Przez "komunizm"
rozumiem przede wszystkim praktyczne skutki oddziaływania ideologii
komunistycznej; a więc nie tylko rządy partii oraz cały społeczny
i gospodarczy ustrój komunistyczny, ale także zmiany w ludzkich postawach,
wywołane przez te rządy i ten ustrój.
Z chwilą, kiedy upadł ustrój komunistyczny w państwach
europejskich, antykomunizm rozumiany jako ideologiczna i polityczna
polemika z rządzącą partią stracił swoje znaczenie. Także opis tego,
co działo się w państwach rządzonych przez komunistów w latach 1917-1989,
można dziś uznać za zadanie dla historyków (w ogóle i po prostu
historyków, a nie akurat historyków - anty-komunistów). Ale prawda
o tych składnikach naszej przeszłości, które komuniści zafałszowali,
może być nazywana antykomunizmem; a ponieważ fałszowanie było dokonywane
przez konkretnych ludzi w konkretnych celach, dla korygowania fałszu
potrzebne jest także świadome działanie, nakierowane na określony
cel.
Jakiegokolwiek terminu użyjemy dla ich określenia,
dwa zadania pozostają przed nami do wypełnienia: diagnostyczna analiza
wytworzonych przez komunizm patologicznych postaw społeczeństw i
jednostek, oraz leczenie wypaczeń i schorzeń, przez komunizm spowodowanych.
Te schorzenia zostały przynajmniej częściowo wywołane przez konkretnych
ludzi i w imię konkretnych dążeń; dla ich likwidacji potrzebna jest
więc także działanie świadome i celowe. Taką diagnozę i kurację
też można zasadnie nazwać antykomunizmem.
Wydawać by się więc mogło, że w Polsce, która spośród
państw Europy Środkowo-Wschodniej miała z komunizmem we wszystkich
jego postaciach najwięcej do czynienia (bo aż trzykrotnie, w latach
1918-21, 1939-41 i 1944-1989) hasło antykomunizmu będzie traktowane
z życzliwością. Okazuje się jednak, że jest inaczej. A niechęć przejawiają
wobec niego nie tylko byli komuniści, ale i tzw. masy, które na
komunizmie szczególnie dużo straciły (bo ich poziom życia i poziom
cywilizacyjny najbardziej ucierpiał w zestawieniu z robotnikami
i chłopami innych części Europy). Na ową niechęć do antykomunizmu,
a raczej: do hasła antykomunizmu (bo to nie to samo) można patrzeć
jako na kolejny objaw chorobowy, znany w psychiatrii: pacjent okazuje
niechęć diagnoście, bo nie chce się przyznać do własnej patologii.
Coś w tym zapewne jest, ale myślę, że główna przyczyna polskiej
zbiorowej niechęci do antykomunizmu tkwi gdzie indziej.
Jest nią mianowicie upolitycznienie hasła antykomunizmu.
Jakub Karpiński zauważył słusznie, że aby być antykomunistą w czasach
komunistycznych nie trzeba nawet było być "anty". Chodzi
o to, że komunizm jest z zasady systemem totalitarnym; totalitaryzm
wymaga pełnego podporządkowania; brak takiej pełności był już wyłamaniem
się z ogólnej reguły. Ale "zwykli ludzie" odrzucali zwykle
komunizm, albo jego elementy, nie w imię polityki, ale w imię moralności;
nie w imię jakiegoś innego programu społecznego czy gospodarczego,
ale w imię prawdy. Najsilniejszy antykomunizm rodził się żywiołowo,
"od dołu", jako odruch przeciwko kłamstwu, przemocy i
bezbożnictwu. Dzisiejszy polski antykomunizm występuje na ogół w
postaci zbitki pojęciowej, w której jego bliźniaczą kategorią jest
"prawica".
I to uważam za śmiertelny błąd polskiego antykomunizmu
jako prądu ideowego.
Tak intelektualnie jak politycznie błąd ten jest oparty
na milczącym przyjęciu tezy o jedności lewicy; tymczasem polską
lewicę niepodległościową i demokratyczną więcej od komunizmu dzieliło,
niż z nim łączyło. Błąd owocuje na trzech polach: historycznym,
intelektualnym i politycznym. Jego skutkami politycznymi są: z jednej
strony zniechęcenie społeczeństwa do hasła antykomunizmu, z drugiej
spadek poparcia dla prawicy w wyborach i nastawieniu opinii publicznej.
