Przyszły historyk naszej
epoki, zastanawiając się nad zasadniczymi procesami pierwszego dziesięciolecia
niepodległości zatrzyma się prawdopodobnie nad centralizacją polityczną i
centralizacją kulturalną. Do dwu powyższych procesów trudno jednak zastosować
tę samą miarę. Centralizacja polityczna, mało zresztą znajdująca zwolenników
wśród opinii, da się usunąć mocą ustawy i może zniknąć jak zły lecz chwilowy
koszmar. Centralizacja kulturalna, ujednostajnienie polskiego typu
psychicznego przez zatarcie różnic dzielnicowych, wydaje się być dużo
groźniejsza. Z jednej strony grozi ujednostajnieniem i zubożeniem polskiej
twórczości kulturalnej w ogóle, z drugiej jest dotąd uważana za ideał, do
którego należy wszystkimi siłami dążyć.
W poniższym studium
należałoby osiągnąć trzy rezultaty. Przede wszystkim wskazać na istnienie
silnego procesu centralizacji kulturalnej, następnie związać ten objaw z
największym niebezpieczeństwem zagrażającym kulturze całego szeregu
współczesnych państw europejskich, w końcu zastanowić się nad
niebezpieczeństwem, które ten proces mógłby przynosić dla interesów państwa
polskiego i rzekomego „promieniowania polskiej kultury” na wschodzie. Nad
wszystkim oczywiście dominować powinno zagadnienie drugie a mianowicie centralizacja
kulturalna w związku z groźnym zagadnieniem standaryzacji kultury polskiej w
szczególności, a europejskiej w ogólności.
Poniższe wywody byłyby
zresztą jeszcze jedną cegłą do gmachu zunifikowanej, jednostajnej Polski, gdyby
były oparte na podstawie rozważań ogólno - polskich i gdyby każde centrum
kulturalne było uwzględnione w równej mierze. Jako zwolennik decentralizacji
kulturalnej i utrzymania psychicznych różnic dzielnicowych, pragnąłbym oprzeć
się na podstawie przede wszystkim lwowskiej. Kraków zresztą siłą rzeczy nie
może wchodzić do naszych rozważań, jako że zdołał w bardzo znacznej mierze
obronić się przed prądem kulturalnej centralizacji. Musimy więc przede
wszystkim uwzględnić Lwów, w mniejszej zaś mierze Poznań i Wilno. I we Lwowie
nie zabraknie jednak materiału.
Katastrofa teatrów
miejskich we Lwowie, katastrofa przejawiająca się olbrzymim deficytem i
pustymi salami, zdaje się urastać do rozmiarów symbolu. Tego rodzaju katastrofa
byłaby na pewno niemożliwa, gdyby Lwów był dzisiaj — już nie zdolny do
tworzenia nowych wartości, ale przynajmniej do ich odbioru. Zdaje się jednak
nie ulegać wątpliwości, że teatr Schillera, potężne zjawisko kulturalne o
znaczeniu europejskim, zdaje się wywoływać większe zainteresowanie w Warszawie
czy nawet zagranicą, niż w samym Lwowie. Sapienti sat.
Nie jest to zresztą
fenomen odosobniony. „Reduta” wileńska wywoływała większe poruszenie. Koniec
jej był jednak równie smutny jak ten, który zdaje się ciągle grozić teatrowi
lwowskiemu.
Równie charakterystycznym
objawem jest absolutny zanik czasopiśmiennictwa poświęconego zagadnieniom
kulturalnym. Lwów, Wilno i Poznań nie są w stanie zdobyć się dziś na wydawanie
choćby jednego miesięcznika o wyraźnej fizjonomii dzielnicowej, literackiej
czy ideologicznej, i zdane są pod tym względem wyłącznie na produkcję Krakowa i
Warszawy. Jeżeli weźmiemy pod uwagę olbrzymie znaczenie, jakie posiada
miesięcznik we Francji czy w Niemczech, i jeżeli przypomnimy, że właśnie
miesięczniki były narzędziami, które wyrobiły znakomity rozkwit kultury
rosyjskiej w XIX wieku, będziemy musieli uznać ten brak za wysoce
charakterystyczny. Należy zresztą zauważyć, że brak ten mógłby być w części
równoważony przez istnienie prasy codziennej, stojącej na wysokim poziomie.
Widzimy np. „Czas” krakowski, który poziomem i treścią stanowczo przewyższa
miesięcznik zachowawczy, wydawany w Warszawie. W olbrzymiej większości
wypadków prasa codzienna na prowincji polskiej nie wnosi nie tylko nic
twórczego, ale nawet i sprawozdawczego do naszej kultury. Za dowód niech
posłuży fakt, iż ani jedno lwowskie pismo polskie horrible dictu nie
posiada felietonu literackiego. Jedyny większy dodatek poświęcony sprawom
kultury, w „Kurierze Lwowskim”, jest w całości fabrykowany w stolicy. W Wilnie
od śmierci Czesława Jankowskiego sytuacja przedstawia się dziś podobnie. Czasem
na terenie prasy codziennej zjawi się indywidualność o rozmachu twórczym, jak
np. St. Mackiewicz.
