Filip Musiał - Problemy z historią najnowszą czyli o spuściźnie po komunistycznej bezpiece


Jedną z istotnych debat medialnych toczonych w ostatnich latach jest spór dotyczący najnowszej historii Polski. Co charakterystyczne w dyskusji biorą udział przedstawiciele mediów i tzw. autorytety, pomija się natomiast zazwyczaj głos historyków. Efektem takiego podejścia, jest koncentracja - zapewne częściowo realizowana celowo - na zagadnieniach pobocznych, lecz medialnie nośnych[1].

 

Istota sporu

 

Jak słusznie zauważył Andrzej Grajewski pamięć jest formą sprawiedliwości[2]. Jednak w przypadku dziejów PRL-u nie ma zgody co do tego, co powinniśmy pamiętać. Podstawowym zatem problemem jest napisanie nowej rzetelnej historii Polski "ludowej" - nie tyle jednak opisującej cechy systemu - co w dużej części zostało już uczynione, co drobiazgowo wyjaśniającej mechanizm jego funkcjonowania. Tu jednak napotykamy kilka problemów. Jednym jest brak zgody co do tego, jak bardzo szczegółowy powinien być ten opis, co w praktyce sprowadza się do pytania, czy interesuje nas tylko ogólny zarys mechanizmu, czy także konkretnie kto i w jakim charakterze tworzył jego tryby. Wiele z osób publicznie zabierających głos w kwestii polskiej przeszłości akceptuje jedynie opis wątków martyrologicznych, nawołując do zaprzestania "historycznej lustracji" - jak nazywają wyjaśnianie kulisów, tego czego pobieżny opis akceptują. Często dla zdeprecjonowania badaczy zajmujących się dziejami komunistycznego aparatu represji przedstawia się ich jako sensatów, koncentrujących się na wyszukiwaniu spisków i intryg. Jednak jeśli opisuje się dzieje państwa totalitarnego, a zwłaszcza kwestie działalności operacyjnej komunistycznej policji politycznej, nie da się uniknąć opisywania podstępów, manipulacji i spisków[3] - nazywanych w żargonie bezpieki grami operacyjnymi[4] - bo to była istota działań tej formacji.

Osoby zabierające głos w sporze o najnowszą historię Polski najczęściej koncentrują się na zagadnieniu "kłopotliwego dziedzictwa" - jakim dla niektórych środowisk i tzw. autorytetów jest spuścizna po komunistycznej policji politycznej. Zatem przeszłość Polski i udział w wydarzeniach ostatnich dekad przez poszczególne osoby czy środowiska, a także ich wpływ lub jego brak na kształtowanie wizji Polski "ludowej" w III RP, która jest zagadnieniem podstawowym schodzi na dalszy plan. Głównym wątkiem staje się problem archiwaliów wytworzonych przez komunistyczną policję polityczną, a przechowywanych w Instytucie Pamięci Narodowej. Dzieli się on na dwa nurty. Pierwszy dotyczy wiarygodności akt UB-SB, drugi kwestii upubliczniania nazwisk jej konfidentów.

Konsekwencją takiego zawężenia sporu jest fakt, że z pola widzenia znika jego istota. Tymczasem śledząc głosy pojawiające się w dyskusji można ją w pewnym uproszczeniu sklasyfikować jako spór kombatantów z historykami. Dominującym problemem jest postawa bezpośrednich uczestników wydarzeń, którzy kreując przez wiele lat wizję własnego działania nie chcą poddać się ocenie historyków. Problem nie jest nowy, można zaryzykować twierdzenie, że odwiecznie towarzyszy badaczom zajmującym się historią współczesną, a zatem naukowcom operującym na żywym organizmie społecznym. Na ten podział nakłada się dodatkowo, celowe działanie szeroko rozumianego środowiska postkomunistycznego i części lewicy opozycyjnej, która w ostatnich latach forsowała własną wizję historii PRL. Publikowanie faktów jej przeczących uderza w fundament legitymizujący wpływ tych środowisk na dzisiejszą politykę. Stąd działania zmierzające w sposób zsynchronizowany do zasadniczego poddawania w wątpliwość każdej informacji, każdego zdania, artykułu czy książki sprzecznej z wizją, którą po 1989 r. środowiska te próbowały zaszczepić w świadomości Polaków. Brak argumentów merytorycznych zastępowany jest poprzez ideologiczne kwestionowanie wiarygodności nowych źródeł historycznych pozwalających na rewizję naszej dotychczasowej wiedzy o PRL-u. Forsowanie poglądu o masowym fałszowaniu przez komunistyczną policję polityczną jej własnych akt operacyjnych jest z tej perspektywy sprawą o zasadniczym znaczeniu. Brak wiarygodnych, naukowo potwierdzonych, przypadków takiej działalności funkcjonariuszy UB-SB nie ma w tym wypadku znaczenia. Zmiana rzeczywistości - a więc uznanie wbrew oczywistym faktom, że akta UB-SB wiarygodne nie są - ma się odbyć w myśl zasady sformułowanej przed półwieczem przez Mieczysława Jastruna: "pozór, powtarzany bezustannie, nabiera w końcu znamion rzeczywistości. Aby to się stało, powtarzany musi być ciągle tak, aby sens jego zgubił się w ostatecznym wyniku"[5].

Typowym dla tego rodzaju działań jest zabieranie głosu w dyskusji przez osoby, które albo udowodniły, że z akt UB-SB korzystać nie potrafią[6], albo wypowiadają się o ich wiarygodności, jednocześnie podkreślając, że z archiwaliami tymi nigdy nie miały kontaktu, co więcej nie zamierzają go mieć[7]. Co musi budzić niepokój - jest to sytuacja typowa dla polskich pseudointeligenckich debat - głos zabierają w nich ignoranci, którzy jednak nie czują się swoją ignorancją speszeni, lecz uważają niewiedzę za nobilitującą.

Dzięki powołaniu IPN mamy do czynienia z nową jakościowo sytuacją. Ukształtowała się bowiem grupa historyków, archiwistów, których wiedza o zasadach funkcjonowania, strukturze, obsadzie, pracy operacyjnej i metodach archiwizacji efektów pracy UB-SB jest nieporównywalna z wiedzą jakiejkolwiek grupy osób - także tych, którzy przez kilka czy kilkanaście miesięcy działali w MSW dysponującym tymi aktami. Historycy ci od pięciu lat po 8 godzin dziennie badają akta komunistycznej policji politycznej. Siłą rzeczy dysponują zatem dość szczegółową znajomością spuścizny po UB-SB i jej specyfiki, a także ewentualnych problemów wynikających z korzystania z akt. Ich głos w dyskusji jest jednak przez środowiska przeciwne poznaniu prawdziwych dziejów PRL ignorowany. Podkreślają oni, że jeśli spuścizna po UB-SB ma być badana, to nie mogą tego czynić amatorzy. Jednocześnie jednak, gdy właśnie osoby zajmujące się zawodowo badaniem tych akt upubliczniają informację o czyjejś agenturalnej przeszłości, np. w formie noty udostępnianej osobie pokrzywdzonej - fakt współpracy jest z zasady kwestionowany. Żądając zatem by badania prowadzili fachowcy, ignorują fakt istnienia wyspecjalizowanej w badaniu tych archiwaliów grupy historyków, przypisując sobie prawo do namaszczania "wiarygodnych" znawców tematyki.

 

Język debaty

 

Jednym z podstawowych zagadnień wymagających wyjaśnienia i szerszej dyskusji - wykraczającej jednak poza ramy tego artykułu - jest odkłamanie języka debaty narzuconego przez przeciwników badania archiwaliów UB-SB. W tym miejscu wystarczy wskazać jedynie kilka propagandowych chwytów, które poprzez pomieszanie pojęć czy zatarcie ich faktycznego znaczenia wprowadzać mają odbiorców w błąd, a w dyskusję zamęt.

