(rozdział
w książce „Drogi do nowoczesności. Idea modernizacji w polskiej myśli
politycznej”, pod redakcją Jacka Kloczkowskiego i Michała Szułdrzyńskiego,
Kraków 2006)
Polskie
dyskusje nad modernizacją niezwykle rzadko odwołują się do jej
instytucjonalnego wymiaru. Zarówno obrońcy jak i krytycy stosowania paradygmatu
modernizacji w odniesieniu do polskich przemian po 1989 r. operują na poziomie
teorii społecznych, za wtórne lub oczywiste uznając ich konsekwencje empiryczne.
W rezultacie, po pierwsze, nie istnieje znaczący zasób badań poświęconych
transferowi zachodnich instytucji gospodarczych
i politycznych do polskich realiów. Po drugie, ten wymiar myślenia o naszej
rzeczywistości jest skażony przez zideologizowane stereotypy konieczności
(obrońcy polskiej modernizacji) lub niemożliwości (krytycy modernizacji)
importu zachodnich instytucji.
Celem
niniejszego artykułu będzie zatem osadzenie zagadnienia transferu
instytucjonalnego w kontekście dyskusji o modernizacji i wskazanie na kryteria,
według których można dokonać oceny modernizacji polskich instytucji
politycznych i gospodarczych. Samo dzieło oceny tego procesu musi poczekać na
powstanie szczegółowych badań, ale na zasadzie ilustracji przedstawiam dwa
przypadki importu instytucji: Komisji Trójstronnej ds. Społeczno-Gospodarczych
i konstruktywnego wotum nieufności, by pokazać, że transfer instytucjonalny nie
tylko wymyka się schematom teorii makro, ale może być podstawą ich korekty.
I
krytycy i miłośnicy polskiej modernizacji lat 90. zgadzają się co do jej
imitacyjnego charakteru. Spektakularny upadek komunizmu sprawił, że Polakom
obce było odwoływanie się do marksistowskich eksperymentów modernizacyjnych tak
modnych
w przypadku poprzedniej, południowoeuropejskiej fali demokratyzacji.
Ideowa dominacja liberalizmu sprawiła, że elity krajów Europy
Środkowo-Wschodniej zapragnęły jak najszybciej wprowadzić w swoich krajach
„standardowe” rozwiązania demokratycznego kapitalizmu a nie silić się na nowinki
lub odwołania do tradycji, zaś „przeciwnicy zostali zepchnięci na margines,
długo też nie potrafili sformułować równorzędnych intelektualnie projektów
politycznych”.
Zasadniczą
metodą imitacyjnej modernizacji jest transfer, czy przesadzenie instytucji.
Odbywa się on według prostego schematu: modernizujące elity wyszukują w
kraju-wzorze instytucję, którą przyjmują za model rozwiązania lokalnych
problemów,
a następnie w swoim państwie budują jego replikę.
Uzasadnienia takiego działania są zależne od przyjętej wizji modernizacji.
Tradycyjnie była to weberowska i marksistowska wizja homogenizacji świata za
sprawą dostosowywania się mniej racjonalnych/postę-powych struktur społecznych
krajów zacofanych do dominujących instytucji Zachodu. Ukryty, a czasem jawny
determinizm tego podejścia sprawił, że w
krajach Europy Środkowo-Wschodniej występowało ono tylko jako argument
wzmacniający dominujące ujęcie transferu instytucjonalnego jako przejawu
dyfuzji instytucji bardziej skutecznych, rozszerzania się innowacyjności.
Praktykowane od kilkuset lat na Zachodzie demokracja i kapitalizm miały czas na
wytworzenie instytucji, które po prostu są bardziej efektywne w podejmowaniu
decyzji, tworzeniu dobrobytu, podziale dóbr rzadkich. Racjonalne jest zatem ich
zaszczepienie w młodych demokracjach, nie na mocy wyższej racjonalności
dziejowej, ale racjonalności politycznego działania – nic lepszego, po prostu,
nie wymyślimy. Na marginesie uzasadnień dla nowych instytucji Europy
Środkowo-Wschodniej znajdowała się klasyczna tradycja zapożyczania sprawdzonych
instytucji w imię lokalnego projektu modernizacyjnego kontrolowanego przez
lokalne elity, starające się unowocześnić rodzimą tradycję.
