Pojęcie polityki polskiej - nie dającej się sprowadzić do
pojęcia racji stanu, czy interesu państwowego, ale obejmującej swym
działaniem szerokie sfery życia narodowego - zrodziło się w epoce
walki o niepodległość. Można je było zatem utożsamić przede wszystkim
z dążeniem do odzyskania własnego państwa, a następnie zapewnienia
mu jak najsilniejszej pozycji międzynarodowej. Jednak począwszy
od wieku XX dyskusja na temat polityki polskiej osiągać zaczęła
poziom dojrzalszy, a wraz z wyodrębnieniem się nowoczesnych ruchów
politycznych pojawiły się odrębne szkoły rozumienia owej polityki.
Był to proces tym bardziej interesujący iż - wskutek braku
państwa - stanowisko narodowo-niepodległościowe przyjęły także stronnictwa
lewicy. Wpłynęło ono na ich postawy tak dalece, że przyciągnęły
one wiele osób, o motywacji wyłącznie patriotycznej, w istocie niechętnych
programowi lewicy (które po odzyskaniu niepodległości zerwały z
socjalizmem). Abstrahować od hasła "polityki polskiej"
prowadzonej ponad stronnictwami mogły jedynie stronnictwa skrajne.
W dwudziestym wieku dotyczy to niemal wyłącznie komunistów. Dla
nich światowa rewolucja, przywiązanie do Związku Sowieckiego, a
zarazem niechęć do demokracji burżuazyjnej i "burżuazyjnego
państwa" były barierą nie do pokonania, co w istotny sposób
zaciążyło na losach Polski po roku 1944.
W momencie narodzin II Rzeczypospolitej spór podstawowy dotyczył
zatem z jednej strony walki o władzę między lewicą i prawicą - a
zatem jak w innych państwach w tamtej epoce, kwestii społecznych,
świadczeń publicznych, laickości państwa itp. - a także rywalizacji
dwóch nurtów polityki polskiej, umownie i skrótowo nazywanych "narodowym"
i "państwowym".
Konflikt
II Rzeczypospolitej
Podstawowe pęknięcie w definiowaniu
owej polityki polskiej w początkach Drugiej Rzeczypospolitej polegało
na trudności z odniesieniem jej do rzeczywistości państwa wielonarodowego.
Strony konfliktu definiowały ów spór jako konflikt między zwolennikami
hegemonii narodu polskiego w świeżo odzyskanym państwie a rzecznikami
budowy wspólnego poczucia państwowego wszystkich narodów Rzeczypospolitej.
W pierwszym zatem wypadku polityka polska była przede wszystkim
polityką w służbie wspólnoty narodowej, w drugim - w służbie wspólnoty
obywatelskiej.
Na poziomie praktyki politycznej
spór ten był znacznie bardziej zawikłany niż to się może wydawać.
Po pierwsze dlatego, że "obóz państwowy" rządzący Polską
po roku 1926 nie tylko nie potrafił swej wizji wprowadzić w życie,
ale przeciwnie niejednokrotnie posuwał się do surowych represji
wobec mniejszości narodowych zamieszkujących Polskę. Po drugie -
dlatego, że doświadczenia lat Drugiej Wojny Światowej dobitnie pokazały,
że patriotyzm państwowy niemal idealnie pokrywa się z poczuciem
narodowym Polaków oraz że to wspólnota narodowa jest jedyną w praktyce
wspólnotą zdolną do tworzenia państwa, nawet w skrajnie nie sprzyjających
warunkach. Po trzecie wreszcie dlatego, że polityka budowania wspólnoty
państwowej była odrzucana w większości przez potencjalnych partnerów
kompromisu narodowościowego - szczególnie przez Ukraińców.
Pojęcie
polskości
Wydaje się jednak, że spór ten miał
zasadnicze znaczenie nie w sferze praktycznej polityki narodowościowej,
czy zagranicznej (ciekawym wątkiem jest tu zakwestionowanie przez
wielu polityków narodowych aneksji Zaolzia, dokonanej pozornie w
imię interesu społeczności polskiej, mieszkającej na tym terenie).
Stanowił odzwierciedlenie zasadniczego sporu kulturowego o rozumienie
polskości. Znakomicie streszcza go pytanie, o silniejsze poczucie
więzi z obywatelami polskimi innych narodowości dążącymi do secesji
z jednej strony, a z Polakami żyjącymi na emigracji w Ameryce czy
Australii - z drugiej. Ważkości owego sporu nie warto mierzyć dzisiejszymi
standardami. Po pierwsze dlatego, że nie rozumiemy już mentalności
ludzi wychowanych na Kresach dawnej Rzeczypospolitej, nie tylko
na Wileńszczyźnie, czy w Galicji Wschodniej, ale także pod Kijowem
czy Smoleńskiem. Dla pokolenia, które kładło podwaliny drugiej niepodległości
Polska etniczna nie była jedynym realnym rozwiązaniem, poważnie
traktowano możliwość wskrzeszenia Polski w granicach historycznych,
biorących za punkt wyjścia kształt Rzeczypospolitej z roku 1772.