Historycznie biorąc przeciwnicy komunizmu, tak teoretyczni
jak praktyczni, bynajmniej nie rekrutowali się wyłącznie ze środowisk
prawicowych. Trzymając się gruntu tylko polskiego, wrogami komunizmu
byli Józef Piłsudski i cała Polska Partia Socjalistyczna. Poza KPP
antykomunistyczne były wszystkie partie II Rzeczypospolitej. Po
roku 1945 Mikołajczykowskie PSL trudno zaliczyć do prawicy. Na emigracji
socjaliści, z Tomaszem Arciszewskim na czele, stanowili twardy rdzeń
antykomunizmu; w latach późniejszych kandydatów do porozumiewania
się z rządem PRL (zwłaszcza na płaszczyźnie anty-niemieckości) łatwiej
można było na emigracji znaleźć wśród narodowej prawicy, niż na
(zanikającej skądinąd) lewicy. Wystarczy zajrzeć choćby do wydanej
przez Instytut Romana Dmowskiego w Londynie książki Wojciecha Wasiutyńskiego
Źródła niepodległości
(1977), w której autor twierdzi, że Polacy w kraju uważają PRL za
państwo niepodległe i chcą widzieć wojsko polskie jako dobrowolnie
sprzymierzone z rosyjskim... Silny chociaż słabo opisany i w dużej
mierze zapomniany opór stawiali komunizmowi po 1945 roku robotnicy
i chłopi, których postawy trudno opisać w kategoriach prawicowości.
Najznakomitszy i najbardziej konsekwentny wyraziciel antykomunizmu
w literaturze polskiej, Gustaw Herling-Grudziński, nie uważał siebie
nigdy za człowieka prawicy. Juliusz Mieroszewski i Jerzy Giedroyc
- także nie. Podaję tylko garść najbardziej dobitnych przykładów.
I sądzę, że gdyby jesienią 1980 roku chciano określić ówczesny NSZZ
"Solidarność" jako ruch prawicowy, reakcją byłoby zdumienie.
Wniosek? Utożsamienie antykomunizmu z prawicą
stanowi fałszujące rzeczywistość zubożenie ideowego i politycznego
dorobku sił, walczących z komunizmem. Ponieważ zaś właśnie prawda
historyczna jest najmocniejszym i najsilniej uczuciowo oddziałującym
argumentem za antykomunizmem, jej ograniczanie jest równoznaczne
z osłabianiem własnej pozycji.
Nie trzeba już dzisiaj wykazywać, że hasło "jednolitego frontu
lewicy" było przez Komintern
używane stosownie do lokalnych potrzeb - i do aktualnych interesów
Kremla. Na przykład nie głoszono go bynajmniej w Niemczech w roku
1933, a pakt Stalina z Hitlerem wprowadził na dwa lata potężne zamieszanie
w szeregach europejskiej (a zwłaszcza francuskiej i włoskiej) lewicy.
W Polsce mit jednej lewicy upowszechniany był przez komunistów w
okresach, kiedy szukanie szerokiego poparcia narodowego zastępowało
w ich taktyce fizyczne wyniszczanie przeciwników. Stąd "podwieszanie"
się pod tradycje polskiego socjalizmu, łączone z zakłamywaniem jego
historii.
Do poza-partyjnego a także i "opozycyjnego"
obiegu intelektualnego wprowadził ten mit Adam Michnik w tytule
swojej książki Kościół - lewica
- dialog. Polemizowałem (jak teraz widzę - z przesadną dobrodusznością)
z jego tezami o jedności lewicy i niebezpieczeństwie antykomunistycznego
nacjonalizmu już we wrześniu 1977 w Kulturze
(oczywiście pod pseudonimem). Powtórzę swoje ówczesne twierdzenia.
Michnik określa lewicę "w kategoriach podstawowych elementów
jej ideologii, wymieniając ŤWolność, Równość, Niepodległośćť jako jej Ťtradycyjne
wartościť i podkreślając, że jej cechami niezbędnymi muszą być antytotalitaryzm
i obrona prawd i wolności przed dominacją państwa. Wyniknąć by z
tego powinno jasne stwierdzenie, że Ťlewicať, która popierała porewolucyjny
totalitaryzm sowiecki, podporządkowała się anty-wolnościowej linii
Kominternu, nie protestowała przeciwko stalinowskiemu terrorowi
- nigdy na prawdę lewicą nie była". Ale Michnik bynajmniej
tak nie uważa - i "zdaje się zapominać, że w roku 1945 zasadnicza
linia podziału nie biegła między lewicą, jakkolwiek definiowaną,
a prawicą (której nigdzie w książce nie identyfikuje), ale między
tymi, co godzili się na dominację sowiecką a tymi, którzy się jej
przeciwstawiali".
W roku 1977 Adam Michnik nie
twierdził, że ówczesny reżim PRLowski jest lewicowy; przeciwnie, postulował dialog między "prawdziwą", opozycyjną
i demokratyczną lewicą "rewizjonistyczną" a Kościołem.