Choć korzeni takiego podejścia do modernizacji instytucji można się doszukiwać
jeszcze u Arystotelesa a w czasach nowożytnych
u modernizatorów Japonii epoki Meiji, to jego ograniczony i powolny charakter
wyraźnie nie zaspokajały oczekiwań radykalnych elit Europy Środkowo-Wschodniej.
Krytyka
przesadzania zachodnich instytucji w nowe niezachodnie warunki pojawia się w
latach 60. wraz z rozczarowaniem skutkami procesu dekolonizacji. Okazuje się,
że legislacyjnie prawidłowo skopiowane,
sprawdzone instytucje demokracji i kapitalizmu, z jakichś powodów nie
chcą działać w nowych państwach Afryki, czy Azji. Daniel Lerner już w 1964 r.
badał, w jaki sposób przednowoczesne praktyki i normy blokowały powstawanie
postaw, które zachodnie instytucje zakładały jako dane.
Wraz z nowymi doświadczeniami nieudanych modernizacji dość powszechne, zarówno
wśród teoretyków rozwoju alternatywnego, jak i umiarkowanych krytyków
modernizacji, stało się przekonanie, że transfer instytucji jest sprawą
bardziej skomplikowaną niż się to entuzjastom modernizacji wydaje. Instytucje
działają bowiem w szerszych kontekstach społecznych, powiązane są z nimi tysiącem
nie zawsze widocznych interakcji, które umożliwiają prawidłowe działanie danej
instytucji. Ich przeniesienie w nowy kontekst społeczny jest najczęściej
niemożliwe, zwłaszcza, że różne części modernizujących się państw są tworzone z
instytucji wywodzących się z różnych kontekstów i rzadko tworzą spójne
podsystemy.
Czy
zatem w ogóle można mówić o udanych transferach instytucji? Jacoby proponuje
dwa kryteria udanego przeniesienia instytucji. Po pierwsze, jest to trwałość, w
sensie zakorzenienia
i zdolności do reprodukcji w czasie, w tym do uzyskania legitymizacji. Drugie
kryterium powodzenia to efektywność, czyli działanie zgodne z celem, który
przyświecał importowi. Aby
być trwałą
i efektywną, nowa instytucja musi być „adoptowana” przez istniejących aktorów
społecznych, którzy wspierają ją w zamian za uwzględnienie ich interesów w
działalności nowego organu. Dzięki temu instytucja zyskuje lokalną wiedzę, a zatem
jest w stanie wytworzyć sieć powiązań ze światem społecznym, którą dysponowała
instytucja wzorcowa, a której nie dało się przenieść. Dla skuteczności takiego
działania konieczna jest elastyczność w konstruowaniu nowej instytucji tak, by
dobre wypełnianie funkcji, dla której została sprowadzona, było ważniejsze od
formalnej zgodności z pierwowzorem.
Ten
wątek warto więc konkludować stwierdzeniem, że po pierwsze są instytucje lepiej
i gorzej nadające się do przesadzania. Jeżeli funkcja instytucji jest bardzo
silnie związana z jej formą, to trudno o elastyczność, a zatem i o szybkie reagowanie
na sygnały z nowego otoczenia społecznego. Przykładowo, jeżeli uważamy, że
pluralizm w mediach elektronicznych zapewni instytucja oparta na politycznych
parytetach i decydujemy się na import francuskiej Rady Audiowizualnej, to nic
innego niż powołanie ciała o charakterze komisji (komitetu) nie jest możliwe.
Odtąd można liczyć już tylko, że będzie ona wzorem wszystkich pozytywnych cech
przypisywanych komisjom choćby przez Sartoriego, bo organy powołujące albo
utracą nad nią bieżącą kontrolę, albo instytucja ta nie będzie wypełniała
swojej funkcji.