Zasadą naczelną niemal każdego tekstu pisanego z pozycji przeciwników odkłamania historii PRL jest stosowanie języka wskazującego na łamanie prawa i nieczyste zamiary osób badających spuściznę UB-SB. W tekstach mówi się "ujawnianiu" nazwisk współpracowników komunistycznej policji politycznej - sugerując tym samy, że są one tajne. Tymczasem zgodnie z ustawą o IPN i ostatnią jej nowelizacją, a także ustawą o ochronie informacji niejawnych personalia konfidentów komunistycznej policji politycznej są jawne - należy zatem mówić o ich upublicznianiu (a nie ujawnianiu) - np. w konsekwencji badań naukowych, czy udostępniania akt osobom pokrzywdzonym. Uporczywe stosowanie pojęcia "ujawniania" nazwisk współpracowników UB-SB ma u odbiorcy wytworzyć wrażenie zdradzania - w domyśle z pewnością pozaprawnego - jakiejś tajemnicy. Niepodobna też mówiąc o języku debaty pominąć milczeniem bezustannego mówienia o rzekomo toczącej się "dzikiej lustracji"[8]. Przy czym pojęcie to odnosi się do prowadzonych zgodnie z obowiązującym prawem badań naukowych i zgodnego z prawem udostępniania akt osobom pokrzywdzonym. Tego typu emocjonalne nacechowanie języka sporu podsycane jest przez nakręcanie spirali strachu i stawianie tez o "teczkowym tsunami", "wojnie na teczki" czy "gry teczkami", których efektem ma być zagłada życia publicznego i prywatnego, pogrzebanego przez kolejne katastrofy agenturalne i wzajemne oskarżenia. Tezy te są zgoła niemądre, czego dowodzą doświadczenia zarówno niemieckie, jak czeskie i słowackie, ale także najgłośniejsze polskie wypadki upublicznienia faktów współpracy z SB. Nasze życie publiczne nie zostało sparaliżowane faktem agenturalnej przeszłości Henryka Karkoszy, Lesława Maleszki, Eligiusza Naszkowskiego czy Małgorzaty Niezabitowskiej. Efekty procesów lustracyjnych też nie doprowadziły do załamania politycznego. Polska scena polityczna trwa, pomimo wyroków potwierdzających agenturalną przeszłość Józefa Oleksego, Jerzego Mokrzyckiego, Wiesława Kiełbowicza czy Zygmunta Repelewskiego. Wreszcie polski Kościół nie został sparaliżowany upublicznieniem informacji o agenturalnej współpracy o. Konrada Hejmo.

Ideologizacja języka i stosowanie pojęć, które mają zafałszować rzeczywistość wspierana jest wprowadzaniem zamętu poprzez pomieszanie znaczeń lustracji i dekomunizacji oraz celowe zacieranie różnic pomiędzy ustawą lustracyjną a ustawą o IPN.

Podobnie dezawuowaniu badań nad współczesną historią służy wskazywanie na upolitycznienie tych badań i sugerowanie związków pomiędzy ich prowadzeniem a doraźnymi celami politycznymi. Jednak problem zbadania, opisania i spopularyzowania prawdziwych dziejów PRL jest stale obecny od powstania III RP. Świadczy to jednoznacznie o tym, że nie stanowi on elementu bieżącej rozgrywki politycznej, lecz jest realnym problemem społecznym - bez rozwiązania którego, niepodobna myśleć o ostatecznym wyrwaniu się z totalitarnej przeszłości.

Jednocześnie niemądrze brzmią wszelkie próby straszenia opinii publicznej spustoszeniem, jakie rzekomo w świadomości społecznej mają uczynić informacje dotyczące działalności SB wobec Polaków. Upublicznienie gier operacyjnych SB w przypadku Klubu Krzywego Koła czy inwigilacji Studenckiego Komitetu Solidarności nie ma wpływu na pozytywny odbiór tych środowisk, nie stanowi negacji ich bezdyskusyjnych osiągnięć, pozwala jedynie lepiej zrozumieć niektóre wydarzenia. Podobnie rzecz się ma z upublicznieniem agentury - zmienia spojrzenie na osobę, ale nie uderza w środowisko. Upublicznienie nazwisk konfidentów działających w Zrzeszeniu "Wolność i Niezawisłość" czy w "Solidarności" - a poznajemy ich coraz więcej - nie przekreśli wkładu jaki organizacje te wniosły w walce o Niepodległą Polskę. Wreszcie - odwołując się do najświeższego wątku dyskusji, upublicznienie nazwisk duchownych, którzy podjęli współpracę z bezpieką nie będzie miał wpływu na ocenę duchowieństwa jako największej i najważniejszej siły pozwalającej zachować tożsamość narodową w czasie trwania totalitarnego reżimu.

 

Tematy zastępcze?

 

Ucieczka od dyskusji nad Polską historią najnowszą i skanalizowanie jej w obrębie zagadnienia agenturalności jest taktyką liczoną na stan świadomości społecznej i wiedzę historyków z początku lat 90. Dzisiaj, po ponad pięciu latach niezmiernie aktywnego zapoznawania się wielu badaczy z archiwaliami UB-SB jest skazana na porażkę. Nie da się bowiem - przy aktualnej wiedzy środowiska historycznego, sukcesywnie popularyzowanej i zaszczepianej do powszechnej świadomości utrzymać tez o fałszowaniu akt przez komunistyczną policję polityczną. Warto, jak się wydaje, w skrócie przedstawić podstawowe zasady pracy operacyjnej dotyczące agentury, których poznanie zmienia sposób patrzenia na zagadnienie działań UB-SB i jej archiwaliów.

W Polsce "ludowej" wydano pięć podstawowych instrukcji, które regulowały "metody pracy" z agenturą. Dodatkowo "resort" publikował broszury - do użytku wewnętrznego - będące w istocie podręcznikami pracy z konfidentami dla funkcjonariuszy. Praca z agenturą była jednym z podstawowych zadań funkcjonariuszy SB. Dlatego niezmiernie istotny stawał się dobór osób na tajnych współpracowników (TW)[9], jak i sama metoda werbunku. Jednocześnie konfidenci podlegali ścisłej kontroli, która miała zapewniać wiarygodność podawanych w donosach informacji. Kontrolowani byli także sami funkcjonariusze, po to by niemożliwe było tworzenie "martwych dusz" - czyli wpisywanie do sieci informacyjnej osób, które faktycznie nie współpracowały z SB.

Najbardziej znanym typem konfidenta był tajny współpracownik (TW), jednak z perspektywy bezpieki rozróżniano także inne kategorie. Ich nazwy zmieniały się na przestrzeni lat, używane w tym tekście są właściwe dla lat 70. i 80. Tajny współpracownik był najbardziej wartościowym "źródłem informacji" - zazwyczaj werbowano go spośród osób rozpracowywanego środowiska lub najbliższego otoczenia rozpracowywanej osoby.