Jednakże teoria "jednej lewicy" przydała się bardzo po
roku 1989, kiedy tenże autor i jego środowisko stali się orędownikami
- teoretycznymi i praktycznymi - porozumienia z post-komunistami.
Wspólnym zagrożeniem okazał się ten sam "nacjonalizm",
którym Michnik straszył w swojej książce; w obliczu tak groźnego
niebezpieczeństwa lewica musiała szukać wewnętrznego porozumienia.
Oczywiście nic nie mogło sprawić SLD większej przyjemności i przynieść
większego pożytku.
Bodźce do tworzenia wizji dychotomicznego
podziału polskiej opinii politycznej wychodziły więc z dwu kierunków.
Ze strony lewej, która ochoczo zacierała ślady zasadniczego podziału
na lewicę niepodległościową i satelicką, komunistyczną i demokratyczną,
jednocześnie zaś kształtowała wizerunek przeciwnika o skłonnościach
nacjonalistycznych i autorytarnych. I ze
strony przeciwnej, która,
słabsza organizacyjnie i wewnętrznie podzielona, szukając dość gorączkowo
wspólnego hasła uczepiła się sloganu prawicowości. W praktyce okazał
się on wygodniejszy dla postkomunistów niż dla tzw. "obozu
solidarnościowego".
I tak wróciliśmy do "pojęć
jak cepy".
Skutki tego błędu dla widzenia historii polskich
ruchów politycznych można najłatwiej zilustrować obrazem telewizyjnym,
ukazującym Leszka Millera przewodniczącego grupie działaczy SLD,
na tle posągu socjalisty Ignacego Daszyńskiego, wicepremiera w okresie
wojny polsko-bolszewickiej 1920 roku.
Na płaszczyźnie intelektualnej przeniesiono
punkt ciężkości z protestu przeciw kłamstwu, przemocy i zniewoleniu
narodów i jednostek przez komunistów - na program polityczny, którego
najwidoczniejszymi składnikami są głoszenie zalet wolnego rynku
i szermowanie hasłem obrony tożsamości narodowej. Za szczególnie
szkodliwe uważam odsunięcie na bok problematyki związanej z uzależnieniem
Polski od Moskwy; dla kształtu naszego życia państwowego tak w wymiarze
gospodarczym jak politycznym, miało ono znaczenie większe, niż kwestie
doktrynalne i teorie ekonomiczne. To przeniesienie punktu ciężkości
ze spraw moralnych na polityczne oznacza również swoistą nobilitację
komunistycznych formuł, teorii i sloganów - bo program "prawicy"
jest wykładany w postaci tez polemicznych. Tymczasem masowy opór
przeciwko komunizmowi polegał w znacznej mierze na ignorowaniu tych
formuł i teorii jako oczywiście sprzecznych z fałszem i przemocą
stosowanej praktyki.
W
swoim proroczym szkicu "Co nam zostało z antykomunizmu"
(1990) Ryszard Legutko przypominał, że "idee mają swoje konsekwencje".
Jako stary wychowanek logicznego empiryzmu pójdę dalej i powiem:
konsekwencje są ważniejsze, niż idee - bo czyż idee nie istnieją
realnie tylko przez ich konsekwencje? Nie jest to podejście nowe;
"Po owocach ich poznacie je", mówi (w duchu Koła Wiedeńskiego)
Pismo Święte. Dzisiaj idee komunistów są na naszym kontynencie głównie
eksponatami w muzeum szaleństw ludzkości; ale ich konsekwencje stanowią
potężne utrapienia. Komu nie dość dowodów w III Rzeczypospolitej,
niech się wyprawi za Bug, do sąsiadów Ukraińców.
Uprawiając polityczną rolę pod zbitkowym hasłem
antykomunizm-prawica, zapomniano u nas o potrzebie reprezentowania;
zapomniano o tym, że większość obywateli RP stanowią nadal ludzie,
dla których projekt tworzenia polskiej klasy średniej jest właśnie
tylko projektem, dostępnym dla wybranych. Włączyć się do niej mogą
stosunkowo nieliczni. Włączanie to jest w dodatku moralnie podejrzane:
rosnąca większość ankietowanych Polaków jest przekonana, że sukces
życiowy zawdzięcza się u nas raczej "chodom" i "układom",
niż własnej pracy.
Potrzeby i oczekiwania obywateli pozostają w niejasnym
związku z propozycjami i wizjami, przedstawianymi przez polityków
"prawicy". Obywatele chcą przede wszystkim zostać wysłuchani
(to znaczy: chcą uzyskać obietnicę, że się będzie reprezentować
ich interesy); mniej ich ciekawią podsuwane programy i propozycje
przewodzenia. A pamiętajmy, że właśnie robotnicy wielkoprzemysłowi,
stanowiący tę warstwę społeczną, która zadecydowała o obaleniu komunizmu
(= przewodnią warstwę antykomunizmu!!), zapłacili za przemiany ustrojowe
najwyższą cenę społeczną i ekonomiczną. Oni też muszą się czuć najbardziej
"wykołowani", kiedy słyszą znowu o antykomunizmie, teraz
skojarzonym z programem, głoszącym anachronizm ich warstwy.