Przykład polskiej Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji pokazuje, że wcale tak
nie musi być. Rada została skolonizowana przez grupy interesów, przyczyniła się
do oligarchizacji polskich mediów elektronicznych, odpierała próby przywrócenia
jej komitetowego charakteru, a zmiana metod jej działalności dokonana w 2005 i
2006 r. była równoznaczna z jej likwidacją jako kopii Rady Audiowizualnej.
Po
drugie, są konteksty społeczne, czy fragmenty rzeczywistości politycznej lepiej
lub gorzej znoszące przenoszenie instytucji. Pojawienie się nowej instytucji
jest najczęściej wyzwaniem dla status quo dotyczącego władzy i dostępu
do zasobów w polu działania powstającego organu. Jeżeli głównym aktorem procesu
transferu jest państwo, to z jednej strony może dość swobodnie kształtować
instytucję, ale z drugiej ryzykuje jej nieefektywność. Gdy bowiem państwo
próbuje zasadzić nową instytucję na terenie, gdzie jej sukces zależy od
współpracy z silnymi grupami interesów, to może dojść do kolonizacji, czy
przejęcia instytucji przez grupy interesów. Przestaje ona zatem pełnić funkcje,
dla których została sprowadzona, a staje się zasłoną dla istniejącego układu
interesów. Z pewnością blisko tego modelu znajdowała się Krajowa Rada Radiofonii
i Telewizji w okresie 1993-2005.
Gdy
z kolei państwo działa w otoczeniu słabego społeczeństwa obywatelskiego, słabo
artykułowanych interesów, to instytucja może działać w społecznej i poznawczej
próżni. Żadna istotna grupa nie jest zainteresowana jej sukcesem i instytucja
nie otrzymuje wsparcia w postaci wiedzy o istniejących choć niekoniecznie
silnie zinstytucjonalizowanych interesach. W rezultacie powstaje instytucja
„martwa”, nie mająca wpływu na rzeczywistość regulowaną przez instytucje nieformalne.
Wydaje
się, że z takim przypadkiem mamy do czynienia w odniesieniu do Komisji
Trójstronnej ds. Społeczno-Gospodarczych powołanej do istnienia w 2001 r.
Miała ona wszelkie podstawy, by stać się przykładem udanego transferu
instytucjonalnego. Po pierwsze dlatego, że powstała na gruzach komisji
trójstronnej powołanej w lutym 1994 r., która była pierwszym przejawem
cywilizowania wpływu związków zawodowych na polską politykę
i gospodarkę po 1989 r. Jej pomysł powstał jeszcze w czasach gabinetu Hanny Suchockiej,
gdy rząd zaproponował wszystkim ogólnopolskim centralom związków zawodowych
podpisanie paktu społecznego instytucjonalizującego wpływ związków na
przekształcenia gospodarcze. Chociaż dla rządu pierwszoplanowe znaczenie miały
cele krótkoterminowe – uzyskanie zgody na prywatyzację przedsiębiorstw państwowych,
to w trakcie negocjacji pojawił się pomysł stworzenia trwałego forum negocjacji
między rządem, związkami zawodowymi i pracodawcami. Naturalne wydawało się
odwołanie do instytucji komisji trójstronnej sprawdzonej w krajach, gdzie
tworzenie polityki państwa, uznaje się za pole współpracy i porozumienia
istotnych grup interesu pod egidą rządu.
Polska
komisja trójstronna z 1994 r. była jednak odległa od korporacjonistycznych
wzorów niemieckich, czy austriackich. W jej skład weszli bowiem przedstawiciele
wszystkich dziewięciu związków zawodowych, które w 1993 r. podpisały Pakt o
przedsiębiorstwie państwowym. Z jednej strony były to więc „Solidar-ność” i
OPZZ, ale z drugiej na przykład Związek Zawodowy Pracowników Komunikacji
Miejskiej, a zatem ich reprezentatywność, a i wpływ na własnych członków, były
nieporównywalne. W dodatku w imieniu pracodawców występowała Konfederacja
Pracodawców Polskich (KPP) zrzeszająca przede wszystkim menedżerów przedsiębiorstw
państwowych i świeżo prywatyzowanych. Nie
spełniono zatem podstawowego wymogu sprawnej instytucji korporacjonistycznej:
stworzenia małej liczby hierarchicznie zorganizowanych grup interesu, które
mogą autorytatywnie występować w imieniu swoich członków.