Po co werbowano tajnych współpracowników? Dzięki nim możliwe stawało się "ustalenie osób podejrzanych o wrogą lub przestępczą działalność, np. sprawców sabotażu, dywersji lub kolportażu ulotek; zapewnienie dopływu informacji o nastrojach, np. wśród załogi określonego zakładu produkcyjnego oraz ich przyczynach; rozpoznanie osób i zjawisk, np. rozpoznanie cudzoziemca »x« i jego działalności na terenie kraju, a zwłaszcza zainteresowań wykraczających poza oficjalne kontakty handlowe czy turystyczne; prowadzenie rozpracowania; inwigilacja określonych osób w ramach kwestionariusza ewidencyjnego; ustalenie i rozpoznanie wrogiego ośrodka; ochrona instytutów naukowych, np. przed penetracją ośrodków wywiadowczych lub dywersją ideologiczną; czynności rozpoznawcze w środowiskach podejrzanych o dokonywanie przestępstw oraz zbieranie informacji o działalności grup przestępczych i osób podejrzanych (udział tajnego współpracownika w rozpoznawaniu, inwigilacji i rozpracowaniu wrogo działających grup i ośrodków); ustalenie źródeł dowodowych i stworzenie sytuacji dogodnych do ich procesowego wykorzystania (wykorzystanie tajnego współpracownika w ramach kombinacji operacyjnej oraz przygotowania materiałów i warunków do realizacji rozpracowania operacyjnego); wykonywanie zadań specjalnych w celu rozbijania solidarności wrogich lub przestępczych grup i środowisk; wykonywanie określonych zadań w ramach gier kontrwywiadowczych"[10]. Tajni współpracownicy pełnili niezwykle istotną rolę, a przekazywane przez nich informacje, by mogły być przydatne, musiały być rzeczowe i prawdziwe. Z tego powodu sprawą podstawową stawał się dobór na konfidenta odpowiedniego człowieka.

Funkcjonariuszom operacyjnym polecano, aby w rozpracowywanym środowisku wybierali kilku kandydatów na werbunek, a dopiero spośród nich, selekcjonowali tych najbardziej odpowiednich. Gdzie szukano TW? Typowano ich spośród bezpośredniego otoczenia osób podejrzanych, miejsc ich pracy i zamieszkania, osób należących do tej samej grupy, środowiska, organizacji czy stowarzyszenia. Wstępnej selekcji kandydatów natomiast dokonywano w wyniku doraźnie przeprowadzonych rozpoznań i ustaleń, analizując w tym celu np. materiały archiwalne, akta personalne, akta śledcze, materiały z wywiadów środowiskowych.

Jaki miał być idealny TW? Według broszury szkoleniowej SB miał to być człowiek, który: "nie zdradzi nas, nie będzie w sposób opieszały wywiązywał się ze swoich obowiązków operacyjnych, nie będzie prowadził przestępczej działalności, nie będzie samowolnie dozował i selektywnie dobierał informacji przekazywanych pracownikowi operacyjnemu"[11]. Podstawową cechą TW miała być zatem lojalność wobec SB. Jednocześnie musiał odpowiednio kamuflować swą współpracę z SB, czyli "grać podwójną rolę tak przekonywująco, ażeby wydać się przeciwnikowi innym niż jest w rzeczywistości"[12]. Kładziono również duży nacisk na dobór takich TW, którzy wykazywaliby się inteligencją, sprytem, silną wolą, odpornością psychiczną itd.

Funkcjonariusze SB werbując konfidenta mieli brać pod uwagę wiele czynników, z których za najważniejsze należy uznać "celowość pozyskania" (konkretną działalność SB, do której TW byłby przydatny), lojalność i szczerość współpracownika, faktyczną lub potencjalną możliwość zdobywania informacji oraz wiedzę związaną z przedmiotem zainteresowania bezpieki, wreszcie cechy osobiste. Konstruowanie skomplikowanego portretu psychologicznego kandydata na tajnego współpracownika nie zawsze jednak miało miejsce. Często decydowano się na werbunek osoby spełniającej jeden podstawowy warunek - posiadającej informacje, czyli np. działającą w "rozpracowywanej" grupie, ośrodku czy instytucji.

Werbunek tajnego współpracownika był zawsze szczegółowo przygotowywany. Jedna z głównych decyzji wiązała się z "podstawą pozyskania" - czyli ostatecznym argumentem jakim funkcjonariusz SB nakłaniał do współpracy. W broszurach zaznaczano, że od prawidłowo wybranego argumentu zależy uzyskanie zgody kandydata na współpracę, jego stosunek do współpracy i wykonywanych zadań. Wyróżniano cztery "podstawy pozyskania": materiał obciążający, materiał kompromitujący (kompro-mat), zainteresowanie materialne oraz "poczucie obywatelskiej współodpowiedzialności za bezpieczeństwo i porządek publiczny" czyli "uczucia patriotyczne".

Materiał obciążający stanowiły posiadane przez SB informacje na temat werbowanej osoby dające podstawę do wszczęcia postępowania karnego. W tym przypadku dawano alternatywę: współpraca albo proces (więzienie). Materiał kompromitujący z kolei dyskredytował osobę "w świetle ocen etyczno-moralnych". W wyniku jej nie podjęcia grożono jego upublicznieniem. "Zainteresowanie materialne" przybierało "w praktyce formę pensji, której wysokość uzgodniona była z pozyskanym". Do tej kategorii zaliczano ponadto "opiekę i pomoc udzielaną współpracownikowi lub członkom jego rodziny w różnych sytuacjach życiowych, np. pomoc w otrzymaniu pracy, lekarstw, okolicznościowy upominek rzeczowy", ale także pomoc mogła dotyczyć np. "otrzymania paszportu, stypendium, zapomogi, miejsca w domu akademickim, otrzymania licencji na prowadzenie działalności zawodowej, handlowej, otrzymania ulg podatkowych, pożyczki, przydziału materiałów reglamentowanych, otrzymania pracy w zakładzie specjalnym lub stanowiska związanego z perspektywą wyjazdów zagranicznych". Podkreślano zarazem, że "przejawianie życzliwości i troska o tajnego współpracownika i jego najbliższych wyzwalają uczucie wdzięczności oraz rozwijają i umacniają jego więź ze Służbą Bezpieczeństwa"[13]. Ta specyficzna "życzliwość i troska" była czasem tak daleko posunięta, że ostatnim dokumentem w aktach tajnego współpracownika jest raport oficera prowadzącego z pogrzebu konfidenta. Regułą były kondolencje składane TW z powodu śmierci członków rodziny, czy odwiedziny w szpitalu w przypadku poważniejszej choroby. "Pozyskanie na uczuciach patriotycznych" było dobrowolnym wyrażeniem chęci współpracy, za którą konfident nie był wynagradzany.

Czasem dla przeprowadzenia werbunku stosowano "kombinację operacyjną" czyli stwarzano "warunki umożliwiające pozyskanie tajnego współpracownika. Warunki takie stwarza się w celu uzależnienia kandydata". Możliwości działań było wiele, np. "wiedząc o postępowaniu kandydata niezgodnym z obowiązującymi przepisami administracyjnymi, finansowymi czy porządkowymi pracownik Służby Bezpieczeństwa może spowodować zaistnienie groźby ukarania go, np. zatrzymanie prawa jazdy, pozbawienia prawa wykonywania zawodu, spowodowanie domiaru podatkowego, zwolnienie z pracy itp. Usunięcie groźby ukarania może być podstawą pozyskania kandydata do współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa". Stosowano je z reguły "w stosunku do osób negatywnie nastawionych do Służby Bezpieczeństwa, które nie zgodziły się na współpracę"[14].

Werbunku dokonywano zawsze w trakcie tzw. rozmowy pozyskaniowej. Podkreślano nawet: "jedynym sposobem pozyskania kandydata na tajnego współpracownika jest rozmowa operacyjna, którą określamy jako rozmowę pozyskaniową"[15]. Zatem osoba, która współpracowała z SB, decyzję o współpracy podejmowała zawsze świadomie, wyrażając zgodę na donosicielstwo wobec funkcjonariusza SB. Najczęściej przyjmowała ona formę pisemnego zobowiązania do współpracy. Zobowiązania można było jednak nie pobierać jeśli mogłoby to spłoszyć czy zniechęcić werbowanego. Od początku lat 70. np. w zasadzie nie pobierano zobowiązań pisemnych od werbowanych duchownych.

