Pogląd, według którego demokracja jest
ustrojem niebezpiecznym dla wolności obywateli, nie ma współcześnie wielu
zwolenników. Autorzy nawet bardzo ostrożnych jej krytyk narażają się na zarzuty
autorytarnych skłonności i są posądzani o wiele innych niegodziwych cech.
Trudno się dziwić, że niewielu śmiałków wyłamuje się z tego chóru politycznej
poprawności, a gdy już to czynią, ich głos nie jest nagłaśniany, chyba że z
intencją publicznego ich napiętnowania.
Dobre strony umiarkowania
Nie zawsze tak było. Patrząc na tradycję
myśli politycznej minionych stuleci rzec nawet można, że to sytuacja nowa,
związana z totalitarną traumą dwudziestego stulecia. Jeszcze w XIX wieku najwybitniejsi
autorzy konserwatywni i liberalni – z Burke’m, Tocquevillem i lordem Actonem na
czele – wskazywali na poważne niebezpieczeństwo, jakie niesie z sobą
demokracja. Otóż jeśli werdykty polityczne sprowadzi się wyłącznie do kwestii
większości głosów, okazać się może, że niejedna mniejszość jest zmuszana do
respektowania prawa, które stoi w sprzeczności z jej przekonaniami, tradycją,
moralnością. Zgadzając się z tym, że procesy decyzyjne w państwie często trudno
oprzeć na innym mechanizmie, krytycy absolutnie pojętej zasady demokratycznej
postulowali jej wzbogacenie o inne wartości, dzięki którym wskazane zagrożenie
byłoby przynajmniej nieco mniejsze. Owymi wartościami powinny być chociażby
szacunek dla lokalnych tradycji i ich uwzględnianie w prawodawstwie. Postulujący
je myśliciele zdawali sobie sprawę, że samo zakorzenienie ich w kulturze
politycznej poszczególnych narodów może nie wystarczyć. Proponowali zatem także
mechanizmy ustrojowe, w których potencjalnie najsilniejsi musieli liczyć się ze
zdaniem słabszych. Klasycznym przykładem może być rozkład głosów w Senacie USA,
w którym każdy stan – niezależnie od liczby mieszkańców – ma taką samą
reprezentację. Tej powściągliwości coraz częściej zaczyna brakować wielu
entuzjastom Unii Europejskiej.
Eurohisteria
Niedawne irlandzkie referendum przyniosło
wynik, jakiego można się było spodziewać. Irlandczycy odrzucili żmudnie
negocjowany traktat. Mieli do tego prawo – taka jest istota demokracji.
Niestety, nie wszyscy chcą to respektować. Co prawda, póki co głosy za
przykładnym ukaraniem krnąbrnych wyspiarzy są odosobnione, ale w wielu
europejskich salonach politycznych i intelektualnych rozległ się gniewny
pomruk. Podobną reakcję wywołały deklaracje prezydentów Czech i Polski, którzy
wyrazili wątpliwość, czy wobec przegranej traktatu w Irlandii ratyfikowanie go
ma jeszcze sens. Oczywiście, w polskim przypadku nie można lekceważyć
argumentów taktycznych przemawiających za ostatecznym zatwierdzeniem dokumentu
podpisem głowy państwa. Gra, jaka toczy się w Unii Europejskiej, jest na tyle
skomplikowana, że nie sposób w tej chwili jednoznacznie przesądzić, co z punktu
widzenia polskich interesów jest bardziej korzystne: zaznaczenie odrębności
stanowiska czy pójście drogą większości krajów. Niemniej w dyskusji na ten
temat zaczyna dominować zupełnie inna argumentacja. Nie chodzi bynajmniej o
kalkulację interesów. Otóż odrzucenie traktatu a nawet umiarkowany sceptycyzm
wobec niego poczyna być przedstawiane jako sprzeniewierzenie się najwyższym
wartościom i ideom europejskim. Ton wypowiedzi wielu zwolenników Traktatu lizbońskiego
wyklucza jakąkolwiek racjonalną polemikę.
