Pierwodruk: „Arcana”, nr 85
Autor jest filozofem i publicystą, członkiem redakcji pisma „Arcana”.
Mija właśnie rok rządów gabinetu premiera Donalda Tuska.
Jest to okres wystarczający do poczynienia pierwszych poważniejszych ocen jego
działalności. Dlaczego mogą być to dopiero pierwsze poważniejsze oceny?
Zobrazujmy to metaforą. Z rządzeniem państwem jest tak, jak ze sterowaniem
wielkim tankowcem. Zmiana kierunku podróży może być tylko powolna i
długotrwała, a towar, który się przewozi wymaga maksymalnej ostrożności. Musi
niekiedy minąć dużo czasu zanim właściwe efekty wprowadzanych zmian staną się
widoczne. Musi opaść kurzawa bitew partyjnych, aby mogły się z niej wyłonić
zarysy nowego ładu. Tym bardziej, jeśli w partyjnych bitwach bardziej chodzi o
wojny wizerunkowe, a mniej o kształt polityk publicznych. Ocena działania rządu
po stosunkowo krótkim okresie sprawowania władzy musi być zatem oparta na
maksymalnie wymiernych kryteriach. Nie można jednak nie uwzględniać również
tego, co możemy nazwać stylem rządzenia, tj. sposobu osiągania owych
mierzalnych efektów. Tym bardziej jeśli jednym z podstawowych zadeklarowanych
celów jest właśnie zmiana owego stylu.
NOWA UMOWA
SPOŁECZNA
Ten styl Donald Tusk określił w swoim bardzo
filozoficznym, zawierającym odwołanie do wielu abstrakcyjnych pojęć
politycznych, expose mówiąc: „Słowo <> będzie [...]
mottem nie tylko tego wystąpienia, ale, mam nadzieję, całej naszej kadencji i
całego okresu, w którym przyjdzie mnie z moimi współpracownikami rządzić. To
zaufanie stało się fundamentem nowej politycznej umowy Polaków. Bo ten 21
października, ten zaskakujący dla wielu rezultat wyborów jest tak naprawdę
wielką nową polityczną umową Polaków. Będę starał się z tej umowy wywiązać
najlepiej jak potrafię.” I dalej mówił: „Polacy zdecydowali się na zmianę
władzy, ponieważ odczuwali coraz bardziej dotkliwie, że w ostatnich dwóch
latach nie mogą zbudować w sobie zaufania do władzy, która nie ma zaufania do
nich samych”.
Jak wynika z powyższych słów przedmiotem nowej
umowy politycznej Polaków jest właściwie... styl rządzenia. Aby wyraźniej
to podkreślić Premier postawił też swoistą diagnozę stylów rządzenia
poprzednich gabinetów, mówiąc, że „Polska i Polacy nie są skazani na ten
fałszywy wybór między cynicznym konformizmem [chodzi o SLD] a cynicznym
radykalizmem [chodzi o PiS]”. Nowy gabinet miał przezwyciężyć ów cynizm. Jest
to bardzo słuszny cel, choć oczywiście można mieć swoją opinię co do wiarygodności
tego typu zapowiedzi, zwłaszcza jeśli dysponuje się długą pamięcią i rozumie
się szerszy kontekst historyczno-społeczny w którym rozgrywają się polityczne
batalie ostatnich lat. Nie zmienia to jednak faktu, że wskazany przez premiera
deficyt zaufania jest poważną barierą w skutecznym rządzeniu Polską i utrudnia
jej rozwój.
Skuteczne zmaganie się z tym zjawiskiem nabiera tym
większej wagi, jeśli uznaje się, że: „Pierwszym zadaniem naszego rządu będzie
wyzwolenie pozytywnej energii z Polaków przy całej świadomości różnic między
nami.” Ponownie jest to bardzo słuszny cel, któremu należy tylko przyklasnąć.
Jednak składanie tego typu deklaracji nasuwa szereg pytań.
Po pierwsze, czy mówiący rozumie, jakie zadanie
przed sobą stawia. Jest to bowiem cel z jednej strony niebywale heroiczny, a z
drugiej szlachetnie naiwny. Konstruktywne wyzwalanie pozytywnej energii
społecznej w Polsce jest bowiem poważnym problemem nie od czasów rządów Leszka
Millera, czy Jarosława Kaczyńskiego, lecz od kilkuset lat. Dokonywało się ono
dotąd głównie w sytuacjach kryzysowych, kiedy istniało jakieś zagrożenie
wolności, na które trzeba było odpowiedzieć sprzeciwem. Zaangażowanie było
wówczas powszechne ale i krótkotrwałe, a po zniknięciu niebezpieczeństwa
największe siły pragnęły powrotu status quo lub dochodziło do chaotycznego
sporu sprzecznych wizji.
Pochwała zaangażowania ma przede wszystkim bardzo
słabe podstawy w najnowszej historii, kiedy to większość tego typu erupcji
energii społecznej kończyła się odgórnym jej tłumieniem. Wystarczy wszak
wspomnieć rok 1944, okres po 1956., rok 1981. czy w dużej mierze rok 1989,
kiedy to zwyciężyła formuła transformacji polegająca na wygaszaniu
zaangażowania społecznego w jego dotychczasowych formach w imię zachowania
kontroli „eksperckiej” przez elity społeczne. I trzeba przyznać, że
zwycięstwo Platformy Obywatelskiej w ostatnich wyborach było faktycznie efektem
takiej nowej erupcji zaangażowania. Tym razem najmłodszego pokolenia Polek i
Polaków, które do tej pory się w politykę nie angażowało, które boi się
polityczności, a pragnie raczej administowania, którego myślenie zdominowane
jest przez kategorie estetyczne, którego pamięć historyczna sięga ledwie kilka
lat wstecz, i które przede wszystkim dotąd nie doznało zawodu swoich nadziei
analogicznego do tego, jaki spotkał jego rodziców, czy dziadków. Pokolenie
to nie potrafiło więc zadać sobie drugiego istotnego pytania.
A brzmi ono tak: czy mówiący o wyzwalaniu pozytywnej
energii jest osobą wiarygodną? W przypadku premiera Donalda Tuska odpowiedź
mimo wszystko wydaje się raczej pozytywna. Raczej – ponieważ twierdząca
odpowiedź dotyczy przede wszystkim tego, że naprawdę wierzył w to, co
zadeklarował. Jednak mniej wiarygodny jest on w tej obietnicy, kiedy patrzy się
na jego przeszłe dokonania. Nie chodzi tu może tak bardzo o polityczne wybory,
których dokonywał – o udział w obaleniu rządu Olszewskiego, czy o ideowo mocno
egzotyczny sojusz z bardzo przecież lewicowym środowiskiem Unii Demokratycznej.