Antykomunizm mógł być hasłem i programem szeroko
mobilizującym, dopóki jego treści programowe wyczerpywały się na
przeciwieństwach komunizmu, a więc przede wszystkim na poszanowaniu
prawdy; a także na hasłach godności człowieka, niepodległości i
demokracji, oraz swobody wyznawania wiary w Boga - i dopóki nie
wyrażał się w formach organizacyjnych węższych, niż komitety obywatelskie.
Ten żywiołowy antykomunizm kierował uwagę w stronę przyczyn trudności,
z którymi dzisiaj boryka się nasze zatrute przez komunizm społeczeństwo.
Natomiast politycznie ukierunkowany antykomunizm prawicy kieruje
uwagę w stronę recept, jak nasz dzisiejszy los zmienić; recept niepewnych,
kontrowersyjnych, które zacierają świadomość genezy naszych problemów.
Proponuje się więc dzisiaj pod hasłem antykomunizmu
rozmaite projekty luźno lub wcale nie związane ze stanem świadomości
społeczeństwa polskiego. Czuje się ono bowiem zagrożone, ale nie
komunizmem, lecz bezrobociem, pleniącą się korupcją, trudnościami
w dostępie do leczenia, itd. Nie widzi tych zagrożeń w kategoriach
pozostałości po komunizmie ani własnej przyszłości w kategoriach
antykomunizmu.
Z ideologii buntu (antykomunizmu
bezprzymiotnikowego) zrobiono ideologię uzasadniającą sprawowanie
władzy przez tych a nie innych.
W
dodatku, jak dobrze wiadomo teoretykom a co wywołuje zamęt w głowach
zwykłych ludzi, termin "prawica" odnosi się do różnych
treści, niekiedy rozbieżnych. Mamy więc prawicowość ekonomiczną,
czyli antyzwiązkowy i anty-solidarnościowy (przez małe i duże "S')
liberalizm wolnorynkowy; prawicowość konserwatywną rozmaitej maści
- zależnie od tego, co się chce konserwować czy do jakich tradycji
nawiązywać; oraz prawicowość narodową, zwykle religijno-narodową,
z jej hasłami obrony (przed kim?) tożsamości. Sprzeczności między
tymi ideologiami i ich składnikami (np. między postulatem swobód
indywidualnych a postulatem szacunku dla tradycji, z których oba
mają dobry "prawicowy" rodowód) nie są polską specjalnością
i nie muszę się nad nimi rozwodzić. Ale w naszym społeczeństwie,
nie przywykłym do partyjnych debat doktrynalnych, wywołują one raczej
zgorszenie niż ciekawość. Jednakże i Polacy mogą odczuwać to, co
staje się coraz bardziej widoczne na Zachodzie: że prawicowcom-konserwatystom,
w sensie odnoszenia się z szacunkiem do tradycji i poszanowania
wartości innych, niż ekonomiczne, w tym godności człowieka i sprawiedliwości
- często bliżej do socjaldemokratów, niż do rynkowych liberałów.
Dlatego też chrześcijańska demokracja nigdzie (poza może Bawarią)
nie chce się określać jako "prawica".
W niedawnym wywiadzie udzielonym Życiu (21/22 X 2000) biskup Piotr Jarecki
przeciwstawił się utożsamianiu Kościoła z prawicą: "jest wielkim
błędem współczesności robienie zbitki między prawicowością i chrześcijaństwem".
Ów błąd jest dokładnie analogiczny do błędu, który staram się przedstawić
w niniejszym szkicu.
Sumując:
Antykomunizm kojarzy się dzisiaj w Polsce nie z obroną
prawdy, walką o niepodległość narodu, podmiotowość społeczeństwa
i godność człowieka, ale z walką o wpływ na rządy i udział w aparacie
władzy (dający dostęp do pieniędzy).
Prawica kojarzy się dzisiaj z i gloryfikacją nieskrępowanego
rynku (kto może niech płynie, kto nie może - zginie... ) i postrzeganymi
jako sekciarskie sporami wśród "prawicowych" ugrupowań.
Skutki widać tak wyraźnie, że szkoda czasu na ich
opisywanie. Ale związek antykomunizm-prawica nigdy nie został pobłogosławiony
przez Kościół. Okazał się też bezdzietny. Może więc zostać rozwiązany.
Rozwód z pewnością wyjdzie na dobre antykomunizmowi. Prawicy nie
zaszkodzi; czy jej pomoże - nie wiem.