Innym
odstępstwem od niemieckiej Komisji Trójstronnej, czy austriackiej Komisji
Parytetowej ds. Cen i Płac, był wyłącznie konsultacyjny charakter polskiej
komisji. Jedyną kompetencją stanowiącą było ustalanie wskaźnika wzrostu płac w
sektorze publicznym, ale i ona wracała do rządu w sytuacji, wysoce
prawdopodobnej, braku jednomyślności. Polskiej komisji było zatem bardzo daleko
do modelowego rozwiązania, w którym ustalenia dialogu społecznego są wiążące
dla wszystkich zaangażowanych stron i wszystkie strony uczestniczą w ich
wdrażaniu.
Praktyka
działania komisji była jeszcze bledsza. Od początku swego istnienia była ona
bowiem rozrywana sporem między obozem postsolidarnościowym i
postkomunistycznym. Do 1997 r. stawiał on rząd i OPZZ po jednej stronie barykady
a NSZZ „Solidarność” po drugiej. Natomiast od momentu powstania gabinetu
Jerzego Buzka to „Solidarność” znalazła się w uprzywilejowanej pozycji,
faktycznie współtworząc koalicję rządową. Nie można więc powiedzieć, że dialog
społeczny nie istniał. Owszem, prowadził go rząd ze „swoimi” związkami
zawodowymi, a Komisja Trójstronna była tylko narzędziem uzyskiwania za
niewygórowaną cenę dodatkowej legitymizacji dla działań rządu. Opozycyjne
związki zawodowe uczestniczyły w niej więc niechętnie, przed wyborami nieformalnie
(„Solidarność”) lub formalnie (OPZZ w 1999 r.) wycofując się z jej prac.
Od 1999 r. Komisja faktycznie przestała działać jako forum dialogu społecznego,
a posłowie OPZZ i „Solidarności” przygotowali projekty ustaw gruntownie
zmieniających tę instytucję. Chociaż projekty były konkurencyjne, to
ostatecznie przyjęto tuż przed wyborami 2001 r. ustawę cieszącą się poparciem
obu stron konfliktu politycznego.
Był
to więc drugi czynnik, obok złych doświadczeń z dotychczasowym funkcjonowaniem
komisji, który pozwalał mieć nadzieję, że nowa Komisja Trójstronna stanie się
skutecznym narzędziem dialogu między rządem, związkami i pracodawcami.
Dodatkowo, nowy rząd SLD-PSL zadeklarował wsparcie dla Komisji, co wyraziło się
w nowelizacjach ustawy wzmacniających tę instytucję oraz w osobistym zaangażowaniu
ministra pracy a potem wicepremiera Jerzego Hausnera, już wcześniej uznanego
znawcy (i wyznawcy) nowoczesnego korporatyzmu.
Nowa Trójstronna Komisja do Spraw Społeczno-Gospodarczych rozwiązywała problem reprezentatywności za
uprawnione do uczestnictwa w jej pracach uznając ogólnopolskie organizacje
związkowe zrzeszające ponad 300 tysięcy członków lub organizacje
przedsiębiorców zatrudniających taką samą liczbę pracowników. W rezultacie
Komisja złożona była tylko z OPZZ i „Solidar-ności”, pracodawców natomiast
reprezentowały KPP, liberalna Polska Konfederacja Pracodawców Prywatnych (PKPP)
oraz Związek Rzemiosła Polskiego (w pierwszym roku istnienia dołączyła jeszcze
jedna federacja związków zawodowych i jeden związek pracodawców).