Dobór konfidentów był niezwykle istotnym zadaniem SB. Procedury związane z werbunkiem były wieloetapowe, a funkcjonariusz, który je realizował, był kontrolowany przez swoich zwierzchników. Do werbunku przygotowywano się drobiazgowo, analizując znane SB cechy "kandydata", po to by przewidzieć jego zachowanie w trakcie "rozmowy pozyskaniowej". Starano się niczego nie pozostawiać przypadkowi. Jednak zwerbowanie TW nie oznaczało, że będzie on lojalnym współpracownikiem. Jak podkreślano w broszurach szkoleniowych "pozyskanie TW nie kończy się na wyrażeniu przez niego formalnej zgody na współpracę, ale jest procesem często długotrwałym, występującym jeszcze podczas współpracy"[16]. Dlatego niezwykle istotna była kontrola i "wychowanie" konfidentów.

"Wychowanie" TW łączyło się z motywowaniem, a głównym celem tych działań było to, aby konfident współpracował z SB "chętnie, pomimo że podjął współpracę w sytuacji przymusowej" i "nie tylko dlatego, że musi, ale także dlatego, że znalazł we współpracy upodobanie [...] najkorzystniejsza jest taka sytuacja, kiedy współpraca będzie dla TW nie przykrą koniecznością, a wewnętrzną jego potrzebą i źródłem duchowego zadowolenia"[17]. Za "wychowanie" konfidenta uznawano np. jego szkolenie związane z obowiązkiem zachowania tajności współpracy, metod nawiązywania kontaktu z oficerem prowadzącym itd. Motywowanie do współpracy mogło natomiast przybierać formę "nagród" czy to pieniężnych, rzeczowych lub innych, np. awans czy pomoc w przeprowadzeniu jakiejś sprawy urzędowej. Jednak jednym z najważniejszych elementów "wychowywania" konfidentów, była dbałość o ich poglądy polityczne. Wychowanie ideologiczne odbywało się w czasie spotkań funkcjonariusza SB z donosicielem "przez omawianie posunięć partii i rządu w dziedzinie polityki wewnętrznej i zagranicznej, wyjaśnianie sensu wydarzeń na arenie międzynarodowej, prawidłowe naświetlanie niezrozumiałych dla nich zagadnień natury politycznej oraz udzielanie wyczerpujących odpowiedzi na nurtujące ich wątpliwości natury ideologicznej"[18]. Jednak indoktrynacja donosicieli nie zawsze wystarczała, niezmiernie istotna była bezustanna kontrola konfidentów.

Kontrola z jednej strony służyła "sprawdzeniu i ocenie wykonawstwa zadań operacyjnych zleconych TW". Jednak ważniejszym elementem było sprawdzenie "uczciwości, prawdomówności, obiektywności, a zwłaszcza wiarygodności przekazywanych prze TW informacji"[19].

Współpracę rozpoczynało zlecenie konfidentowi wykonania "zadania kontrolnego" - czyli dostarczenia informacji, które bezpieka już posiadała. Jeśli treść donosu zgadzała się z wiedzą SB konfidenta uznawano za wiarygodnego. "Zadania kontrolne" pojawiały się także na dalszym etapie współpracy, gdy bezpieka nabierała wątpliwości co do rzetelności donosów. Wykrycie nielojalności nie oznaczało wcale automatycznego wyeliminowania TW z sieci. "Agenta dwulicowego" także można było wykorzystać do różnych gier operacyjnych, ważne dla SB było, by mieć wiedzę o tej nielojalności.

Pracę konfidentów sprawdzano zarówno poprzez analizę pisanych przez nich donosów, jak i poprzez innych donosicieli lub z zastosowaniem podsłuchów, podglądów, obserwacji, przeszukań czy inwigilacji korespondencji. Wszystkie te metody miały upewnić bezpiekę o lojalności pracujących dla niej osób. Jednak kontrolowany był nie tylko donosiciel. W ramach tzw. spotkań kontrolnych z TW kontaktował się przełożony funkcjonariusza SB prowadzącego donosiciela. W ten sposób bezpieka weryfikowała z jednej strony umiejętności pracy z konfidentami swoich funkcjonariuszy, a z drugiej natomiast wiarygodność sieci informacyjnej. Tak skonstruowane mechanizmy służyły uniemożliwieniu funkcjonariuszom SB wprowadzania tzw. martwych dusz, czyli wpisywania do kartotek jako donosicieli osób, które faktycznie nie podjęły współpracy.

Dzięki donosicielstwu bezpieka starała się kontrolować sytuację w kraju i zwalczać działalność antysystemową. Dla potrzeb "pracy operacyjnej", aby możliwe było podejmowanie właściwych decyzji bezpieka potrzebowała informacji prawdziwych. Wieloetapowa metoda werbunku konfidentów, sformalizowanie etapów współpracy, rozbudowanie elementów kontroli zarówno donosicieli, jak i funkcjonariuszy SB pracujących z konfidentami, wykluczać miały możliwość dezinformacji. Jednocześnie metody werbunku sprawiały, że decydująca się na współpracę z bezpieką osoba była zawsze swej decyzji świadoma.

 

Agenturalna przeszłość

 

Z perspektywy badań historycznych zagadnienie agenturalnej współpracy z komunistyczną policją polityczną należy rozpatrywać na kilku poziomach.

Po pierwsze należy jednoznacznie stwierdzić źródło (przez źródło rozumiem w tym wypadku osobę - w języku operacyjnym UB-SB "osobowe źródło informacji") posiadania przez SB danej informacji. Jednocześnie należy ustalić wiarygodność źródła i wiarygodność informacji. Następnie niezwykle istotnym zagadnieniem jest stwierdzenie świadomości źródła - osoby, co do faktu przekazywania danej informacji funkcjonariuszowi UB-SB. Należy przy tym zwrócić uwagę, że świadoma kolaboracja niekoniecznie musiała się wiązać ze współpracą sformalizowaną poprzez podpisanie zobowiązania do współpracy[20]. Patrząc na to zagadnienie z perspektywy osoby udzielającej informacji, należy poza określeniem czy czyniła to świadomie czy nie, dążyć do określenia motywacji, która skłoniła ją do złożenia donosu, a więc zdefiniowania postawy danej osoby. Z perspektywy odbiorcy informacji - czyli UB-SB stwierdzić należy stopień sformalizowania współpracy (a więc czy mamy do czynienia, posługując się terminologią właściwą dla lat 70. i 80. z tajnym współpracownikiem, kontaktem operacyjnym, kontaktem służbowym czy konsultantem). Stopień sformalizowania współpracy jest zagadnieniem "czysto operacyjnym", niejako wewnętrzną sprawą resortu, a więc sferą odnoszącą się do działań operacyjnych SB.

Z jednej strony możemy zatem omawiać zagadnienie współpracy z perspektywy źródła udzielającego informacji, a z drugiej - funkcjonariuszy - odbiorcy informacji. Jednak niezwykle istotne jest także rozdzielenie sfery faktów historycznych od motywacji. Należy zwrócić uwagę na ciąg wydarzeń pomiędzy udzieleniem informacji a efektem jaki ono przyniosło. We współczesnej publicystyce celowo wiąże się zagadnienie motywacji i efektu działania tworząc - fałszywie - obraz z którego ma wynikać konstatacja, iż osoba, która udzielała informacji nieświadomie nie mogła nikomu szkodzić. Użyteczność informacji - w świetle powyżej przytoczonej propozycji podziału - należy jednak oceniać z perspektywy jej przydatności do pracy operacyjnej UB-SB. Dla resortu bez znaczenia było, czy dana informacja pochodzi od źródła świadomego czy też "kapturowego" (nieświadomego komu udziela informacji). Zatem świadomość osoby udzielającej informacje nie może mieć wpływu na pierwszy poziom czyli ocenę skutków, jakie z niej wynikały.