Po drugie dlatego, że nawet obóz
"państwowy" uważał za dogmat polskość Wilna i Lwowa, a
jeżeli dopuszczał istnienie odrębnych organizmów państwowych litewskiego
i ukraińskiego to raczej poza granicami Drugiej Rzeczypospolitej
niż jej kosztem. Po trzecie wreszcie dlatego, że w niewielkim stopniu
rozumiemy dziś rzeczywistość państwa wielonarodowego, które dopiero
co wybija się na niepodległość. Nasze dzisiejsze poprawne stosunki
z sąsiadami mają miejsce w pół wieku po wielkich przesiedleniach
epoki stalinowskiej, dokonanych kosztem Niemców na zachodzie i Polaków
na Wschodzie; mniejszości narodowe stanowią grupę, która w żaden
istotny sposób nie oddziałuje na całokształt polityki sąsiadujących
ze sobą państw. Nie istnieje zatem rzeczywista podstawa antagonizmów
i rzeczywiście dobre stosunki są przede wszystkim pochodną dobrej
woli wyrażającej się we wzajemnym poszanowaniu praw mniejszości
(co kosztuje bardzo niewiele) i kompromisach w sferze symbolicznej
(co nie jest tak proste jak by się mogło wydawać).
Wydaje się zatem, że kulturowy wymiar sporu o pojęcie polskości
mógłby się wydać nieważny, sprowadzony do historycznych rozliczeń
wymierzonych zresztą najczęściej w grzechy popełniane przez Narodowych
Demokratów. Mimo to - wbrew pozorom - spór "narodowców"
z "państwowcami" nie jest jedynie przebrzmiałym i nieważnym
współcześnie dyskursem. Szczególnej aktualności zyskuje on w perspektywie
członkostwa Polski w Unii Europejskiej. Można - idąc za logiką "narodowej"
wersji polityki polskiej - stwierdzić, że uczestnictwo narodu w
strukturze, która ograniczając suwerenność państwa może mu dać większe
możliwości rozwojowe, może być rzeczywistym i sensownym celem polityki
polskiej. Może - pod warunkiem przedstawienia argumentów wskazujących
na pożytki, jakie Polakom przyniesie uczestnictwo w Unii.
Paradoksalnie wielu polityków i publicystów, przyznających
się dziś do inspiracji narodowej nie bierze pod uwagę tego typu
argumentacji, podkreślając przede wszystkim znaczenie państwa narodowego,
jako swego rodzaju conditio sine qua non polityki narodowej.
Nie podejmując polemiki z tym stanowiskiem, odnoszącej się do kwestii
z zakresu historii myśli politycznej, warto przedstawić argumentację
współczesną, kwestionującą to stanowisko.
Pułapka
idei państwa narodowego
Przyjęcie za pewnik
tezy, że państwo narodowe - niczym nie ograniczone w swej suwerenności
- najlepiej broni interesu narodowego i najpełniej realizuje politykę
polską w danym czasie, zawiera poważne ryzyko błędu. Po pierwsze
dlatego, że aplikuje do współczesnej sytuacji taki kształt państwa,
jaki istniał w XIX i być może pierwszych dekadach XX wieku. Państwa,
które było hegemonem w stosunku do wewnętrznych sił społecznych
i ekonomicznych (choć przecież rewolucje nie były skazane na porażkę)
i które stanowiło pełnowartościowy podmiot stosunków międzynarodowych
(choć państw o fikcyjnej suwerenności i wówczas nie brakowało).
Tymczasem współcześnie
instytucja państwa podlega bardzo szerokim uzależnieniom od wewnętrznych
i zorientowanych na cele nierzadko sprzeczne z dobrem państwa grup
interesów. Zanikają w nim ośrodki przywództwa państwowego, zanika
poczucie interesu narodowego - czy państwowego - jako takiego. W
krajach postkomunistycznych zjawisko to jest tym silniejsze, że
zerwana została ciągłość między organizmami państwowymi ukształtowanymi
pod koniec XIX wieku lub - znacznie częściej - po I wojnie światowej.