Co
prawda, ustawowo Komisja nadal była głównie ciałem konsultacyjnym, ale
zobowiązano rząd do przedkładania jej wszystkich projektów dotyczących polityki
podatkowej, finansów publicznych, ubezpieczeń społecznych, prywatyzacji, restrukturyzacji
gospodarki oraz prognoz wskaźników makroekonomicznych. Komisja nadal miała
działać na zasadzie porozumienia wszystkich stron, ale do jego zawarcia wystarczała
zgoda rządu i jednego z przedstawicieli pracowników i pracodawców. Wprowadzono
też możliwość zawierania porozumień dwustronnych a każda ze stron mogła wnosić
pod obrady dowolne zagadnienia z zakresu działania Komisji. Co więcej, rząd
Millera dysponując komfortową większością w parlamencie i decydując się na
politykę konfrontacji z opozycją, postanowił uczynić z Komisji Trójstronnej
główne narzędzie dialogu społecznego, które ukazałoby bardziej koncyliacyjną
twarz rządu. Wicepremier Hausner zaproponował zawarcie na forum komisji Paktu
dla Pracy i Rozwoju i z góry zobowiązał się do przyjęcia przez rząd rozwiązań
zaakceptowanych przez Komisję. Dodatkowo, na poziomie regionalnym powołano
Wojewódzkie Komisje Dialogu Społecznego, działające pod przewodnictwem
wojewodów, oraz ponad sto innych komisji dialogowych, głównie o branżowym
charakterze. Jeśli dodać do tego spore środki finansowe przeznaczone na dialog
społeczny zarówno z budżetu państwa, jak i z programów pomocowych Unii Europejskiej
i UNDP, to wydaje się, że trudno sobie wyobrazić bardziej sprzyjające warunki
transferu instytucjonalnego.
Komisja
Trójstronna nie stała się jednak forum prawdziwego dialogu społecznego. Bardzo
szybko odrodził się bowiem mechanizm konfrontacji „Solidarność” kontra postkomuniści.
W dodatku OPZZ bogatsza o doświadczenie katastrofalnych skutków rządów AWS dla
NSZZ „Solidarność” często przyłączała się do krytyki rządu a nawet była gotowa
ją przelicytować, co oczywiście nie oznaczało gotowości do współpracy z
„Solidarnością”. Właściwie wszystkie istotniejsze kwestie wnoszone przez rząd
na forum Komisji kończyły się konfrontacją na linii „Solidarność” (lub związki
zawodowe) – rząd. Latem 2002 r. związki oprotestowały niewielką nowelizację
Kodeksu Pracy zmniejszającą nieco koszty pracy i zachęcającą do zatrudniania
absolwentów, jesienią 2002 r. związki odrzuciły zmodyfikowaną metodę obliczania
pensji minimalnej, zimą 2002 r. doszło do zasadniczego sporu „Solidarności” i
rządu, który zaproponował zniesienie zasiłków przedemerytalnych.
Gdy
wiosną 2003 r. pojawiła się idea Paktu dla Pracy i Rozwoju, „Solidarność”
najpierw wyraziła umiarkowane zainteresowanie, by potem odrzucić pakt jako
polityczną grę rządu Millera. Rozpoczęto jednak rozmowy dotyczące już nie
paktu, ale Porozumienia Społecznego o skromniejszym i bardziej technicznym
charakterze (zmiany prawa pracy, podatków itp.). Chociaż zespoły robocze
Komisji Trójstronnej mogły pochwalić się całkiem sporymi sukcesami, do zawarcia
Porozumienia Społecznego nie doszło. Mimo rozmów nie tylko bowiem nasilały się
strajki, często organizowane przez „Solidarność”, ale rząd zniósł też
przywileje podatkowe związków zawodowych, z których korzystała przede wszystkim
„Solidarność”. Ta nowelizacja została czasowo zawieszona przez ministra finansów, ale napięcie między „Solidarnością”
a rządem wzrastało. W październiku 2003 r. doszło do bardzo gwałtownej
demonstracji górników w Warszawie, w wyniku której rany odniosło kilkadziesiąt
osób. Wicepremier Hausner winą za te ofiary obarczył „Solidarność” i wkrótce
ogłosił fiasko negocjacji nad Porozumieniem Społecznym. Ustalenia komisji
roboczych skonsumowano jako porozumienie dwustronne OPZZ i pracodawców, które
rząd poparł i wniósł jako własny projekt legislacyjny.