Dopiero w dalszych badaniach należy podjąć próbę ustalenia czy dana osoba dzieliła się z funkcjonariuszami komunistycznej policji politycznej swoją wiedzą świadomie czy też nie. Jednocześnie należy zejść na głębszy poziom analizy i podjąć próbę odpowiedzi na pytanie czy współpracowała ona z resortem lojalnie czy też starała się wprowadzać bezpiekę w błąd lub udzielać informacji fragmentarycznych.

Ocena postawy źródła informacji, w pewnym sensie wiążąca się z zagadnieniami etyki, musi być konsekwencją wnikliwej analizy kontaktów "źródła" z funkcjonariuszami, popartą znajomością środowiska, w którym informator działał czy analizą potencjalnego stanu wiedzy, którą mógł posiadać. Ma bowiem dać odpowiedź na kluczowe pytanie czy był on osobą "złamaną" przez resort, która starała się wywikłać ze współpracy czy zdrajcą działającym na korzyć komunistycznego aparatu represji.

Wydaje się, że dlatego właśnie ten poziom badań powinien w największym stopniu zawierać szczegółowe, możliwie obszerne opisy pozwalające Czytelnikowi wyrobić sobie własną opinię o roli i postawie danego informatora. W tym kontekście podstawowym dylematem dla każdego badacza będzie, jak opisać sytuację, gdy "podstawą pozyskania" były sprawy intymne czy obyczajowe. Bez ich ujawnienia niemożliwe jest zrozumienie, dlaczego ktoś podjął i kontynuował współpracę, zaś ich upublicznienie naraża badacza na zarzut szukania sensacji, kierowania się niskimi pobudkami czy wręcz procesy sądowe o naruszenie dóbr osobistych.

Reasumując należałoby stwierdzić, że pożądane jest szczegółowe ujawnianie mechanizmów funkcjonowania UB-SB - ale winno ono być zawsze poparte rozumieniem celu, jakiemu dane "przedsięwzięcie operacyjne" służyło i świadomością realiów historycznych, w których się rozgrywało. Na zagadnienie agentury nie można spuścić zasłony milczenia, jednak ujawnianie faktu współpracy z UB-SB musi dokonywać się w sposób odpowiedzialny i wielostopniowy. Pierwszy poziom to ustalenie faktu dokonania przełomu psychologicznego jakim było podjęcie decyzji o współpracy - czyli fakt zobowiązania się danej osoby do tajnej współpracy z komunistycznym aparatem represji. Drugi poziom to potwierdzenie faktu współpracy. Powinien on obejmować podstawowe informacje pomagające ocenić sytuację, w jakiej znalazł się i funkcjonował konfident. Wydaje się, że powinny one uwzględniać, obok daty rozpoczęcia i zakończenia współpracy, informację o "podstawie pozyskania" (materiały kompromitujące, korzyść materialna, "uczucia patriotyczne" etc.), jednostce/jednostkach UB-SB, z którymi informator współpracował, głównych "kierunkach pracy" (czyli podstawowych zadaniach wyznaczanych przez oficera/oficerów prowadzących), ewentualnych próbach zerwania współpracy, wartości donosów, ocenie donosiciela przez oficera/oficerów prowadzących.

Powyższy schemat obrazuje oczywiście sytuację, którą należało by nazwać idealną. W wielu wypadkach - ze względu na (celowe) zniszczenie akt personalnych i akt pracy agentury - nie jest możliwe zebranie wszystkich tych informacji. Najczęściej jednak na podstawie innych źródeł (przede wszystkim akt operacyjnych, ale często także sprawozdań okresowych, funduszu operacyjnego, akt administracyjnych etc.) możliwe jest podanie w przybliżeniu okresu współpracy oraz odtworzenie przynajmniej w ogólnym zarysie działalności tajnego współpracownika.

 

Uproszczenie problemu

 

Tak jak niepodobna pisać o działaniach UB-SB pomijając sprawę agenturalnej współpracy, tak nie da się opisać najnowszych dziejów Polski bez uwzględninia spuścizny po komunistycznej bezpiece. Jednocześnie ci, którzy zapoznali się z archiwaliami UB-SB zyskują świadomość wysokiej wiarygodności tych źródeł. Zarazem jednak pamiętać należy o zawsze ciążącym na historyku obowiązku weryfikacji uzyskanych informacji przez co najmniej dwa źródła. Prowadzenie jednak dyskusji przez laików sprawia, że zostaje ona zbytnio uproszczona, to znaczy sprowadzona do dychotomicznego podziału - w pełni wiarygodne lub absolutnie niewiarygodne. Rzeczywistość jednak z reguły jest bardziej skomplikowana niż wyobrażenia publicystów. Przyjęło się traktować spuściznę po UB-SB jako jednorodną całość, w istocie jednak mamy do czynienia z bardzo zróżnicowanym materiałem, którego wiarygodność można stopniować zgodnie z regułami przyjętymi w metodologii historycznej. W archiwach po UB-SB znajdują się bowiem zarówno akta administracyjne do których można zaliczyć różnego rodzaju sprawozdania (poszczególnych komórek - sekcji, referatów, wydziałów, urzędów etc.), plany (prac operacyjnych, działalności politycznej etc.), rozkazy (personalne, awansowe, karne, specjalne etc.), ale także akta operacyjne - prowadzonych spraw (ewidencyjnych, sprawdzenia czy rozpracowania operacyjnego), dotyczące agentury (teczki osobowe i teczki pracy konfidentów), akta śledcze, akta prokuratorskie czy akta sądowe, ponadto np. akta paszportowe czy wreszcie akta osobowe (np. teczki personalne funkcjonariuszy UB-SB, Straży Więziennej, Milicji Obywatelskiej etc.). Już samo pobieżne wymienienie niektórych typów źródeł sprawia, że jasnym staje się, iż z perspektywy metodologicznej są to akta różnym stopniu wiarygodności. To co je różnicuje, to przede wszystkim fakt czy są to źródła pierwotne (np. donos tajnego współpracownika) czy wtórne (np. sprawozdanie działania Sekcji napisane na podstawie notatki urzędowej sporządzonej na podstawie innych dokumentów). Jednocześnie jednak ilość i zróżnicowanie archiwaliów, wsparte przez istnienie różnego rodzaju źródła ewidencyjnych (spisów, kartotek, dzienników etc.), powoduje że możliwa jest ich weryfikacja w obrębie jednego archiwum. Tylko osoby nie mające żadnego rozeznania w zróżnicowanej zawartości tego co potocznie nazywa się "aktami bezpieki" czy archiwum IPN mogą formułować tezy o niemożliwości weryfikacji zawartych tam informacji. Weryfikacja nie tylko jest możliwa, ale zróżnicowanie źródeł i wytwórców tych źródeł umożliwia ją w obrębie jednego zasobu archiwalnego. Co nie zwalnia rzecz jasna badacza z konieczności korzystania z innych archiwaliów i dostępnej literatury przedmiotu.