Raczej idzie tu o doświadczenie praktyczne w rządzeniu, które obecny premier
miał właściwie niewiele większe od Baracka Obamy – był dotąd wszak politykiem
pełniącym funkcje w dużej mierze reprezentacyjne. Innymi słowy, wiarygodność
tej kluczowej zapowiedzi podważa fakt potencjalnie znikomej zdolności do energicznego
rządzenia ogromnym i bardzo niesprawnym aparatem polskiego państwa. Ten
niepokój o wystarczający bagaż doświadczenia potęgował również skład rządu,
który w dużej mierze składa się z ministrów albo bardzo mało doświadczonych i
często bardzo mało znaczących politycznie.
Ma to zaś o tyle istotne znaczenie, że w polskich
realiach doświadczenie w rządzeniu, posiadanie wizji, którą się chce
zrealizować oraz osobista i zbiorowa uczciwość są cechami niesłychanie rzadko
łączącymi się ze sobą. W ostatnich dwóch dekadach było bowiem tak, że
zazwyczaj brakowało co najmniej jednego z tych elementów. A to uczciwość nie
szła w parze z doświadczeniem, a to doświadczenie z wizją. Przymus
posiadania wszystkich trzech cech naraz wymusza zaś specyficzny moment dziejowy,
w którym się znaleźliśmy.
Skończyły się już bowiem specyficznie
postkomunistyczne problemy transformacyjne związane przekazywaniem własności
publicznej w prywatne ręce i budową względnie sprawnie funkcjonujących
mechanizmów publicznej redystrybucji, a dostosowywanie się do zewnętrznych
standardów przynajmniej formalnie nastąpiło. Problemy Polski zaczynają
przypominać problemy krajów rozwiniętych. Właściwie skończyły się już zasoby
taniej siły roboczej, powoli zaczyna się starzenie społeczeństwa, na horyzoncie
rysuje się niesłychanie kosztowna dla nas walka z globalnym ociepleniem, a
wszystko to bez dużych inwestycji w innowacje i bardzo niesprzyjającymi
procedurami inwestycyjnymi.
Problem oczywiście polega na tym, że duża część
olbrzymiej energii społecznej, której te procesy modernizacyjne wymagają,
kanalizowana była dotąd w projektach zorientowanych na zewnętrzne interesy,
ginęła i rozpraszała się w plątaninie zorientowanych na siebie same instytucji
administracyjnych oraz była „przechwytywana” i ukierunkowana przez niewielkie
grupy interesu, które z powodów historycznych czy kompetencyjnych posiadały
uprzywilejowaną pozycję w procesie ustanawiania nowych reguł. Innymi słowy,
do tej pory głównymi beneficjentami kosztownych wysiłków społecznych byli polscy
compradorzy, tj. lokalne elity kompetencji, wynajmujące się na usługi
lub pośredniczące w kontaktach ze światem zachodnim, korporacje zawodowe oraz
mafie. Co więcej, we wszystkich tych grupach niesłychanie dużą rolę pełnią
oficerowie i współpracownicy dawnych służb specjalnych (WSI). A należy zdać
sobie sprawę, że każda degeneracja w tym sektorze oznacza utrwalenie
niepełnosprawności państwa i polityki, bowiem w kompetencjach tajnych służb są
tak kluczowe sfery jego funkcjonowania jak media, instytucje finansowe,
telekomunikacja, sektor energetyczny oraz sektor militarny.
REALNE BARIERY ROZWOJOWE
Każdy rządzący odpowiedzialnie deklarujący dziś w
Polsce wyzwolenie pozytywnej energii społecznej powinien mieć świadomość,
jakiego rodzaju bariery musi przełamać, jeśli chce zrealizować swój cel.
Wyzwania stojące przed rządzącymi chcącymi realizować interes publiczny są
trojakie.
Po pierwsze, muszą przestać myśleć w logice
dostosowywania się do zewnętrznego standardu rozwojowego, a zacząć myśleć w
logice określania sobie samemu celów, które chcemy osiągnąć na podstawie
ambitnego, trzeźwego i kompetentnego rozpoznania wyzwań. Przez wiele lat
polska polityka orientowała się na cele wyznaczane nam przez proces integracji
europejskiej. Była to przy tym orientacja mocno dogmatyczna i nastawiona na
myślenie w perspektywie dnia dzisiejszego i stąd mało świadoma przyszłych
polskich interesów. Płacimy dziś za to cenę choćby w postaci problemów z
regulacjami ekologicznymi. Ale proces bezkrytycznej integracji ma swój głębszy
wymiar. Nie spotkałby się on bowiem z tak dużym poparciem opiniotwórczych elit,
gdyby nie ich analogiczne zapatrzenie w mityczny świat Zachodu, będący źródłem
estetycznych wzorców i kulturowych mód. Innymi słowy, rządzący Polską muszą
rozumieć, że definiowanie interesu narodowego i publicznego wymaga trudnej
umiejętności samodzielnego myślenia o interesie narodowym, której w Polsce z
powodów historyczno-kulturowych bardzo brakuje.
Po drugie, rządzący Polską muszą rozumieć jak
bardzo niesterownym układem instytucji i reguł jest polskie państwo i
jednocześnie powinni też wiedzieć czym w głębokim sensie państwo w ogóle jest.
Również i tutaj natrafiamy nie tylko na bariery tkwiące w niedawnej
przeszłości, ale i w głębokiej historii. Wciąż bowiem trwa utrwalana od czasów
Edwarda Gierka praktyka rządzenia zwana „Polską resortową”, struktura działów
administracji publicznej jest już dość niefunkcjonalna,
centrum rządu jest bardzo słabe, ministerstwa funkcjonują jako duże urzędy
administrujące – nie zaś lekkie zespoły budujące strategie. Co więcej, uparcie
utrwalany w Polsce model jednolitej, hierarchicznej i apolitycznej służby
cywilnej jest mocno anachroniczny, pamięta bowiem początek XX w. Ale i tu
ponownie odkrywamy głębszy wymiar problemu – Polacy nie wiedzą co to jest
nowoczesne państwo. Nigdy bowiem takiego trwale nie zbudowali. Oznacza to
zatem, że nie dysponujemy kulturowymi zasobami w zakresie „obsługi” państwa i
nawet polskie elity mają poważny problem z rozpoznaniem właściwych powinności i
przywilejów władzy publicznej. Innymi słowy, rządzący Polską muszą zbudować
wizję (po)nowoczesnego państwa w społeczeństwie, które nie ma kulturowych
kompetencji do życia w nim, które może nie umieć w nim „zamieszkać”, ale
któremu mimo wszystko to państwo jest koniecznie potrzebne dla trwania i
rozwoju.