Kłopot z Europą
Problem z Unią Europejską staje się coraz
poważniejszy. Z jednej strony ma on wymiar organizacyjny. Niewątpliwie
zarządzanie tak olbrzymim i zróżnicowanym obszarem stwarzałoby wielki problem
nawet w obrębie jednego organizmu politycznego. Co dopiero mówić o sytuacji, w
której składa się na niego szereg odrębnych bytów państwowych, które – wbrew nadziejom
niepoprawnych marzycieli – nie chcą wyrzec się swoich partykularnych
interesów, a w dodatku są na ogół wewnętrznie bardzo podzielone w wielu
istotnych kwestiach politycznych, społecznych i kulturowych. Nic zatem
dziwnego, że szuka się sposobów na zaradzenie tej sytuacji i znalezienie
rozwiązań, dzięki którym Unia Europejska mogłaby efektywnie funkcjonować. Co
innego jednak dostrzec tę potrzebę, a co innego uznać, że jedynie Traktat
lizboński stanowi remedium na wszystkie bolączki.
Wielu polityków i opiniotwórczych
intelektualistów europejskich jest owładniętych ideą stworzenia wielkiego
europejskiego superpaństwa. Wierzą, że to najlepsza przyszłość dla Europy.
Podają argumenty czysto racjonalne – że dopiero prawdziwie zjednoczona UE
będzie poważnym graczem na scenie międzynarodowej i będzie w stanie konkurować
z Ameryką i Azją politycznie i gospodarczo. Nie stronią jednak także od
podniosłej retoryki, kładącej nacisk na hasła postępu, jedności, oświecenia.
Ci, którzy nie podzielają ich wizji, są przedstawiani jako niebezpieczni
archaiczni nacjonaliści. Z taką reputacją coraz trudniej odgrywać znaczącą rolę
w Europie. Kłopot w tym, że zwykle nie ma ona nic wspólnego z tym, co
rzeczywiście można by uznać za przejaw godnych potępienia skłonności. Reguły
demokratycznej gry są nierówne. Przeciw konserwatywnym obrońcom tradycyjnie
rozumianej kultury, której ważnym aspektem jest przywiązanie do tradycji
narodowej, coraz częściej staje biurokratyczna machina Unii, wsparta hałaśliwą
agitacją liberalnych mediów. Tym samym stanowisko pokaźnej – jak wskazują wybory
w poszczególnych krajach – części mieszkańców Europy, w kluczowych dla nich
sprawach, jest spychane na margines.
Nowe oblicze partykularyzmu
Są też i tacy uczestnicy sporu o przyszłość
Europy, którzy w jej politycznym scaleniu widzą szanse na załatwienie partykularnych
interesów. Niejeden niemiecki czy francuski polityk zaciera ręce na myśl o
przewadze, jaką ich państwa zyskają w Unii dzięki zapisanemu w Traktacie
lizbońskim mechanizmowi podejmowania kluczowych decyzji. Trudno mieć do nich o
to pretensje. Można im jedynie zarzucić hipokryzję, że o tym zwykle wprost nie
mówią. A także przeciwstawić się ich planom – jeśli zagrażają polskim interesom
- w dyplomatycznej grze, jaka toczy się w Europie.
Są też środowiska – np. lobby
homoseksualne, feministki, niektóre lobby gospodarcze – które rzeczywiście nie
są szczególnie przywiązane do idei państwa narodowego, a często wręcz są mu
wrogie, ale również jedność europejską traktują bardzo instrumentalnie. Otóż
służyć ma im ona do realizacji własnych zamierzeń – czy to będzie np.
legalizacja małżeństw homoseksualnych, aborcja na życzenie, czy odpowiednie
regulacje prawne w sferze ekonomicznej. Motywacje bywają różne – skutek może
być mniej więcej ten sam. Jeśli postulaty niezyskujące poparcia w
poszczególnych państwach będą przeforsowywane dzięki unijnym instytucjom, deficyt
demokracji w Unii jeszcze się pogłębi.
Najbliższe lata mogą zadecydować o
przyszłości Unii w znacznie dłuższej perspektywie. Gra toczy się o większą
stawkę niż tylko mechanizmy decyzyjne zapisane w Traktacie lizbońskim. To, w
jaki sposób traktowany jest teraz głos krytyków tego dokumentu, może przesądzić
o kształcie debaty publicznej na forum Unii. Jeśli europejska demokracja będzie
oznaczać dyktat najbardziej wpływowych środowisk politycznych i
opiniotwórczych, stare argumenty, że demokracja może zagrozić wolności, okażą
się bardzo aktualne.
Autor jest politologiem, członkiem zarządu
Ośrodka Myśli Politycznej w Krakowie. Wydał ostatnio wybory tekstów „Realizm
polityczny. Przypadek polski” i „Z dziejów polskiego patriotyzmu”.
Tekst „Demokracja na zakręcie” został
opublikowany 8 lipca 2008 r. w „Dzienniku Polskim” – www.dziennik.krakow.pl