Warto także zwrócić uwagę na demagogiczny chwyt stosowany zarówno przez przeciwników prawdy o PRL, jak i przez byłych funkcjonariuszy resortu. Powielają oni nieprawdziwy argument o fałszowaniu akt UB-SB. To co wymyka się opinii publicznej to niezwykle istotne zagadnienie kontekstu. Otóż wspomniany argument byłby do utrzymania w chwili, gdy założylibyśmy, że każde działanie funkcjonariusza UB-SB wyrwane było z szerszego tła. Innymi słowy, wtedy gdybyśmy uznali, że np. werbunek tajnego współpracownika był wartością samą w sobie czyli celem działania bezpieki było skłonienie danej osoby do współpracy. Tymczasem działania bezpieki - czyli tzw. praca operacyjna stanowiła kompleks aktywności, a werbunek służył wykonaniu jakiegoś zadania. Jedną z podstawowych reguł pracy operacyjnej była celowość i ekonomika prowadzonych działań - a więc osiągnięcie maksymalnego efektu przy minimalnym nakładzie. Bez względu na to, co mówią dzisiaj byli funkcjonariusze resortu głównym ich zadaniem - i z tego byli rozliczani przez zwierzchników - nie było statystyczne mnożenie zwerbowanych współpracowników, ale rozpracowanie jakiejś osoby, środowiska czy instytucji. Tajny współpracownik nie był więc celem prowadzonej aktywności, ale narzędziem do realizacji celu. W skuteczności i wiarygodności narzędzia zainteresowany był sam funkcjonariusz. Tylko wyrwanie jakiegoś działania funkcjonariuszy SB z szerszego kontekstu pozwala na podtrzymanie fałszywej tezy o preparowaniu akt. Rzetelna wiedza o pracy operacyjnej, analiza zróżnicowanych jakościowo i merytorycznie akt przechowywanych w IPN uświadamia, że próby "oszukania systemu" przez funkcjonariuszy SB zostałyby szybko odkryte przez biurokratyczną machinę i ukarane przez przełożonych. Oczywiście bezpieka popełniała błędy, ale nie były to działania celowe i właśnie mnogość zróżnicowanych archiwaliów pozwala wskazać często źródła błędnych informacji. Pamiętać bowiem należy, że w "prawdziwym" - a więc nie sfałszowanym dokumencie, mogą się również znajdować nieprawdziwe informacje.

 

Bezpieczna wizja vs. prawda historyczna

 

Swoista banalizacja systemu totalitarnego jaka miała miejsce w ostatnim kilkunastoleciu, oswajanie dyktatury w imię hasła "wszyscy byliśmy umoczeni" ma przynieść skutek w postaci zaszczepienia w społecznej świadomości "bezpiecznej" wizji historii Polski. Historii, w której nie ma zdrajców i zdradzonych, bohaterów i kanalii, ciemnych i jasnych stron, a jedynie wszechogarniająca szarość, w której rozmywają się ludzkie dzieje. Prawda historyczna wymaga jednak odmiennego opisu. Niezależnie od działań natury politycznej i demagogicznej, w ciągu ostatnich lat powraca problem totalitarnego dziedzictwa. Warto podkreślić, że jest on w pewien sposób naturalnie kanalizowany w obrębie zagadnienia agentury. Można zaryzykować twierdzenie, że jest to efekt związany ze współczesną rzeczywistością medialną. Z tej perspektywy nie jest zaskakujący czy mówiąc językiem medialnym - nie jest "newsem" fakt, że członkowie partii komunistycznej czy funkcjonariusze bezpieki działali przeciwko niepodległości Polski. Natomiast medialną sensacją może stać się przypadek osoby, która dotąd uchodziła za działacza niepodległościowego, a okazała się donosicielem - taki temat z natury rzeczy bardziej przyciąga uwagę opinii publicznej. Jednocześnie musimy zdać sobie sprawę, że rozliczenie z komunizmem jest nieuchronne, można je było odwlec w czasie, ale nie można go całkowicie unieważnić. Jest bowiem naturalną konsekwencją transformacji z dyktatury w system demokratyczny. Skutkiem opóźnienia płacenia tej ceny są coraz większe emocje społeczne, które temu procesowi towarzyszą. Dopiero z perspektywy ostatnich kilkudziesięciu miesięcy, opinia publiczna dostrzegła, jakie były konsekwencje manewru zastosowanego w latach 1989-1990 - czyli próby przekonania społeczeństwa, że wykluczenie reprezentantów komunistycznego reżimu z budowy społeczeństwa demokratycznego byłoby złamaniem zasad demokracji. Afery mnożące się w ostatnich miesiącach rządów postkomunistów były dla opinii publicznej widomym dowodem, że osoby czynnie zaangażowane w trwanie systemu totalitarnego w warunkach demokratycznych działały tak jakby się nic nie zmieniło. Zgodnie zatem z obawami niektórych środowisk stanowiły one swoistą grupę podniesionego ryzyka, której włączenie w budowę demokracji przyniosło efekt w postaci wynaturzeń i dewiacji systemu. Zaangażowanie postkomunistów nie przyniosło zatem demokracji pożytku, ale spowodowało straty. Niepodobna bowiem zbudować systemu demokratycznego na fundamencie komunistycznej mentalności "państwa partyjnego - sprywatyzowanego". Prawdziwe przedstawienie historii PRL, w którym zawiera się także opis jednostkowych ról jakie poszczególne osoby odgrywały w okresie reżimu komunistycznego pozwoli na upublicznienie mechanizmów i środowiskowych zależności, które rzutują na współczesną Polskę. Właśnie dlatego badania te, są dla wielu osób czy środowisk niewygodne.

Dzieje III RP są okresem, który określa się jako czas "braku polityki historycznej" państwa Polskiego. Szczególną uwagę zwracano na to zagadnienie w czasie debaty toczącej się wokół obchodów, w porządku chronologicznym: 60. rocznicy powstania warszawskiego, zakończenia II wojny światowej w Europie, 25. lecia "Solidarności". Faktycznie "polityka historyczna" była prowadzona przez dominujące w ostatnim kilkunastoleciu środowiska polityczne wywodzące się z jednej strony z lewicy "Solidarnościowej" i środowisk tzw. lewicy laickiej, z drugiej natomiast strony ze szeroko rozumianego środowiska postkomunistów (beneficjentów PRL - czyli członków PZPR, funkcjonariuszy policji politycznej, środowiska agentury etc.). Zgodnie z tą polityką konsekwentnie fałszowano obraz PRL i rolę jaką w czasie jego trwania odegrała część aktualnej "intelektualnej elity", ale przede wszystkim fałszowano wizję i konsekwencje "okrągłego stołu". Rzeczywistość ostatnich kilkudziesięciu miesięcy odsłania konsekwencje aklimatyzacji popeerelowskich nieformalnych struktur w ramach demokratycznego państwa. Przedstawienie w krzywym zwierciadle dziejów PRL służy właśnie tym środowiskom, dla których ukazanie w mikroskopijnym zbliżeniu istoty tego systemu i potencjalnych możliwości innego przeprowadzenia "upadku komunizmu" jest realną groźbą, stanowiąc uderzenie w zafałszowaną wizję roku 1989 i poprzedzających ten rok wydarzeń.

Wizja dziejów PRL forsowana przez szeroko rozumiane środowiska lewicowe i beneficjentów PRL w ostatnich latach, a zwłaszcza miesiącach załamuje się pod naporem publikacji ukazujących prawdziwą historię Polski. Z wydawnictwami tymi opartymi o archiwalia UB-SB wspomniane środowiska nie potrafią podjąć dyskusji na płaszczyźnie merytorycznej. Stąd atak na wiarygodność samych archiwaliów i próby zdyskredytowania osób, które badania nad tymi źródłami podejmują. Powraca więc teza, którą formułuje następująco Wojciech Czuchnowski - że ci którzy twierdzą, iż historię PRL-u trzeba napisać od nowa to historycy "dla których materiały Służby Bezpieczeństwa są jedynym wiarygodnym źródłem PRL".