Po trzecie zaś, rządzący Polską muszą umieć
wyzwolić się z gorsetu i powrozów, którymi władza publiczna została spętana w
procesie transformacji. Gorsety te to przede wszystkim zorganizowane grupy
interesu, które w Polsce są w dużej mierze trwalsze i lepiej zorganizowane, niż
samo państwo. Korzystają przy tym z kapitału społecznego autorytetu oraz
prawnych przywilejów nadawanych ich w różnych okresach historii Polski,
nierzadko w Stanie Wojennym.
Grupy te niegdyś były przetrwalnikami wolności w realiach państwa
totalitarnego, ale jednocześnie podlegały szczególnej presji i próbom ukrytej
kontroli. W dzisiejszych czasach, gdy samo ich istnienie bywa problematyczne
(np. korporacje prawnicze, korporacja profesorska itp.) wykorzystują one
wszystkie dostępne sobie środki dla ochrony swoich interesów. Skala tego
problemu jest gigantyczna, jeśli uświadomimy sobie, że w Polsce istnieje ok.
250 zamkniętych lub częściowo zamkniętych zawodów. Innymi słowy, rządzący
Polską muszą wiedzieć, że pętającymi państwo powrozami nie są tylko mafie czy
grupy dawnych agentów służb specjalnych i ich wysoko dziś postawionych tajnych
współpracowników, ale także - a może dziś już przede wszystkim - wszelkie
korporacje zawodowe, mające właściwie status elementu polskiego ustroju!
Nie oznacza to bynajmniej, że konkretne cele
rozwojowe, takie jak: radykalne podniesienie innowacyjności polskiej
gospodarki, we wszystkich sektorach od nauki przez energetykę po broń, albo
reforma ochrony zdrowia, podatków, czy rozruszanie inwestycji
infrastrukturalnych nie są istotne. Będę jednak bronił tezy, że ich realizacja
nie będzie możliwa właśnie bez owego wyzwolenia energii społecznej, a to zaś z
kolei zależy od spełnienia powyższych trzech fundamentalnych warunków.
DŁUGI WYBORCZE
Tymczasem już sam kształt gabinetu Donalda Tuska
pokazał, że zamierza on spłacić poparcie, udzielone mu przez zorganizowane
grupy interesu, którym otwartą wojnę wypowiedział rząd Prawa i Sprawiedliwości.
Postacią symboliczną jest tu oczywiście osoba
profesora-adwokata Zbigniewa Ćwiąkalskiego, godnego następcy innego
ministra-korporanta Andrzeja Kalwasa (szef samorządu radców prawnych i minister
w rządzie Marka Belki). Zaczęło się od akcji straszenia Zbigniewa Ziobry
utopionym laptopem. Następnie zaprezentowano absurdalny projekt rozdziału
prokuratury od ministerstwa sprawiedliwości, który na szczęście utknął w
Sejmie, ale jeśli kiedykolwiek zostanie uchwalony świadczyć będzie o całkowitym
braku intelektualnych kompetencji ministra.
Dziwnym też trafem już pierwsza rekrutacja na aplikacje nadzorowana przez
Ćwiąkalskiego skończyła się prawdziwym pogromem – przyjęto tylko 10%
kandydatów.
Także koalicyjny partner PO – PSL jest w dużej
mierze partią zajmującą się lobbingiem na rzecz silnych grup producentów
rolniczych i energetycznych. Wiele zatem mówi powierzenie mu, dysponujących
gigantycznymi funduszami strukturalnymi i dużymi agencjami państwowymi,
ministerstw rolnictwa oraz gospodarki. Pod rządami ministra Marka Sawickiego
zmian w funkcjonowaniu agencji rolnych nie widać, obsługa petentów wciąż jest
tragiczna, a tradycyjny nepotyzm PSL trwa i już chyba nikogo nie dziwi (KRUS).
Tradycyjnie preferowane są rozwiązania w pierwszym rzędzie korzystne dla
żelaznego elektoratu partii, stąd próba zmniejszenia o połowę funduszy na
przedsiębiorczość na obszarach wiejskich na rzecz rent strukturalnych (którą
zatrzymała dopiero Komisja Europejska). Wicepremier Pawlak – jako znany
miłośnik postępu technicznego – zorganizował wiele ciekawych konferencji o
innowacjach. Natomiast najwyraźniej nie jest on miłośnikiem bezpieczeństwa
energetycznego. Mimo wielkiej potrzeby inwestycji w elektrownie atomowe,
uparcie stawia na lobby węglowe, a wszystko w obliczu spadku wydobycia węgla w
niedoinwestowanych kopalniach, oraz kłopotów jeszcze bardziej niedoinwestowanej
energetyki z polityką klimatyczną UE.
Niesłychanie niepokojący jest fakt, że ze wszystkich projektów związanych z
bezpieczeństwem energetycznym ostanie się najprawdopodobniej jedynie tylko
jeden – Gazoport. Wiele do myślenia daje zaś fakt, że obecnie głównym
hamulcowym projektu Odessa-Brody – po tym jak studium wykonalności wykazało
opłacalność projektu - jest polskie ministerstwo gospodarki. Doszło do tego, że
działkę bezpieczeństwa wziął na siebie – choć z niezbyt dobrym skutkiem -
premier Tusk. Do niedawna zresztą w ogóle nie było w MG osoby odpowiedzialnej
za tę sferę po tym, jak w marcu poprzedni dyrektor departamentu – nałogowy
alkoholik – nie był w stanie dotrzeć na spotkanie z szefem Międzynarodowej
Agencji Energetyki.
Analizując spłatę długów, nie można zapomnieć o tak
istotnej dziedzinie jak sektor służb specjalnych, których byli członkowie nie
pałają nadmierną sympatią do poprzedniej ekipy. Na początek przypomnieć należy,
że funkcjonowanie rządu zaczęło się od ośmiu dymisji dopiero co mianowanych
wiceministrów uwikłanych w przeszłości we współpracę ze służbami (oficjalnie
zawsze „z powodów zdrowotnych”).
Rezygnacja z funkcji ministra koordynatora i ponowne uresortowienie służb,
dzielne „uwalnianie” akt komisji likwidacyjnej WSI z budynku BBN, niezbyt
dorzeczne zarzuty stawiane jej członkom (np. stwierdzenie zagubienia 6
dokumentów w sytuacji, w dniu w którym przejęto ich kilkadziesiąt tysięcy) oraz
regularne czystki w nowych formacjach i powrót ludzi typu Andrzeja
Barcikowskiego czy Zdzisława Skorży nie mogą być ocenione inaczej, jak tylko
negatywnie. Kategorią samą w sobie jest zaś szef ABW – Krzysztof Bondaryk,
człowiek ukrywający 450 tys. odprawy z Polskiej Telefonii Cyfrowej, gdzie był uwikłany
umorzony przez prokuraturę skandal z nielegalnymi podsłuchami, były pracownik
Zygmunta Solorza (Invest Bank), który zatrzymał śledztwo w sprawie sprzedaży
elektrowni PAK swojemu byłemu szefowi, sprawca zwolnienia superprokuratora
Sławomira Luksa, prowadzącego śledztwo przeciw bratu Bondaryka ws. o przemytu
złota do Rosji i wreszcie człowiek bezprawnie korzystający przez 10 lat ze
służbowego mieszkania i przez 4 lata pozorujący pracę w Straży Granicznej.