Upadek
rządu Millera i rozkład obozu postkomunistycznego zadał ostateczny cios Komisji
Trójstronnej. „Solidarność” drastycznie ograniczyła swoją aktywność na forum
Komisji, a gdy PKPP zawetowała ustalenia w sprawie wskaźnika wzrostu płac na
2004 r., OPZZ zorganizował demonstrację pod siedzibą PKPP (pierwszą
demonstrację pod siedzibą związku pracodawców
w historii III Rzeczypospolitej). Rząd Marka Belki wiceministrem pracy
odpowiedzialnym za dialog społeczny mianował dotychczasowego negocjatora z
ramienia PKPP, a sam Belka wkrótce poparł kandydaturę prezes PKPP w wyborach prezydenckich.
Komisja, która do grudnia 2003 r. przyjęła 23 uchwały, w dwóch ostatnich latach
rządów SLD wypowiedziała się w dwóch sprawach. Sytuacja nie zmieniła się również
po wyborach jesieni 2005 r. Mimo podkreślania znaczenia solidarności społecznej
przez liderów PiS i korporacjonistycznej frazeologii prezydenta Kaczyńskiego,
nie sposób zgodzić się z opinią, że „mimo wielu ułomności Komisji Trójstronnej
oraz jej konsultacyjnego charakteru, pozostaje ona jedną z najważniejszych
instytucji negocjacyjnego ładu społecznego i stanowi jeden z podstawowych
mechanizmów uspołecznienia procesów podejmowania decyzji w ważnych sprawach
publicznych. […] Jeżeli związki zawodowe przyjmą wspólną politykę i będą w
stanie skupić się na kwestiach płac, stosunków pracy i restrukturyzacji działów
gospodarki a także będą prowadziły negocjacje w sposób profesjonalny i odpowiedzialny,
mogą tym samym wzmocnić instytucje dialogu społecznego i Komisji Trójstronnej”.
Przykład
Komisji Trójstronnej dobrze pokazuje jak zawodne mogą być schematy z poziomu
makro w odniesieniu do transferu instytucji. Komisja niewątpliwie jest
transferem nieudanym. Okazała się instytucją nietrwałą, która nie uzyskała
legitymizacji wśród grup, których narzędziem miała się stać. „Solidarność” od
początku traktowała ją z podejrzliwością jako potencjalny instrument
manipulacji postkomunistów, a OPZZ był stanowiskiem konkurencyjnego związku
mocno uwarunkowany. Mimo, że Komisja została „adoptowana” przez wicepremiera i
pewną część biurokracji ministerstwa pracy, że jej formalna struktura została
elastycznie dostosowana do doświadczeń pierwszej komisji trójstronnej (z 1994
r.), nie stała się ona forum dialogu społecznego.
Nie
sposób wymienić wszystkich przyczyn tego faktu, ale sprowadzają się one do
stwierdzenia, że sfera „stosunków przemysłowych” w Polsce jest gruntem
szczególnie niepodatnym na transfer instytucjonalny. Samo to pojęcie ma ograniczone
zastosowanie do kraju, w którym gospodarka przez pół wieku była ściśle
powiązana z polityką, a jej względna autonomiczność ciągle nie jest oczywista
dla wielu polityków i przedsiębiorców. Związki zawodowe w Polsce były do powstania
„Solidarności” narzędziem kontroli władzy nad społeczeństwem, raczej częścią
partii-państwa-administracji niż społeczeństwa obywatelskiego. Walka
„Solidarności” z komunistami korzystała więc z instytucji i wzorów zachowań
obcych zachodnim związkom, tak jak różna była władza, z którą walczyła. Te
wzorce interakcji między związkami i rządem przetrwały upadek komunizmu i
wytworzyły specyficznie polski model. Związki uczestniczą w nim w sprawowaniu
władzy, a zarazem czerpią swoją legitymizację z bezkompromisowego odrzucania
działań rządu (czasem własnego). Zarazem konstruktywnie negocjują i radykalnie,
na ulicy kontestują.