Faktem jest, że akta byłego aparatu represji wnoszą nowe elementy do znanych już dziejów PRL. Niepodobna napisać rzetelnej historii PRL bez korzystania z nich - co nie oznacza, że można ją napisać tylko i wyłącznie na podstawie akt komunistycznej policji politycznej. Trzeba jednak zdać sobie sprawę z tego, że początkowo w czasach PRL w drugim obiegu, a od początku lat 90-tych na masową skalę publikowano książki naukowe i popularyzatorskie przybliżające dzieje PRL. W ten sposób opisane zostały niektóre ze sfer składających się na komunistyczny reżim - płaszczyzna oficjalno-propagandowa, wizja PRL we wspomnieniach byłych działaczy opozycyjnych czy próby syntez dziejów Polski "ludowej" pisane w oparciu o oficjalne wydawnictwa, zbiory archiwów państwowych i wspomnienia. To czego - z oczywistych względów nie uczyniono - to opis ukrytego dla przeciętnego mieszkańca PRL nurtu działań operacyjnych. Właśnie nasilenie publikacji ukazujących działania operacyjne UB-SB wypełnia tą lukę i dopiero po poddaniu naukowej analizie tej warstwy złożonej rzeczywistości Polski "ludowej" możliwe będzie ukazanie tych dziejów w prawdzie i napisanie pełnowartościowej syntezy historii PRL. Z tej perspektywy patrząc niepoważnie brzmią wypowiedzi, często nobliwych, historyków, którzy nawołują do zignorowania części z dostępnych źródeł historycznych i poprzestania na dotychczasowych badaniach. Z perspektywy naukowej należy zadać pytanie jak traktować badacza (czy dziennikarza), który z własnej woli odrzuca możliwość dotarcia do prawdy?

 

 


Filip Musiał, ur. 1976, dr, politolog, historyk, pracuje w Instytucie Pamięci Narodowej Oddział w Krakowie, sekretarz redakcji "Zeszytów Historycznych WiN-u", członek Ośrodka Myśli Politycznej.

Autor książek: Skazani na karę śmierci przez Wojskowy Sąd Rejonowy w Krakowie 1946-1955, Kraków 2005, Polityka czy sprawiedliwość? Wojskowy Sąd Rejonowy w Krakowie (1946-1955), Kraków 2005.

Współautor książek: Kościół zraniony. Sprawa księdza Lelity i proces kurii krakowskiej, Kraków 2003, Komunizm w Polsce, Kraków 2005; Twarze krakowskiej bezpieki. Obsada stanowisk kierowniczych Urzędu Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa w Krakowie. Informator personalny, Kraków 2006.

Publikował w pismach naukowych "Aparat Represji w Polsce Ludowej 1944-1989", "Pamięć i Sprawiedliwość", "Krakowski Rocznik Archiwalny", "Zeszyty Historyczne WiN-u" oraz w "Biuletynie Instytutu Pamięci Narodowej", "Dzienniku Polskim", "Gościu Niedzielnym" i "Tygodniku Powszechnym".



[1] Dyskusja nad najnowszą historią i sposobami jej opisu musi, siłą rzeczy, dotyczyć działalności Instytutu Pamięci Narodowej. Jednak w założeniu, niniejszy tekst ma być głosem, porządkującym niektóre wątki debaty i zwracającym uwagę na dotąd nie dostrzegane zagadnienia. Nie jest natomiast moim celem ocena dotychczasowej działalności IPN czy próby wskazania drogi jaką powinien on w najbliższej przyszłości kroczyć - do takich podsumowań i projektów nie czuję się upoważniony.

[2] A. Grajewski, Kościół wobec rozliczeń z przeszłością [w:] Od totalitaryzmu do demokracji. Pomiędzy "grubą kreską" a dekomunizacją - doświadczenia Polski i Niemiec, red. P. Kuglarz, współpraca H. Sułek, Kraków 2001, s. 197.

[3] W jednej z broszur szkoleniowych przeznaczonych dla pracowników operacyjnych SB znaleźć można specyficzne rozróżnienie pomiędzy podstępem a prowokacją: Często w dyskusjach dotyczących pozyskiwania i pracy z tajnymi współpracownikami występuje dodatkowe zagadnienie odnoszące się do kombinacji operacyjnych. Problem ten poruszam z tego względu, że w kombinacjach doszukujemy się prowokacji. Poglądy tego rodzaju wynikają ze społecznie negatywnej oceny moralnej stosowania podstępu oraz z mylnego utożsamiania podstępu z prowokacją. Negatywna ocena moralna podstępu wywodzi się stąd, że w stosunkach społecznych (towarzyskich, ogólnoludzkich) nie może on uzyskać etycznej akceptacji. Inną ocenę moralną podstępu w omawianych aspektach uzasadniać można dwojako: Po pierwsze, jest to podstęp w stosunku do przeciwnika, a nie do kolegi, towarzysza. Przeciwnik jest przestępcą, a przestępczości aprobować nie wolno. Przestępca z reguły sam działa podstępnie, zatem podstęp w stosunku do niego jako użycie oręża, którym on włada, winno uzyskać moralną aprobatę, takie są bowiem u ludzi instynktowne odczucia sprawiedliwości. Po drugie, zakładając nawet, że podstęp w stosunku do przeciwnika jest niemoralny, wszyscy przyznają, iż przestępstwo jest czynem bardziej niemoralnym. Zatem dla ratowania większego dobra poświęcamy dobro niższej wartości. Z. Olszewski, Podstawowe zasady pracy operacyjnej Służby Bezpieczeństwa, Departament Szkolenia i Doskonalenia Zawodowego MSW, Warszawa 1972, s. 68-69.

[4] Jednym z najczęściej powtarzających się ostatnio zarzutów wobec osób badających dzieje komunistycznego aparatu represji, jest przejęcie przez nie bezpieczniackiego żargonu - posługiwanie się esbeckim językiem. Zarzut ten - poza pewnymi skrajnymi przypadkami - wydaje się chybiony. Czym innym bowiem jest resortowy żargon - którego badacze na ogół nie stosują, a czym innym język operacyjny. Znajomość i umiejętność posługiwania się językiem operacyjnym umożliwia sprawne i bezbłędne odczytywanie dokumentów UB-SB. Język operacyjny był precyzyjnym narzędziem, pozwalającym na jednoznaczny opis rzeczywistości i stosowanych technik operacyjnych. Jednocześnie specyficznych określeń charakterystycznych dla działań operacyjnych nie da się z powodzeniem zastąpić sformułowaniami z języka codziennego, ponieważ nie mają w nim one swojego odpowiednika. Tłumaczenie opisowe jednowyrazowych określeń z języka bezpieki nie wydaje się sensowne i zamiast ułatwiać utrudnia lekturę i zrozumienie tekstu. Wydaje się zatem, że z jednej strony należy unikać przejmowania języka i stylistyki bezpieczniackiej, z drugiej natomiast nie należy przesadzać z unikaniem stosowania pojedynczych określeń. Co więcej, należy wprowadzić te określenia - jasne, krótkie i konkretne do tekstów traktujących o działaniach UB-SB. Trudno bowiem np. określenie figurant zastępować każdorazowo często stosowanym sformułowaniem opisowym: osoba pozostająca w zainteresowaniu bezpieki czy osoba inwigilowana. Tym bardziej, że drugie z często stosowanych w publicystyce pojęć wprowadza w błąd inwigilacja bowiem w języku operacyjnym SB oznaczała konkretną działalność operacyjną - okresową kontrolę. Sami funkcjonariusze SB zwracali uwagę na konieczność odpowiedniego używania języka operacyjnego, bowiem "posługiwanie się pojęciami zdezaktualizowanymi czyni język operacyjny nieprecyzyjnym, powoduje nieporozumienia, nie ułatwia pracy operacyjnej, a także nie sprzyja rozwojowi myśli operacyjnej" [sic!]. L. Korepta, E. Matula, Praca operacyjna Służby Bezpieczeństwa (wybrane zagadnienia), Departament Szkolenia i Doskonalenia Zawodowego MSW, Warszawa 1976, s. 35.