W tym kontekście może nieco dziwić pozostawienie na
stanowisku szefa CBA – Mariusza Kamińskiego. Wydaje się jednak, że wynika to z
faktu, że Donald Tusk wyciągnął lekcję z upadku ekipy Leszka Millera. Wówczas
bowiem monopol na władzę wywołał takie poczucie bezkarności, że nie dało się
powstrzymać spirali afer gospodarczych. Obecnie Tusk, mając w perspektywie
wybory prezydenckie, stara się w ciekawy i przezorny sposób trzymać w ryzach
partyjnych kapitalistów politycznych oraz maniakalnie niemal dbać o wizerunek.
Nie jest bowiem przypadkiem, że w zajmującym się propagandą
Departamencie Komunikacji Społecznej pracować ma aż 150 osób. Co ciekawe, mimo
swej wielkości, departament ten nie figuruje na liście jednostek Kancelarii
Prezesa Rady Ministrów określonych w nowonadanym statucie.
Również poważny dług wdzięczności za wyborcze
poparcie egzekwują obecnie stacje telewizyjne. Mimo zastopowania większości
wielkich warszawskich projektów – np. drugiej linii metra, przepraw przez
Wisłę, czy kilku ważnych ulic – Hanna Gronkiewicz Waltz, marionetkowa prezydent
stolicy – nie żałowała pół miliarda złotych miejskiej dotacji do centrum
rozrywkowo-handlowego, jakim będzie wkrótce należący do ITI stadion Legii
Warszawa. I to mimo potencjalnej konkurencji dla budowanego nieopodal Stadionu
Narodowego. Sporo łupów szykuje się także przy reformie mediów publicznych, o
czym szerzej poniżej.
GABINET NOWICJUSZY
Gabinet Donalda Tuska wypełniony jest dużą liczbą
ministrów z bardzo nikłym doświadczeniem i pozycją polityczną. Można zacząć
choćby od niesłychanie ważnej funkcji Szefa Kancelarii Prezesa Rady Ministrów,
którą piastuje... katolicki dziennikarz, Tomasz Arabski. Do tego typu osób
należą również minister ochrony środowiska Maciej Nowicki oraz panie minister
Hall, Bieńkowska, Fedak, czy Kudrycka. I choć nie można odmówić im energii do
pracy i pewnych sukcesów (poza min. Fedak, która nie ma ani jednego, ani
drugiego), to nie można o nich także powiedzieć, że są silnymi punktami tego
gabinetu. W szczególności minister Hall zupełnie niepotrzebnie lansuje program
obowiązku szkolnego sześciolatków (zbyt nieoczywiste zyski i zbyt oczywiste
utrudnienia), choć jednocześnie przedstawia ciekawy program oddania większej
kontroli nad szkołami rodzicom, poprzez ich uspołecznianie. Z kolei, minister
Bieńkowskiej udało się jak do tej pory wydać ok. 3% funduszy z nowego budżetu
UE na lata 2007-2013 i jeśli tak dalej pójdzie Polsce grozi odebranie dużej
części funduszy strukturalnych z powodu ich niewykorzystania. Minister Fedak
natomiast jest właściwie marionetką w rękach quasi-super-ministra, Michała
Boniego, - postaci w rządzie niesłychanie ważnej i wpływającej na jego prace
bardzo pozytywnie – tym bardziej, że lubi odwiedzać rodzinną Zieloną Górę i
spędza w ministerstwie co najwyżej 3 dni w tygodniu.
Inną kategorię stanowią z kolei „ministrowie za
karę” – Cezary Grabarczyk oraz Bogdan Zdrojewski - którzy zbytnią niezależność
od premiera w przeszłości, przypłacili ministerstwami bądź bardzo trudnymi
(infrastruktura), bądź spoza dotychczasowych kompetencji (kultura). Z jednej
strony, mamy tu do czynienia pozytywną niespodzianką – minister Grabarczyk,
choć powoli, zupełnie przyzwoicie radzi sobie z inwestycjami
infrastrukturalnymi (oczywiście na tle poprzedników). Co prawda różne, rzekomo
nowe, oficjalne dokumenty ministerstwa (takie jak strategia budowy dróg i
autostrad) noszą nieusunięte ślady świadczące o tym, że tworzone były za
poprzedniej ekipy, ale liczy się efekt – największa zakontraktowana ilość
kilometrów w historii. Należy oczywiście wziąć pod uwagę, że żaden poprzedni
minister nie dysponował tak ogromnymi pieniędzmi na ten cel. Natomiast za
całkowicie utopijny i niepotrzebny należy uznać drugi element strategii
ministra Grabarczyka, tj. rozwój kolei wysokich prędkości. No bo skoro termin
ich powstania oscyluje ok. 2030 r. a koszt powstania jednej linii Y z Warszawy
do Poznania i Wrocławia szacuje się na 30 mld zł., których nikt dotąd nie
zabudżetował?
Z drugiej strony mamy do czynienia z nieoczekiwanym
rozczarowaniem – minister Zdrojewski nie czuje chyba kultury, a na dodatek
firmuje projekt reformy mediów publicznych, który w swoich założeniach
rywalizować może chyba w konkursie na najgorszy projekt w kosmosie. Jak bowiem
obronić wizję telewizji publicznej, która nie dysponuje swoimi archiwami, o
której finansowaniu w formie dotacji na poszczególne programy decyduje trzech
specjalistów... od finansów publicznych (sic!), która zbudować musi
niesłychanie drogą siec naziemnych nadajników sygnału cyfrowego, choć nadawać
może jedynie niedochodowe dwa kanały cyfrowe poświęcone kulturze i historii,
ale sportu i 24-godzinnych wiadomości już nie, a wszystko z zakazem nadawania
reklam w prime time za roczny budżet oscylujący wokół jednej trzeciej
stanu obecnego (z 2,8 mld do ok. 800 mln)!?
Odzwierciedleniem tego faktycznego stanu braku
umiejętności rządzenia oraz całkowitego niemal braku przygotowanych projektów
legislacyjnych, jest fakt, że w pierwszym półroczu na 68 uchwalonych ustaw - 20
stanowiło implementację prawa europejskiego, 11 było umowami międzynarodowymi,
a 8 ustawami zmieniającymi nazwy uczelni. Jak zwykle stan ten zgrabnie ukryto i
zracjonalizowano zgrabnym hasłem „mało ustaw, ale za to dobre”, do którego
media nie podeszły z nadmierną dozą krytycyzmu. Jak dużą doza hipokryzji
wykazano się wówczas byle tylko nie zauważyć faktu poważnego zagubienia się
rządu i premiera w nowych realiach obrazuje drugie półrocze, w którym
ogłoszono, całkowicie sprzeczne z poprzednim, hasło rewolucji październikowej.