Politycy z mniejszą lub większą ochotą godzą się na to, bo związki są ich
jedynym łącznikiem ze światem niebieskich kołnierzyków (poza sproletaryzowanymi
nauczycielami tylko oni należą do związków). Wobec słabości
kadrowo-marketingowych partii politycznych związki są jednym z niewielu
zasobów, które można zmobilizować w kluczowym okresie kampanii wyborczej.
W
takim kontekście komisja trójstronna jest zbędnym formalnym balastem. Dialog po
polsku toczy się nie przy trójkątnym stole, ale „przy piwie i kanapkach”, jak
Brytyjczycy określali stosunki rządów laburzystowskich ze związkami. Dialog
toczy się między „swoimi” związkowcami i „swoimi” politykami (którzy często na
poprzednim etapie swojej biografii byli związkowcami) z jednego obozu, między
politykami i zaprzyjaźnionymi biznesmenami. Dopóki historyczny podział
postkomuniści-postsolidar-nościowcy będzie jedynym podziałem socjopolitycznym,
idącym
w poprzek podziałów warstwowych, czy zawodowych, instytucje korporacjonizmu
będą miały niewielkie szanse na regulowanie rzeczywistości społecznej.
Na
drugim biegunie skutecznego transferu instytucji znajduje się konstruktywne
wotum nieufności wprowadzone w Polsce art. 158 konstytucji z 1997 r. Transfer
ustrojowej nowinki z niemieckiej Ustawy Zasadniczej, która miała na celu
uchronienie Republiki Federalnej przed niestabilnością rządów znaną z Republiki
Weimarskiej, okazał się niezwykle udany. Chociaż w RFN konstruktywne wotum
nieufności nigdy nie spełniło swojej podstawowej funkcji, nigdy nie uratowało
żadnego rządu przed upadkiem (bo nie musiało, zawsze istniały trwałe koalicje,
nawet jeżeli zmieniały się w trakcie kadencji), to niewątpliwie wzmocniło
pozycję rządu i kanclerza jako silnej władzy wykonawczej.
Polsce
– nękanej po 1990 r. przez słabość partii politycznych, endemiczny konflikt
między prezydentem i rządem, hiperaktywizm Sejmu – konstruktywne wotum
nieufności przyniosło stabilizację. Dzięki tej instytucji Polska otrzymała
pierwszy rząd, który przetrwał całą kadencję, choć przez prawie dwa lata był
rządem mniejszościowym. Również rozkład SLD w latach 2000-2001 miał przebieg
mniej dramatyczny dzięki powołaniu gabinetu Belki, do którego co prawda nikt
się nie przyznawał, ale też nikt nie miał dość głosów, by przedstawić
alternatywę i rząd odwołać. Instytucja konstruktywnego wotum nieufności nie
tylko więc spełniła swe stabilizujące zadanie, ale i na trwałe wpisała się w
polską politykę, stając się częścią naturalnego, uznawanego za oczywiste instrumentarium
polityków.