Zbudowanie korpusu urzędniczego lojalnego wobec "nowego państwa",
dopracowanie się spójnej wizji racji stanu, przebudowa narzędzi
takich jak armia, dyplomacja, czy służby specjalne - to zadania,
z którymi borykają się wszystkie państwa naszego regionu. Są one
tym trudniejsze, że odbudowa ta dokonuje się w warunkach silnej
presji zewnętrznej powstrzymującej ów proces.
Narzędziami takiej
presji są interesy państw silniejszych gospodarczo, międzynarodowych
firm, które chcą wynegocjować najkorzystniejsze warunki działania,
a także tego segmentu kapitału zagranicznego, który nie waha się
sięgnąć po argumenty korupcyjne, w walce o swą pozycję na rynkach
lokalnych. W wielu przypadkach państwo narodowe nie tylko zatem
nie broni interesów narodowych, ale wprost stanowi skutecznego partnera
w ich ujarzmianiu i podporządkowaniu interesów innych podmiotów.
Co więcej, nic nie
wskazuje na to, by trend ten miał ulec radykalnej zmianie. W krajach
postkomunistycznych nie kształtują się bowiem inne niż pracownicze
grupy interesu ekonomicznego. Ochota, z jaką polskie kręgi gospodarcze
przyjmowały przekazywanie kontroli nad większością banków kapitałowi
zagranicznemu, czy nadzieje wiązane przez młodych polskich euroentuzjastów
z możliwością zatrudniania się w brukselskiej administracji wskazują
na to, że znaczna część elit wiąże swoje nadzieje z jak najszerszym
"umiędzynarodowieniem" rynku pracy w Polsce, a zatem,
że zachowuje się nie jak potencjalni właściciele czy pracodawcy
lecz jak specyficzna grupa pracownicza.
Już dziś wielu specjalistów
dostrzega proces pozbywania się przez państwa naszego regionu wielu
prerogatyw władzy państwowej. Polega to, albo na daleko posuniętej
autonomizacji służb czy funduszy publicznych, na faktycznym uzależnieniu
wielu segmentów administracji od lobbies sektorowych, czy rezygnacji państwa z podejmowania strategicznych
decyzji regulujących ekonomiczny, czy społeczny rozwój kraju.
Drugim słabym składnikiem
idei państwa narodowego, jako czynnika sprawczego polityki polskiej
jest współczesny kontekst kulturowy funkcjonowania jego struktur.
Jeżeli dostrzeżemy podstawowe fakty, takie jak kierunek reformy
edukacji osłabiający znaczenie edukacji historycznej na rzecz ogólnej
nauki o społeczeństwie, czy priorytety faktycznej - a nie deklarowanej
- polityki kulturalnej państwa, to zobaczymy, że nawet w dziedzinach,
w których zależność między czynnikiem narodowym a państwowym jest
najprostsza do uchwycenia rząd Rzeczypospolitej nie czuje się zobowiązany
do wypełniania tych zadań, które - jak sądzi wielu zwolenników idei
państwa narodowego - na nim ciążą.
Polityka
polska w nowym stuleciu
Czy opisane wyżej pułapki
idei państwa narodowego skłaniają do uznania, że interes narodowy
jest pojęciem całkowicie anachronicznym lub - że państwo narodowe
w żadnym stopniu nie może się przyczynić do jego realizacji ? Na
oba pytania można - jak sądzę - odpowiedzieć negatywnie. Skoro politykę
rozumiemy jako służbę dobru wspólnemu, to z pewnością wspólnota
narodowa i jej dobro pozostaną trwałym - choć nie jedynym - punktem
odniesienia działań politycznych. Ponadto, obecna struktura polityczna
Unii Europejskiej sprawia, że państwo narodowe pozostaje jednym
z najpoważniejszych uczestników wewnętrznych przetargów. Wszystko
to zatem, co wspomniano wyżej o jego wadach, nie zwalnia nas z obowiązku
pozytywnego myślenia o jego zadaniach.
Już na progu procesów
integracyjnych przekonaliśmy się bowiem, że jakość administracji
rządowej może mieć zasadnicze znaczenie w procesie określania i
realizowania polskich interesów (tak narodowych jak państwowych)
w trakcie negocjacji akcesyjnych. Także po przystąpieniu Polski
do Unii, jakość rządu i dyplomacji będzie miała ważne znaczenie.
Mimo to - podobnie
jak w przypadku Drugiej Rzeczypospolitej - najważniejsze będzie
nie tyle przełożenie sporu o orientację "państwową" czy
"narodową" na język politycznych konkretów, ile właśnie
kulturowa treść tego sporu. Przy czym należy tu uspokoić licznych
we współczesnej Polsce nerwusów, obawiających się narodowego lub
państwowego "bałwochwalstwa", że nie chodzi tu o wybór
Złotego Cielca, ale pewnego intelektualnego komponentu patriotyzmu.