[5] M. Jastrun, Z pamiętnika pisarza [w:] Wyrwane kartki polskiego października, "Przegląd Polityczny", nr 52/53: 2001, s. 94.

[6] Przedstawicielem tej grupy jest dziennikarz "Gazety Wyborczej" Wojciech Czuchnowski, który na podstawie archiwaliów UB napisał książkę Blizna. Proces Kurii krakowskiej, Kraków 2003, w której popełnił znaczną ilość błędów merytorycznych, wykazując się nie tylko brakiem umiejętności prawidłowego odczytywania akt, ale również nieznajomością podstawowych faktów dotyczących zagadnień, które uczynił tematem swej publikacji. Recenzja zob.: W. Frazik, F. Musiał, Blizna. Proces Kurii krakowskiej [recenzja książki W. Czuchnowskiego], "Pamięć i Sprawiedliwość", nr 3: 2003, s. 349-364.

[7] Sztandarowymi przykładami tej postawy wydają się być np. Antoni Pawlak (zob. Pośmiertny wyrok bezpieki, "Gazeta Wyborcza", 17 VIII 2004) czy Andrzej Romanowski (podstawowe tezy zob.: A. Romanowski, IPN bezprawie i absurd, "Gazeta Wyborcza", 25-26 IX 2004. Odpowiedź, na często sprzeczne ze sobą argumenty A. Romanowskiego zob.: K. Persak, IPN - powinni tego zabronić!, "Biuletyn Instytutu Pamięci Narodowej", nr 11(46): 2004, s. 4-17); Zob. także np. głos Józefy Hennelowej w numerze miesięcznika "Znak" z marca 2005 r. ("Znak" nr 598: 2005) poświęconym lustracji.

[8] Wyjątkowym przykładem złej woli jest nazywanie pokrzywdzonych (a więc osób represjonowanych przez system komunistyczny) zgodnie z prawem upubliczniających nazwiska "swoich donosicieli" (a więc osób, za których pomocą komuniści łamali im życiorysy) - "czerezwyczajkami", "speckomisjami" czy "trybunałami rewolucyjnymi". Przykładem dziennikarskiej manipulacji może być sprawa M. Niezabitowskiej ukazywana w prasie jako polityczna "gra teczkami". Paweł Wroński w "Gazecie Wyborczej" alarmował "w sobotę - za sprawą informacji o teczce osobowej Małgorzaty Niezabitowskiej, rzeczniczki rządu Mazowieckiego - ponownie okazało się, że demony przeszłości są silniejsze od mechanizmów lustracji i bram archiwów IPN. Po raz kolejny zgrzeszyli naiwnością ci, którzy uwierzyli, że politycy porzucili pokusy, by nadal grać teczkami". P. Wroński na użytek demagogicznej tezy, którą pragnął przeforsować stworzył fikcyjną rzeczywistość. W istocie bowiem tzw. sprawa Niezabitowskiej nie została zapoczątkowana przez polityków, ani nikt nie forsował "bram archiwów IPN". Jej nazwisko zostało zgodnie z prawem przekazane osobie pokrzywdzonej (Krzysztofowi Wyszkowskiemu), która następnie zgodnie z prawem informację tę upubliczniła. Co jednak zwraca uwagę w "sprawie Niezabitowskiej" - nie poruszony został przez tego publicystę problem bezprawnego poinformowania M. Niezabitowskiej o tym, że jej nazwisko zostanie przekazane w nocie archiwalnej osobie pokrzywdzonej. To uprzedzenie M. Niezabitowskiej odbyło się poza wszelkimi przewidzianymi prawem procedurami - zdaniem publicysty "Rzeczypospolitej" Macieja Rybińskiego zainteresowaną ostrzegł jeden z członków Kolegium IPN - a więc gremium powołanego między innymi w celu nadzoru nad zgodnym z prawem działaniem Instytutu. Ten fakt jednak nie zaprzątał uwagi dziennikarzy "Gazety Wyborczej".

[9] Dla uczytelnienia narracji, w tekście stosuję pojęcia odnoszące się do osobowych źródeł informacji właściwe dla języka operacyjnego lat 70. i 80. Zmiany w nazewnictwie poszczególnych kategorii źródeł informacji można prześledzić poprzez lekturę kolejnych instrukcji pracy operacyjnej. Zob.: Instrukcje pracy operacyjnej aparatu bezpieczeństwa 1945-1989, oprac. T. Ruzikowski, Warszawa 2004.

[10] P. Dutkiewicz, K. Kalita, Pozyskanie tajnego współpracownika Służby Bezpieczeństwa, Departament Szkolenia Doskonalenia Zawodowego MSW, Warszawa 184, s. 9-10.

[11] Ibidem, s. 11.

[12] Ibidem, s. 15.

[13] Ibidem, s. 29-31.

[14] Ibidem, s. 38-39.

[15] Ibidem, s. 74.

[16] Ibidem, s. 96.

[18] Ibidem, s. 15-16.

[19] T. Barański, K. Kalita, Kontrola tajnego współpracownika Służby Bezpieczeństwa, Departament Szkolenia i Doskonalenia Zawodowego MSW, Warszawa 1984, s. 5.

[20] Zastanawiając się nad zagadnieniem agentury, zapomina się, że PRL tworzyli jawnie działający zdrajcy sprawy polskiej. Werbowania członków PZPR na tajnych współpracowników SB zabraniały przepisy, ale to nie oznacza, że nie byli oni użyteczni dla aparatu represji. Zakładano bowiem, że obowiązkiem każdego członka PZPR jest udzielanie pomocy funkcjonariuszom SB. Nie było zatem potrzeby formalnego werbowania do współpracy kogoś, kto i tak zapytany udzielał informacji. Z perspektywy SB formalny charakter współpracy był kwestią wtórną - podstawową sprawą było to, aby materiały niezbędne do pracy operacyjnej znalazły się na biurku prowadzącego rozpracowanie funkcjonariusza. Pomijając jednak naturalną w komunizmie symbiozę PZPR i SB pozostaje jeszcze zagadnienie mniej sformalizowanych - od tajnych współpracowników - kategorii osobowych źródeł informacji czyli np. kontaktów operacyjnych, kontaktów służbowych czy konsultantów. Kontakt operacyjny była to osoba, która dostarczała informacji dobrowolnie, nie pobierając za to wynagrodzenia finansowego. Osoba taka, najczęściej, nie była rejestrowana w sieci agenturalnej, często był to - jak określano - "dobry towarzysz" (czyli członek PZPR). Kontakt służbowy z kolei, to osoba, która z racji zajmowanego stanowiska miały obowiązek udzielania informacji bezpiece - np. kadra kierownicza - dyrektorzy zakładów pracy czy osoby zajmujące eksponowane stanowiska na uczelniach czy w redakcjach czasopism. Od KO i kontaktów służbowych nie wymagano doniesień na piśmie, zadowalając się nagraniem rozmowy lub tylko notatkami. Z kolei konsultantami byli tacy informatorzy, których bezpieka wykorzystywała ze względu na posiadane przez nich fachowe wykształcenie. Z wiedzy konsultantów korzystano wówczas, gdy funkcjonariusze potrzebowali specjalistycznych informacji, których nie mogli zdobyć z innego źródła.



2006 ©  Ośrodek Myśli Politycznej
http://www.omp.org.pl/