W świecie idealnym dyskusja o
ustrojowym umocowaniu i praktyce działania Trybunału Konstytucyjnego nie byłaby
zapewne potrzebna. W jego skład wybierano by wyłącznie najlepszych prawników,
którzy w swoim orzecznictwie kierowaliby się wyłącznie swą wiedzą, nigdy nie
przedkładając nad nią politycznych i ideowych sympatii. W dodatku ich kariera
przed wyborem do Trybunału wykluczałaby nawet cień podejrzenia, że mogą być
stronniczy.
Niestety, rzeczywistość wygląda nieco inaczej i dyskusja o
jakości orzecznictwa TK i powodach jego ewentualnych niedomagań jest jak
najbardziej uprawniona. Część członków Trybunału, polityków i publicystów
chciałaby wyłączyć go spod normalnej debaty publicznej. W ich mniemaniu TK jawi
się jako enklawa doskonałości w niedoskonałym świecie i wszelkie próby jej
podważenia traktują jako nieuprawnioną napaść polityczną. A jeśli nawet niektórzy
zagorzali obrońcy trybunału dostrzegają pewne jego mankamenty, to dyskusję na
ich temat uznają za niebezpieczną próbę deprecjonowania autorytetu instytucji,
której reputacja nie powinna być narażana na szwank z racji wyższych wartości
ustrojowych. Nic bardziej błędnego. Ciało, które odgrywa tak doniosłą rolę
prawotwórczą i polityczną – wszak werdykty trybunału mają czasem doniosłe
skutki polityczne – nie może mieć gwarancji nietykalności w debacie publicznej.
Wszelkie instytucje pochodzące z elekcji są obciążone
ryzykiem, że dokonano do nich wyboru złego, a w każdym razie dalekiego od
doskonałości. Oczywiście, sędziów TK jest tak niewielu, że odpowiednia ich
selekcja nie wydaje się aż tak karkołomna. Niemniej, założenie z góry, że skoro
ktoś trafia do trybunału, to nagle urasta do rangi nieomylnej wyroczni nikogo
rozsądnego nie przekona. Ostrożność w podejściu do niektórych orzeczeń wydaje
się najzupełniej zasadna. Wszak czasem dotyczą one niezwykle zawikłanych
dylematów prawnych, których poziom komplikacji uprawnia różne werdykty. A gdy
istnieje pole do interpretacji, nie od rzeczy jest zapytać, co przesądziło o
wyborze takiej, a nie innej opcji: czy wyłącznie analiza prawna, czy może także
ideowe przekonania. Można się zżymać, że politycy swoje wątpliwości co do
bezstronności Trybunału wyrażają czasem nazbyt emocjonalnie lub podporządkowują
je kalkulacji politycznej. Mimo to mają prawo o orzecznictwie TK dyskutować
oraz zgłaszać zastrzeżenia.
To prawda, że Trybunał Konstytucyjny pochodzi z wyboru
różnych Sejmów, co gwarantuje, iż reprezentuje on różne środowiska prawnicze, a
jego decyzje są efektem długich sporów. Miałoby to przemawiać za jego
obiektywnością. Rzeczywiście, większość orzeczeń nie budzi zastrzeżeń. Skoro
jednak zdarzają się werdykty bardzo kontrowersyjne, jak choćby w sprawie tak
zwanej komisji bankowej, oznacza to, że trzeba o nich dyskutować. Bez tego
Trybunał wyrósłby ponad ustrój, na którego straży ma stać.
W debacie o TK warto wyzbyć się hipokryzji, którą widać w
ocenach wielu krytyków i obrońców jego składu. Sędziowie mają poglądy
polityczne i ideowe, i w werdyktach dotyczących spraw niejednoznacznych, w
których możliwe są różne orzeczenia, mogą one mieć duży wpływ. Nie jest więc
bez znaczenia, jaki parlament, z przewagą jakich partii dokonuje wyboru
kolejnych członków TK. Każda ze stron sporu o to, jaka szkoła filozofii prawa
powinna być tą główną, uważa, iż to ona gwarantuje możliwie największe
ograniczenie wpływu subiektywnych czynników na werdykty. Konserwatyści piętnują
nadreprezentację sędziów o liberalnych poglądach prawnych, nie mając zarazem
nic przeciwko temu, aby większość w trybunale stanowili prawnicy o rodowodzie
konserwatywnym. Podobnie liberałowie siebie widzą w roli siły przewodniej w TK.
Rzadko kto mówi jednak o tym wprost. Miast otwartej deklaracji, padają często
bardzo bałamutne slogany o bezstronności. O ile bardziej przekonujące są
amerykańskie spory o skład Sądu Najwyższego! – tam nikt nie ukrywa, że dla
orzecznictwa w kilku istotnych sprawach kluczowe znaczenie ma przewaga danej
opcji ideowej. Można co prawda dowodzić, że takie postawienie sprawy wpływa na
polaryzację stanowisk i zwiększa ryzyko uwikłania rozstrzygnięć prawnych w
bieżące spory polityczne, ale ostry spór ideologiczny środowisk prawniczych już
teraz jest faktem znajdującym odzwierciedlenie także w ocenach poszczególnych
orzeczeń TK.
Kłopot polega na tym, że w III RP konserwatywni prawnicy
rzadko bywali dopuszczani do znaczących stanowisk. Dominacja
lewicowo-liberalnych szkół prawnych w składzie TK jest tego znaczącym
przykładem. Odzwierciedla ona sytuację na wydziałach prawnych polskich
uniwersytetów. W PRL-u droga do karier akademickich dla konserwatystów była z
oczywistych powodów znacznie utrudniona. Po 1989 roku niewiele się w tej
materii zmieniło, najwyżej dochodziło do zaskakujących wolt ideowych, od
marksizmu-leninizmu do liberalizmu. Ogólnouniwersytecką zasadą jest, że uczonym
o zdeklarowanych konserwatywnych poglądach trudniej się wybić, zdobyć szerokie
poparcie. Nie ma to uzasadnienia merytorycznego – ot, zwykła kolei rzeczy, gdy
decyduje większość. Niemniej konsekwencje tego są znaczące. Bardzo istotny nurt
filozofii prawa i ważna szkoła ideowa miała przez lata bardzo niewielki wpływ
na porządek konstytucyjny i jego przestrzeganie. Tym bardziej zasadne było
publiczne stawianie pytań o orzecznictwo TK. Wątpliwości, czy nie było ono w
niektórych przypadkach jednostronne, nie musiały oznaczać wyłącznie obsesji.
Formułując problem jeszcze dobitniej: od lat jesteśmy świadkami bardzo
intensywnej wojny ideologicznej, między – upraszczając – lewicowym liberalizmem
a konserwatyzmem. Wojny, która nie jest polską specyfiką, o czym świadczy
choćby debata publiczna w Stanach Zjednoczonych czy wielu krajach Europy
Zachodniej. Orzecznictwo Trybunału Konstytucyjnego to oczywiste pole starcia
różnych szkół filozofii prawa, które wpisują się w ten podział. Można co prawda
próbować udawać, że są to sprawy drugorzędne i urojenia oszalałych ideologów,
ale bardzo mądre sformułowanie Richarda Weavera: “idee mają konsekwencje”, w
pełni stosuje się do rozstrzygnięć w kwestiach konstytucyjnych.
Tekst ukazał się w „Nowym Państwie”, nr 4/2006