Komponentu, który oznacza
kulturową zdolność weryfikowania różnych działań. Dotyczy to na
przykład Polaków mieszkających za granicą. Mamy dziś do czynienia
z walką dwóch postaw - sentymentalnej, uznającej interesy mniejszości
polskiej w istocie za probierz stosunków Polski z Litwą, Białorusią,
czy Ukrainą oraz cynicznej uznającej te interesy za poważną przeszkodę
w ustanowieniu stosunków wzorcowych. Tymczasem odwołanie się do
narodowej wykładni polityki polskiej każe widzieć naród polski -
w odpowiednich proporcjach - po obu stronach granicy państwowej
i nie poświęcać interesów Polaków za granicą dla świętego spokoju,
ale też nie stawiać ich ponad interesem Polaków mieszkających w
kraju. Przeciwnie szkoła państwowa będzie musiała uznać Polaków
mieszkających na Litwie czy Białorusi jako czynnik, który powinien
wzmacniać politykę Rzeczypospolitej, a nie definiować własne interesy.
Mamy więc zasadniczą sprzeczność obu wizji - ale sprzeczność o wiele
bardziej twórczą niż dzisiejsze konflikty między obozem "sentymentów"
i obozem "cynizmu".
Co więcej - także zasadniczy
spór o PRL - będzie od nas wymagał powrotu do pytania o kryteria
wartościowania. Czy lojalność państwowa, w latach czterdziestych
bezspornie oznaczająca jeszcze przywiązanie do Rządu na wychodźstwie,
powinna być jedynym kryterium oceny polityki Mikołajczyka, Popiela,
czy innych rzeczników politycznej próby lat 1945-1947 ? Jakimi kryteriami
oceniać PRL jako formację państwową, czy jedynie "zobiektywizowanymi"
normami respektowania praw człowieka i obywatela, czy też w kontekście
interesu narodowego ? Jak ocenić politykę obrony zachodnich granic
Polski ?
Tu znowu - podobnie
jak w przypadku stosunku do Polaków na Wschodzie - spór toczy się
między adwokatami PRL, a oskarżycielami tego ustroju, co nie tylko
osłabia jego walory poznawcze, ale także wprowadza zamieszanie w
świecie pojęć etycznych. Wybory przed jakimi stawali Polacy rzadko
bowiem dotyczyły pozycji skrajnych: czy zostać wysoko postawionym
członkiem aparatu PZPR, czy uczestnikiem opozycji. Potępienie jednych
a wyniesienie drugich - nawet gdyby mogło nastąpić - nie określi
kulturowych odniesień patriotyzmu.
Dyskusja, która wydaje
się zatem całkowicie anachroniczna dotyka kwestii w polityce polskiej
najważniejszej i niezwykle aktualnej: rozumienia polskości i rozumienia
wyzwań, jakie stają przed Polakami w nowym stuleciu. Poprawność
polityczna, nakazująca dystansowanie się od wszystkiego co miałoby
choćby posmak nacjonalizmu, zepchnęła narodową interpretację polityki
polskiej do defensywy. Skutkiem tego procesu stał się renesans postaw
sentymentalnych, odwołujących się do idei państwa narodowego, widzących
w nim wartość samą w sobie lub romantycznej wizji współistnienia
narodów wyzutych z jakichkolwiek interesów.
Między obiema tymi
wizjami - które w porządku intelektualnym stanowią tylko smutne
karykatury obozów przedwojennej polityki polskiej - niemożliwa jest
jakakolwiek dyskusja. A zatem polemika koncentruje się na wzajemnych
podejrzeniach o "faszyzm" z jednej strony, a o "zaprzedanie
Polski" z drugiej. Rząd w tej sytuacji musi starać się prowadzić
politykę możliwie nijaką, nie drażniącą ani sentymentów, ani romantycznych
wizji, ale też nie mającą z nimi nic wspólnego.
Te zatem sfery, które
mają przesądzić o losach Polaków w najbliższych dziesięcioleciach
- a zatem przynależność do Unii Europejskiej, polityka wschodnia,
stawka na rozwój edukacji i kultury - pozostają poza zasięgiem poważnej
dyskusji. Jak w Gombrowiczowskiej "Ferdydurke" walka toczy
się na miny. Powrót do trudnych dylematów odkładamy na inne czasy,
mając złudną nadzieję, że może "same się rozwiążą".