrupowania i koszt tej operacji jest niewielki w porównaniu z zyskami. Sprawa
jest z pewnością dyskusyjna.
Idei silnego rządu nie wspiera z pewnością konstytucja z
1997 r., nie dość precyzyjnie rozdzielająca moc sprawczą między premiera i
prezydenta. Obecna ścisła współpraca obu ośrodków władzy jest ewenementem w
krótkich dziejach polskiej demokracji po komunizmie, i w oczywisty sposób nie
wynika z konstytucyjnych zapisów. Możliwość zmiany konstytucji pozostaje
zresztą istotnym kryterium oceny, jak daleko w przebudowie kraju może pójść
dany obóz rządzący. Potrzeba do niej znacznie większego poparcia w parlamencie
niż dla zwykłej ustawy, co ma zapewnić stabilność dla fundamentów ustrojowych
państwa. Twórcy konstytucji z 1997 r., hołubiący ją i uznający postulaty jej
zmiany za nieodpowiedzialną uzurpację, podkreślają, jak olbrzymią rolę przy jej
przygotowaniu i uchwalaniu odegrała wola porozumienia. Nie negując wagi
kompromisu w polityce, warto zwrócić uwagę, że zerwanie ze złymi praktykami III
RP jest utrudnione także wskutek takiego a nie innego kształtu ustawy
zasadniczej, która nie jest wybitnym dokumentem ustrojowym. Nie przypadkiem
też, gdy snuto wizje PO-PiS-u, właśnie możność zmiany konstytucji uznano za
jeden z koronnych dowodów na przyszłą potęgę tej koalicji. Nie należy jednak
również przeceniać wagi ustawy zasadniczej jako przeszkody dla silnego
rządzenia. Z obecną konstytucją nie jest one łatwe, ale wciąż możliwe.
Także poparcie społeczne – jako czynnik niekiedy dynamicznie
się zmieniający – nie daje się łatwo użyć dla oceny siły danego układu
rządzącego. Kolejne rządy III RP przechodziły zresztą podobną drogę – od
notowań stosunkowo przyzwoitych do złych, a często fatalnych. Tyle tylko, że
sprawny rząd potrafi sobie poradzić nawet w obliczu dużych niepokojów
społecznych, a złe notowania nie muszą paraliżować jego poczynań, o ile sam
obóz rządzący nie ulega wewnętrznemu rozbiciu. Nasuwa się uwaga, że sprawny
rząd właściwie nie powinien narzekać na poparcie – nagrodą za dobre rządzenie
zdaje się być przesądzone wysokie poparcie społeczne. Niestety, nie zawsze
obiektywny interes państwa jest tożsamy z subiektywnym jego postrzeganiem przez
poszczególnych obywateli. Pożyteczne reformy godzą często w różne interesy
grupowe. Rząd likwidujący KRUS, ograniczający radykalnie przywileje np.
górnicze, robiący porządek z Kartą Nauczyciela, lustrujący gruntownie kadrę
akademicką zrobiłby wiele dobrego dla Polski, ale niechybnie borykałby się z
gigantyczną falą protestów.
Masowe protesty społeczne stanowią dobrą weryfikację tego,
czy dany rząd zasadnie aspiruje do miana „silnego”. Dokonuje się ona dwutorowo.
Z jednej strony, rząd nie może ulegać żądaniom, jeśli są one nierealne do
spełnienia, ewidentnie zagrażają wzrostowi gospodarczemu, względnie są wyrażane
w sposób urągający elementarnym zasadom porządku społecznego i łamiący prawo. Z
drugiej wszakże strony, musi mieć pomysł, jak zaburzenia społeczne łagodzić,
zwłaszcza, że postulaty protestujących nie są na ogół całkowicie pozbawione
racjonalnych przesłanek, choć przeważnie bywają przesadzone w konkretnych
propozycjach, podawanych co gorsza w formie ultimatum. Można zżymać się na
opozycję, że koniunkturalnie wykorzystuje emocje społeczne i podsyca je, dążąc
do eskalacji konfliktu, ale chcąc skutecznie rządzić, trzeba się wykazać
umiejętnością wybrnięcia z takiej sytuacji.
Wpływy w mediach i zaplecze finansowe są bardzo pomocne,
ale także one nie rozstrzygają o sile rządu. Gdyby miały odgrywać decydującą
rolę, wówczas skazani bylibyśmy na wielokadencyjną dominację liberałów z
pogranicza SLD, PO i PD. Charyzma liderów jest czynnikiem równie subiektywnym i
dynamicznym, jak pozostałe wymienione, a ponadto jak mało który może ulegać
medialnej manipulacji. Dla oceny możliwości silnego rządzenia jest ona
kryterium raczej negatywnym. O ile charyzmatyczny lider ugrupowania rządzącego zyskuje
dodatkowy atut dla przeprowadzenia swoich zamiarów, co prawda bez gwarancji
powodzenia, o tyle przywódca pozbawiony charyzmy z góry jest skazany na
niepowodzenie.
Za mało uwagi poświęca się niestety w Polsce niezwykle
ważnemu warunkowi silnego rządzenia, jakim jest posiadanie odpowiedniego
zaplecza eksperckiego. Co prawda, wzajemne wytykanie braków kadrowych jest
stałym punktem sporów między polskimi partiami, ale pod tym względem każda z
nich ma wielkie zaniedbania. Wynika stąd trudność pozyskania lub wychowania
ekspertów gotowych w chwili przejęcia władzy od razu nadać swoim urzędom
właściwy rytm pracy. W taki sposób braki kadrowe utrudniają realizację idei
silnego – a więc efektywnego - rządu. W przypadku PiS zaniedbania koncepcyjne i
osobowe stanowią tym większe potencjalne utrudnienie dla przeprowadzenia
zamiarów, że napotyka on na znacznie silniejszy opór materii niż poprzednicy.
Im bardziej zasadnicze chce się przeprowadzić zmiany, im więcej korporacyjnych
interesów różnych grup one naruszą, tym staranniej powinno się do nich
przygotować.
Powyższe uwagi stanowią oczywiście jedynie drobny przyczynek
do dyskusji o silnym rządzie i aspiracjach w tym względzie PiS-u. Warto ją
prowadzić, bez specjalnych złudzeń, że będzie szczególnie obiektywna i wolna od
politycznych emocji. Katalog problemów wartych analizy w kontekście rozważań o
efektywności władzy politycznej we współczesnej Polsce jest w każdym razie
długi.
Tekst ukazał się w „Nowym Państwie”, nr 3/2007