W drugim półroczu, w dużej mierze w okresie jesiennym, w niebywale szybkim
tempie uchwalono 172 ustawy. W całym roku sejm VI kadencji uchwalił 240
projektów ustaw, z czego 50 było implementacją prawa europejskiego, jedynie 12
zgłosiła obradująca na 180 posiedzeniach Komisja Palikota, 55 zgłosili posłowie
– w tym 6 kryptorządowych projektów z pakietu zdrowotnego, a tylko 1 prezydent.
CZYM CHWALIŁ SIĘ PREMIER?
W swoim ponad trzygodzinnym
expose premier Donald Tusku złożył 194 obietnice. Najwięcej w działach zdrowie
(16), gospodarka (13), oświata i nauka (13), sprawy wewnętrzne (13) i administracja
(10) , rozwój regionalny (10) oraz sprawiedliwość (10). Jest wśród nich wiele
obietnic bardzo słusznych i możliwych do zrealizowania, ale zdarzają się i
takie, które mogą wywołać uśmiech, jak realizacja prawa Polaków do czystych
dworców i punktualnych pociągów, czy uczynienie języka migowego językiem
urzędowym!
Po roku premier
ponownie stanął na mównicy sejmowej i podsumowując roczną pracę rządu za
najważniejsze dokonania uznał: (1.) kontynuację projektów poprzedników, (2.)
poprawę wizerunku Polski na świecie poprzez cierpliwe rozmowy z partnerami – tu
mówił o Rosji i Niemczech oraz Chinach, dopiero na czwartym miejscu wymienił
USA, następnie wycofanie się z Iraku oraz pakiet klimatyczny i zalążki koalicji
państwa środkowoeuropejskich,
(3.) zmiany na elementarnym poziomie życia obywateli
– tu: ułatwienia w zakładaniu firm, zniesienie opłat administracyjnych np. za
dowód osobisty, znoszenie obowiązku meldunkowego i pozwoleń na budowę,
odrolnienie gruntów w miastach, urlopy tacierzyńskie, likwidację poboru (a
dokładnie tzw. wcielenia) do wojska,
(4.) inwestycje – a tu: ustawy autostradowe,
inwentaryzację środowiskową (Natura 2000), budowy na Euro 2012, projekt ustawy
o partnerstwie publiczo-prywatnym,
(5.) solidarność międzypokoleniową, a przede
wszystkim z dziećmi i emerytami – a tu: emerytury pomostowe, pakiet 50+,
ułatwienia w dożywianiu dzieci w szkołach, ustawy zaostrzające kary za przemoc
wobec dzieci, negocjacje płacowe (celnicy, płaca minimalna), podwyżki dla
nauczycieli (30% w ciągu trzech lat), boiska z programu Orlik, program
modernizacji dróg lokalnych, tzw. schetynówki,
(6.) politykę finansową, której celem jest obniżka
podatków i deficytu budżetowego oraz podwyższenie płac – a tu: obniżka deficytu
o 1.6 mld zł, uproszczenie VAT, co da 2 mld zł obniżki podatku, 25% więcej
wydatków na naukę, 90 mld. pakiet antykryzysowy, przyjęcie mapy drogowej euro.
Wśród tych wyliczeń dokonań są takie, które należy
uznać za sukces. Są to np. program Orlik, liczne drobne zmiany w prawie
administracyjnym, obniżanie obciążeń podatkowych. Jednak już następne dni
przyniosły złe wiadomości dla premiera: program dróg lokalnych jest
niekonstytucyjny, bo realizuje go MSWiA Grzegorza Schetyny, a program 50+ może
się zawalić z braku pieniędzy i skutków kryzysu. Przyjrzyjmy się jednak bliżej
poszczególnym dziedzinom.
CZY PREMIER RZECZYWIŚCIE MA SIĘ CZYM CHWALIĆ?
Krytyczna
analiza działalności rządu PO-PSL w trakcie mijającego roku składa się
zasadniczo w jeden – być może dość oczywisty – wniosek: Zapowiadana rewolucja
nie nastąpiła, co więcej, nic nie zapowiada, że nastąpi. Nie oznacza to
jednak, że nie ma niewielkich stopniowych, często licznych, zmian na lepsze.
Dotyczy to np. problemu finansów publicznych, podatków. Istnieją dziedziny, w
których zmiany dobre znoszone są równoczesnymi zmianami na złe i w średniej
perspektywie problemy mogą stać się jeszcze bardziej dramatyczne. Jest tak w
szczególności w przypadku opieki zdrowotnej czy obronności. Istnieją wreszcie
dziedziny, w których rysują się na horyzoncie niesłychanie niepokojąco
wyglądające chmury burzowe. Jest tak w dziedzinie ubezpieczeń emerytalnych i
spraw zagranicznych.
W dziedzinie podatków, Polska - ze swym
mozolnie wypracowanym w ministerstwie finansów i sejmie dorobkiem legislacji
podatkowej - uplasowała się na 142 miejscu (na 181 badanych jurysdykcji)
rankingu „przyjazności” systemów podatkowych autorstwa firmy
PricewaterhouseCoopers. W rankingu opublikowanym rok wcześniej, Polska zajęła
125 miejsce co oznacza, że przez rok straciliśmy aż 17 pozycji. Wydaje
się, że ów spadek nie jest wynikiem wprowadzania w 2008 r. szczególnie
restrykcyjnych regulacji pogarszających pozycję podatników, a raczej spowodowany
jest postępem w upraszczaniu podatków w innych państwach. Co więcej, rząd w
ostatnich dniach wydał pieniądze podatników na zdezawuowanie ustaleń raportu
zlecając to konkurencyjnej firmie konsultingowej (KPMG).
Siatkę fiskalną polskich danin publicznych ciężko
nazwać systemem podatkowym. Jest ona niespójnym konglomeratem rozwiązań
przyjętych na początku przemian ustrojowych w Polsce, mniej lub bardziej udaną
implementacją rozwiązań z krajów rozwiniętych, implementacją wymogów Unii
Europejskiej i wynikiem prób konkurowania o inwestycje zagraniczne z krajami
Europy Wschodniej. Poszczególne podatki nie są ze sobą zsynchronizowane pod
względem techniki rozliczeń i poziomu opodatkowania. Rząd nie prowadzi prac nad
systemową reformą podatkową.