Zasadnicza
różnica między Komisją Trójstronną a konstruktywnym wotum nieufności polega
moim zdaniem na ograniczonym oddziaływaniu tej instytucji. Chociaż bowiem wotum
nieufności znajduje się na pierwszych stronach gazet a o komisji trójstronnej
mało kto słyszał, to ta pierwsza instytucja reguluje sferę wzajemnego oddziaływania
uczestników gry politycznej, natomiast ta druga sięga głęboko w sieć utartych
interesów i interakcji dużych grup społecznych. Konsekwencje wotum nieufności
ponoszą wszyscy obywatele, ale jego „użytkownikami” są bardzo nieliczni
politycy, podczas gdy zmiana formuły dialogu społecznego dotyka o wiele
szerszych grup ludzi (głównie związkowców i urzędników) osobiście nią
zainteresowanych. W tym sensie potwierdza się teza Jacoby’ego, że transfer jest
łatwiejszy, gdy jego powodzenie nie zależy od współpracy państwa-głównego
promotora zmiany z instytucjami społeczeństwa obywatelskiego.
Wniosek
dla rozważań o modernizacji w skali makro z powyższych uwag o transferze
instytucji jest tyleż banalny, co często spychany poza horyzont badawczy. Jedne
kawałki rzeczywistości społecznej nadają się bardziej do modernizacji przez
naśladowanie, inne nawet poddawane silnym naciskom modernizatorskim wytwarzają
swoje ścieżki rozwoju alternatywnego, swoje Sonderwegen. Rzemiosło męża
stanu, monteskiuszowskiego Ustawodawcy, polega na rozróżnieniu, z jakim
przypadkiem ma do czynienia. To, że Ustawodawców dziś niewielu, nie zwalnia z
analitycznego obowiązku rozróżniania zapędów modernizacyjnych z góry skazanych
na niepowodzenie, od tych obiecujących, które mogą uleczyć rodzime wady przez
import cudzoziemskich instytucji.
Artur
Wołek, adiunkt w Wyższej Szkole
Biznesu – NLU w Nowym Sączu
i Instytucie Studiów Politycznych PAN. Autor m.in. Demokracja nieformalna.
Konstytucjonalizm i rzeczywiste reguły polityki w Europie Środkowej po 1989 r.
(2004).
Z.
Krasnodębski, Czy Polska potrzebuje modernizacji, „Nowe Państwo”
2006, nr 4; także Z. Krasnodębski, Demokracja peryferii, Gdańsk 2003,
s. 195-228; o polskich dyskusjach z punktu widzenia umiarkowanego zwolennika
modernizacji zob. M. S. Szczepański, Ani Elizjum ani Hades. Piętnastolecie
polskiej transformacji w perspektywie socjologicznych teorii zmiany, [w:] Współczesne
społeczeństwo polskie. Dynamika zmian, J. Wasilewski (red.), Warszawa 2006,
s. 35-44.
Ustawa z dnia 6 lipca 2001 roku o Trójstronnej
Komisji do Spraw Społeczno-Gospodarczych i wojewódzkich komisjach dialogu
społecznego (Dz.U. nr 100, poz. 1080 z późn. zm.); bibliografia zob. A. Kulesza
(red.), Dialog społeczny, zbiorowe prawo pracy. Literatura polska i obca,
Główna Biblioteka Pracy i Zabezpieczenia Społecznego, Warszawa 2004.
J. Gardawski, Powstanie i przekształcenia
Komisji Trójstronnej na poziomie centralnym (październik 2002 r.), [w:] Polskie
Centrum Monitorowania Stosunków Przemysłowych, Warszawa 2005, s. 116-120.
R. Towalski, Przebudzenie Komisji
Trójstronnej (lipiec 2003 r.), [w:] Polskie Centrum Monitorowania…,
s. 249-251.
J. Gardawski, Wstrzymanie negocjacji wokół
porozumienia społecznego (wrzesień 2003 r.); J. Gardawski, Zakończenie
pracy Komisji Trójstronnej nad Porozumieniem Społecznym (grudzień 2003 r.);
[w:] Polskie Centrum Monitorowania…, s. 169-172.
J. Sroka, Wzrasta upolitycznienia dialogu
społecznego w Polsce (lipiec 2005 r.), [w:] Polskie Centrum
Monitorowania…, s. 391-393.
S. Patyra, Konstruktywne wotum nieufności
jako formuła tworzenia i dymisji Rady Ministrów, „Przegląd Sejmowy” 2001,
nr 1.
|