W mijającym roku wprowadzono wiele drobnych zmian
technicznych mających korzystny wpływ na uproszczenie rozliczeń. Należy
zwrócić uwagę, że wiele z tych zmian było postulowanych od wielu lat. Rząd nie
korzysta przy tym z instrumentów podatkowych, aby łagodzić lokalne skutki
kryzysu finansowo-gospodarczego rozprzestrzeniającego się w zachodniej Europie.
W dziedzinie polityki finansowej do dnia
dzisiejszego rząd nie przedstawił spójnej i długofalowej koncepcji obniżania
wydatków publicznych. Zamierzenia te kłócić się mogą z planowanym zwiększeniem
wydatków państwa na cele współfinansowane przez Unię Europejską (np.
uruchomienie zaliczek przy inwestycjach infrastrukturalnych). Rząd wpadł w
swoisty trójkąt bermudzki: z jednej strony, próbuje ograniczyć deficyt, z
drugiej za pomocą pożyczek zwiększać wykorzystanie środków unijnych, z trzeciej
chce wejść do strefy euro wbrew realistycznym ocenom ekspertów krajowych i
zagranicznych, ale utrudnia sobie to wejście działając w okresie zawirowań na
rynkach finansowych. Głosi się hasła obniżki podatków, ale nie widać żadnych
kroków dalej idących w tym kierunku, niż te postawione przez poprzedników.
Pakiet antykryzysowy w wysokości 90 mld zł w większości stanowią gwarancje
bankowe (45 mld) oraz obniżka podatków wprowadzona przez PiS (35 mld).
Zamiast odważnych i oczekiwanych zmian przedstawiono
dotychczas ustawy istotne dla rządzących z punktu widzenia zależności między
decyzjami i odpowiedzialnością za nie. Innymi słowy, ten rząd wreszcie złożył
projekt reformy finansów publicznych, co uznać można za duży sukces ministra
Rostowskiego. Niestety brak w nich konsekwencji. I znów: z jednej strony
likwidowane są niepotrzebne formy organizacyjne, z drugiej zaś tworzone są
nowe, zbliżone do siebie, i dodatkowo wyposażone w osobowość prawną. Bardziej
wskazane wydaje się ujednolicenie przepisów dotyczących publicznych osób
prawnych jako kategorii ogólnej, a nie mnożenie rodzajów instytucji z tej
grupy. Na szczególne poparcie zasługuje postulat konstruowania Wieloletnich
Planów Finansowych Państwa.
W dziedzinie ochrony zdrowia. Mimo
politycznych kontrowersji ustawę o zakładach opieki zdrowotnej należy ocenić
raczej pozytywnie. Legalizuje ona bowiem proces pełzającej komercjalizacji
szpitali samorządowych, który powoli dokonywał się w Polsce dzięki przełomowym
wyrokom sądów. Jednym z celów nowej ustawy jest wprowadzenie mechanizmów
ograniczania przyrostu nieracjonalnych kosztów na poziomie mikroekonomicznym
(szpitali, przychodni itp.). Wydaje się, że ustawa ten cel osiągnie i ogólnie
da wyraźnie lepszą podstawę prawną do funkcjonowania instytucji opieki
zdrowotnej, niż ustawa z 1991 r.
Nowe spółki-ZOZ mogą
funkcjonować jako podmioty nie nastawione na zysk (not for profit), czyli
takie, które zmierzają tylko do zbilansowania swojej działalności. Naszym
zdaniem powinien być to preferowany model działalności państwowych i
samorządowych spółek-ZOZ. Niesłuszny, mimo wszystko, wydaje się zarzut, że
ustawa słabo chroni majątek publiczny przed ewentualnym uwłaszczeniem się na
nim podmiotów prywatnych. Długofalowo najbardziej uciążliwe mogą być
zapisy nowej ustawy dotyczące majątku nieruchomego. Jest to bowiem kwestia zbyt
słabo dookreślona.
Jednak względnie przyzwoita
ustawa o zakładach opieki zdrowotnej zostaje wprowadzona kiepskim aktem
wyraźnie utrudniającym, zaburzającym funkcjonowanie podmiotów medycznych w
nowej lepszej logice komercyjnej. Np. oddano własność nieruchomości, w których
funkcjonować mają szpitale-spółki, samorządom. Można przewidywać, że z tego powodu
problem funkcjonowania spółek-ZOZ już niedługo znów stanie się przedmiotem
publicznych debat.
Nadal nie została zlikwidowana druga i podstawowa
przyczyna nieustannego zadłużania się szpitali, jaką jest sposób kontraktowania
świadczeń medycznych przez NFZ. W szczególności chodzi o problem
niedoszacowania wartości usług medycznych oraz o tzw. nadwykonania, czyli
usługi medyczne wykonywane ponad limit określony w kontrakcie z NFZ. Powstaje
zatem palące pytanie, co stanie się z długami szpitali, które narosną po
obecnym oddłużeniu i komercjalizacji. Bo to, że narosną wydaje się niemal
pewne, ponieważ do 2012 roku trzeba zainwestować w nie ok. 14 mld zł ze względu
na normy UE.
Co do programu profesjonalizacji sił zbrojnych. Jest
to jeden z najgroźniejszych i najbardziej nieudacznie wprowadzanych projektów
rządu. Minister Klich – z zawodu psychiatra, jest kompletnym laikiem, otoczonym
przez postsowieckich sztabowców i SLD-owskich pseudoekspertów w rodzaju
Andrzeja Karkoszki. Opóźnienia i braki związane z
realizacją programu profesjonalizacji armii sprawiają, iż dotrzymanie
terminu 31 grudnia 2010 r. jako daty zakończenia ww. procesu jest nierealne.
W tym kontekście obawy budzić może wystąpienie sytuacji, w której – by
dotrzymać wyborcze zobowiązania wobec atrakcyjnej dla PO grupy wyborców –
rządzący doprowadzają do zawieszenia zasadniczej służby wojskowej, bez
wprowadzenia innych, koniecznych regulacji. Należy podkreślić stanowczo, iż
samo zawieszenie obowiązkowej służby wojskowej, nie jest tożsame z profesjonalizacją
armii.
Co charakterystyczne, premier
umieścił rezygnację z poboru w ramach zmian na elementarnym poziomie w życiu
ludzi. Oznacza to, że problem strategicznego potencjału obronnego Polski nie
jest przez władze rozumiany. Istnieją przyczyny, dla których kontynuowanie
reformy armii w przedstawionym powyżej kształcie grozić może znacznym
obniżeniem poziomu bezpieczeństwa narodowego. Przeprowadzany
przez obecny rząd program profesjonalizacji sił zbrojnych zakłada, iż system
obronny RP zostanie zredukowany do jednego tylko komponentu – wojsk
operacyjnych opartych na armii zawodowej, czyli ataku narodowego. Przygotowana
i obecnie realizowana reforma armii pomija całkowicie wojska obrony
terytorialnej, traktowanej jako odrębny komponent sił zbrojnych, funkcjonujący
także w czasie pokoju.
Minister
Klich powinien jak najszybciej opuścić swoje stanowisko
W
dziedzinie polityki zagranicznej. Jeżeli można jednym zdaniem podsumować
rok rządu Donalda Tuska w polityce zagranicznej to zdanie to brzmi: Ze
strony rządu był to rok systematycznej redukcji polskiego potencjału
geopolitycznego.
Już sam program rządu jest
programem katastrofy polityki zagranicznej! Minister Radosław Sikorski,
chcąc wyraźnie zaakcentować zmianę w stosunku do działań jego poprzedniczki,
Anny Fotygi, dokonał całkowitej reorientacji myślenia o polskim interesie
narodowym w sprawach zagranicznych. Zmiana ta oznacza skupienie się na zdobyciu
odpowiedniej pozycji Polski w Unii Europejskiej jako celu samym w sobie, a
nawet coś więcej – przykrojenie polskiego interesu do dość abstrakcyjnego i
amorficznego interesu Unii jako całości. Interes ten jest tymczasem wypadkową
interesów wszystkich silnych graczy w Unii, którzy po to walczą o silną
pozycję, aby zyskać narzędzie realizacji swoich interesów. Innymi słowy, silni
gracze oczekują, że to Unia wczuje się w ich interesy.
W ramach
planów oszczędnościowych i usprawniających zarazem dokonuje się łączenie
struktur Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Urzędu Komitetu Integracji
Europejskiej (UKiE) oraz reorganizacja departamentów ministerstwa. Zmiany te
należy ocenić zdecydowanie negatywnie. Jeśli bowiem ministerstwo liczyło na
poczynienie jakichś oszczędności w skutek tego procesu, to oczekiwania te
okazały się całkowicie płonne. W MSZ wybuchł nieformalny bunt dyplomatów (o
którym donosiła prasa), którzy zażądali zrównania wynagrodzeń z wyraźnie lepiej
opłacanymi specjalistami odpowiadającymi za kontakty z Unią Europejską. W
efekcie tego, koszty działania skonsolidowanego MSZ wyraźnie wzrosną. (Inną
sprawą jest zasadnicza słuszność żądań lepszego wynagradzania polskich
dyplomatów).
Od strony usprawnienia
organizacyjnego, zmiany te należy ocenić jeszcze surowiej. UKIE jest już
obecnie wyspecjalizowaną strukturą obsługującą poszczególne ministerstwa
odpowiadające za sprawy wewnętrzne, a zatem realizującą działania stricte
unijne, które w dużej mierze nie są związane z działaniami dyplomatycznymi.
Zmiana ta zatem może być interpretowana jako objaw zadziwiającego
nierozpoznania potrzeb polskiego rządu jako całości. Ilustracją tego
stwierdzenia niech będzie fakt, że projekt ustawy o koordynacji polityki
europejskiej (łączącej działy integracji europejskiej i spraw zagranicznych)
został w konsultacjach wewnątrz rządu poddana tak daleko idącej krytyce. W
ostatnich dniach, po druzgocącej opinii prof. Cezarego Mika, projekt ten
ostatecznie trafił do kosza. Oznacza to, że połączenie nie odbędzie się z
początkiem nowego roku i może się odbyć tylko metodą siłową.
Bieżąca działalność MSZ
polegała na kontynuacji już wcześniej rozpoczętych projektów (rzekomo
skandalicznych), działaniach reaktywnych w stosunku do pojawiających się nowych
problemów, niż aktywnych próbach wpływania na środowisko międzynarodowe.
Jeśli jednak przechodzimy do
spraw naprawdę dużej wagi, to można dojść do całkowitego zdumienia na widok
rozdźwięku między dominującą medialną i publicystyczną oceną działań MSZ i jego
szefa, a wynikami bardziej wnikliwej analizy.
Podpisanie umowy o
rozmieszczeniu w Polsce elementów amerykańskiego systemu obrony antyrakietowej,
niezależnie od oceny politycznej, było najważniejszym wydarzeniem pierwszego
roku urzędowania Radosława Sikorskiego. Obraz sprawy nie jest jednak
jednoznacznie pozytywny z następujących powodów. Po pierwsze, ujawnione opinii
publicznej bezpośrednie korzyści, jakie wynikać mają z długo negocjowanej
umowy są bardzo skromne, by nie powiedzieć kuriozalnie małe (np. jedna
bateria rakiet Patriot). Po drugie, wyraźny niesmak i wątpliwości
pozostawiły okoliczności podpisania, sprawiające wrażenie, że gwałtowne przyspieszenie
ostatniej fazy negocjacji – po wcześniejszych buńczucznych gestach ministra
Sikorskiego - motywowane było lękiem wobec rozwoju wydarzeń w Gruzji.
Podkreślali to zresztą ważni amerykańcy komentatorzy spraw zagranicznych.
Polska cofając swój sprzeciw
wobec wejścia Rosji do OECD i rozpoczęcia negocjacji nowej umowy o partnerstwie
UE-Rosja oddała wszystkie karty przetargowe, nie uzyskując niczego w zamian.
Dobitnym gestem naszej porażki jest – swoiście rosyjski gest „wzajemności” -
nałożenie przez Rosję na polskich obywateli obowiązku posiadania wiz
tranzytowych.
Jedynym i chlubnym, wyjątkiem
była wizyta Donalda Tuska w Chinach. Choć początkowo spotkał się jedynie z
wiceprezydentem Szanghaju, to wraz z pozytywnymi deklaracjami premiera ranga
wizyty rosła. Ostatecznie Donald Tusk odbył rozmowy z premierem Wen Jiabao oraz
prezydentem Chin Hu Jintao. Jego wizyta to rewolucyjny zwrot w polskiej
polityce wobec Chin. zakończyła się epoka polityki polskiego prometeizmu wobec
Chin, wiary iż Polska powinna krzewić tam wartości demokratyczne i rezygnować z
korzyści gospodarczych. Donald Tusk stwierdził w Pekinie, ze Polskę i Chiny
łączy wspólnota wartości, czym zaskarbił sobie bez wątpienia przychylność
władców Państwa Środka. Niestety – co bardzo znamienne dla „profesjonalizmu
dyplomatycznego” obecnej ekipy - wyniki tej wizyty szybko zdezawuowano
niepotrzebnymi spotkaniami z Dalajlamą.
Za największe jednak
rozczarowanie, a nawet skandal roku należy uznać rezygnację MSZ ze starań o
polskie miejsce niestałego członka Rady Bezpieczeństwa ONZ na lata 2010-2011 i
oddanie naszego miejsca Bośni i Hercegowinie. Jest to decyzja, którą należy
rozpatrywać w kategoriach karygodnego błędu, którego na pewno nie może
zrekompensować ewentualny korzystny wybór kraju, na którego rzecz
zrezygnowaliśmy. Używanie przy tym argumentu o braku zdolności kadrowej MSZ do
zajęcia się sprawą w obliczu równoczesnej prezydencji polskiej w UE
albo świadczy o złej polityce kadrowej resortu (jeśli jest prawdziwe), albo o
dużym błędzie prestiżowym. Zdumienie musi budzić sytuacja, w której Polska
dobrowolnie rezygnuje ze statusu jednego najważniejszych państw na świecie w
2011 r. Sytuację naszego zdumienia pogłębia jeszcze fakt niemal zupełnego
przemilczenia tak istotnej zmiany w polskich mediach.
Dotychczasowe dokonania
Radka Sikorskiego jako Ministra Spraw Zagranicznych skłaniają do wniosku, że
wbrew obiegowym opiniom i utrzymującej się jego bardzo wysokiej popularności
osobistej, jest to jeden z tych ministrów, którzy - jak dotąd - najbardziej zawodzą
pokładane w nich nadzieje. U podstaw zaś tak powszechnie dziś chwalonej zmiany
stylu polskiej polityki zagranicznej leży rezygnacja z wytrwałego naciskania na
korzystne dla nas rozstrzygnięcie w większości spornych kwestii.
W dziedzinie ubezpieczeń
społecznych, przyjęte przez rząd a następnie Sejm, w sposób całkowicie
niemal nietransparentny, rozwiązania pogłębiają dyskryminację rodzin (a w
szczególności - kobiet), wychowujących dzieci, w których bardzo często z
powodów ekonomicznych jedno z rodziców poświęca się pracy w domu kosztem pracy
zawodowej. Rodziny te ze względu na koszty związane z wychowaniem dzieci mają
nieporównanie mniejsze możliwości gromadzenia oszczędności na starość niż osoby
bezdzietne, a jednocześnie w tych rodzinach zazwyczaj jedynie jedno z małżonków
płaci składki na emeryturę kapitałową (II filar). Pozbawienie przez rząd i jego
zaplecze parlamentarne ogółu obywateli możliwości dysponowania w momencie
przejścia na emeryturę setkami tysięcy złotych zgromadzonymi przez nich w OFE,
nie wprowadzenie instytucji emerytur rodzinnych (po śmierci jednego z małżonków
drugi otrzymywałby jego emeryturę z II filaru) i uniemożliwienie dziedziczenia
środków z II filara przez spadkobierców zmarłego emeryta (środki emeryta po
jego śmierci przejmą fundusze) to pakiet rozwiązań najkorzystniejszych dla
lobby finansowego i jednocześnie najgorszych dla emerytów.
Największą wadą przyjętych
rozwiązań jest nieodwracalność dokonywanych zmian. Jej istotą jest ustanowienie
mechanizmu zgodnie z którym w chwili przejścia na emeryturę, środki będące
dotychczas własnością przyszłych emerytów gromadzone na ich indywidualnych
kontach emerytalnych będą zlewane do kilkunastu a docelowo kilku wspólnych
kotłów, czyli „funduszy dożywotnich emerytur kapitałowych”. Pieniądze które
mają właścicieli przestaną ich mieć, nie staną się jednocześnie własnością
państwa, ale trafią w dobre ręce podmiotów finansowych zarządzających również
OFE. Ustawa w wyniku której setki miliardów złotych utracą właściciela i trafią
w ręce mających coraz gorszą renomę międzynarodowych instytucji finansowych nie
przewiduje mechanizmu odwrotnego. Co gorsza, państwo będzie musiało gwarantować
wypłatę emerytur, ponieważ taki ma konstytucyjny obowiązek.
Strategicznym celem lobby
instytucji zarządzających OFE jest zniesienie obowiązującego obecnie
ograniczenia dla inwestycji poza granicami RP do 5% środków i zniesienie
regulacji ograniczających możliwość inwestowania pieniędzy polskich emerytów w
bardziej zyskowne a tym samym bardziej ryzykowne instrumenty finansowe.
Podstawowym narzędziem nacisku na rząd Polski w tym zakresie są regulacje
unijne dotyczące swobody przepływu kapitału.
Faktyczne uwłaszczenie kwotą
ok. 600 miliardów złotych kilkunastu podmiotów działających już w chwili
obecnej na rynku, z którego na poziomie ustawowym wyeliminowano konkurencję i
realizacja pozostałych założeń ustawy przyjętej przez sejm oznaczać będzie
pojawienie się w przestrzeni publicznej gracza wagi super ciężkiej, mającego
bardzo konkretne i szerokie interesy. W zeszłym roku OFE pobrały za zarządzanie
ponad stoma miliardami złotych składek miliard siedemset milionów złotych
prowizji i wygenerowały siedemset milionów zysku do podziału dla swych
udziałowców.
Obie ustawy przygotowywała
minister Agnieszka Chłoń-Dominiczak, która w każdym wywiadzie podkreślała, że
„z danych funduszy wynika, że...”. Pracując nad projektami aktów prawnych rząd
nie posiadał własnych analiz, prognoz, danych dotyczących wpływu proponowanych
zmian na sytuację przyszłych emerytów, gospodarkę, system finansów publicznych
i inne kluczowe czynniki. Sytuację, w której minister rządu europejskiego
państwa posługuje się danymi podmiotów mającym w całej spawie największy
interes można po prostu uznać za sytuację korupcyjną. Fundusze emerytalne nie
są zainteresowane wypłatami emerytur małżeńskich i za tym samym argumentuje
przedstawicielka rządu. W tym kontekście nie dziwi, że pani minister Dominiczak
jest byłą asystentką Ewy Lewickiej, byłej wiceminister pracy, a obecnie
szefowej Izby Otwartych Funduszy Emerytalnych.
Mimo wszystko dziwi jednak,
dlaczego nie można było o tym usłyszeć prawie w żadnych mediach...
Z powyższego wynika dość
jasno, że rząd albo nie rozpoznał, albo - niestety - wpisał się w opisane wyżej
strukturalne ograniczenia życia polskiego. Już sam ten fakt stoi zatem w
sprzeczności z deklarowanym zamiarem uwolnienia energii Polaków. Jakiż
bowiem jest sens po raz kolejny nawoływać młode pokolenie do uczestnictwa w
narodowym wysiłku, gdy zarządzanie istotnymi dziedzinami powierza się grupom
interesu, ograniczającym ową energię? Następnym razem ci młodzi ludzie, uznają,
że byli naiwni, że dali się oszukać i że tak naprawdę nie warto się angażować. Nieuchronnie
cynizm władzy i elit przenosi się na społeczeństwo. A cynizm niszczy
wolność narodu. Tylko bowiem Republika, tj. zbiorowa wolność i dobro
wspólne zasługuje, by wyzwalać energię Polaków.