Takiej indywidualności grozić będzie albo utonięcie w bagnie obojętności, albo
przeniesienie do Warszawy.
Próby stworzenia
czasopiśmiennictwa kulturalnego kończą się zazwyczaj sromotnym fiaskiem. Jest
to los, który czeka prawdopodobnie w najbliższej przyszłości pismo „Tydzień”,
powstałe niedawno we Lwowie. Mam w tej chwili przed sobą organ młodych
literatów wileńskich pt. „Zagary”. Najudatniejszy może utwór, który w nim się
znajduje, zaczyna się od słów „Stolica! Kochane miasto”... Rezultatem tego
stanu rzeczy jest konieczność, która zmusza najbardziej twórcze jednostki np.
na terenie Lwowa, do umieszczania swoich utworów wyłącznie na terenie Krakowa
czy Warszawy, mimo, że są z terenem Lwowa organicznie zespolone.
Jako czynnik produkcyjny
pozostają uniwersytety i twórczość naukowa. Z przykrością trzeba jednak
zauważyć, iż nasze uniwersytety prowincjonalne są raczej fabrykami Polaka -
wszechdzielnicowego, Polaka zestandaryzowanego czy Polaka zunifikowanego, niż
szkołami o własnej fizjonomii, z których wychodzą ludzie mogący wnieść
zróżnicowanie, wzbogacenie naszej kultury przez twórcze ścieranie się prądów
powstałych dzięki różnicom psychiki ludzi, pochodzących z różnych dzielnic i
różnych uniwersytetów.
Z drugiej strony wyższe
uczelnie prowincjonalne dziwnie mało mają styczności z szerokimi warstwami
myślącego społeczeństwa. Niedawno p. Marian Tyrowicz w interesującym studium
zamieszczonym w „Drodze”,
stwierdził z dużą słusznością, iż historiografia nasza gubi się najzupełniej w
przyczynkarstwie i zatraca związek z prądami współczesnej umysłowości
polskiej. Jako przykład standaryzacji naszych uniwersytetów i absolutnego
braku ich związania z tradycją terenu, na którym się znajdują, (skąd płynie
brak specjalnej fizjonomii), posłużyć może rocznica powstania listopadowego.
Należałoby się zastanowić, czy wobec problemu tego powstania historiografia związana
z tradycją i problemami Lwowa nie powinna była zająć pewnego odrębnego
stanowiska. A przecież miasto i prowincja, które tyle zawdzięczają mądrej
polityce Gołuchowskich, Badenich i Ziemiałkowskich i w których tradycja ich
powinna być jeszcze tak silna, mogłoby mieć coś odrębnego do przeciwstawienia
negacji warszawskiej i odrębny sąd o tych, którzy zniweczyli podobną mądrą
politykę Lubeckich, Krasińskich i Czartoryskich. Z drugiej strony Lwów powinien
był być najlepiej położony, aby rozumieć, iż gloryfikacja naszych ruchów
niepodległościowych jest dziś szkodliwa dla polskiej racji stanu i musi działać
jak bodziec dla skrajnych niepodległościowców ukraińskich, odnoszących się z
bezwzględną negacją do wszelkich zdobyczy kulturalnych i ekonomicznych, a
motywujących to... historyczną gloryfikacją podobnej negacji u Zaliwskiego i
Wysockiego.
Trudno oczywiście wymagać od
uczonych, aby ich przekonania były zależne od prowincji, którą zamieszkują, ale
żeby choć jeden głos był się odezwał, któryby dał dowód, iż dzielnica o
odrębnych warunkach i odrębnej tradycji może wnieść coś swojego i oryginalnego
do kultury narodowej. W sprawie oceny powstania listopadowego takiego głosu i
takiego dowodu nie mieliśmy.
O twórczości literackiej w
ogóle nie ma co pisać. Zdaje się być oczywistym, że tutaj produkuje tylko
Warszawa, a jeżeli przypadkiem znajdzie się coś bardziej wartościowego na prowincji,
to dochodzi to do niej przede wszystkim za pośrednictwem Warszawy.
II
Twierdzenie, jakoby
standaryzacja kulturalna była jedyną przyczyną sklerozy świata antycznego w
III i V wieku po Chrystusie, byłoby zbyt łatwą i tanią historiozofią. Z drugiej
strony niemożliwym jest także odmówienie racji niektórym historykom, którzy przypisują
temu czynnikowi dużą rolę w rozwoju ówczesnych wypadków. Tak więc Ferdynand Lot
— autor potężnej syntezy dziejów upadku świata starożytnego, którą Leon Daudet
nie zawahał się nazwać un mailre livre et liwre roi,—pisze, iż jednym z
głównych warunków odrodzenia w VI i VII wieku było powstanie nowych ognisk
kultury, które wniosły pewną różnorodność w świat starożytny, umierający na absolutną
jednostajność. Z drugiej strony Władysław Studnicki w swej ostatniej ciekawej
książce, poświęconej dalekiemu wschodowi, wysuwa twierdzenie, jakoby jedną z
głównych przyczyn upadku państwa niebieskiego było dążenie dynastii
mandżurskiej do zatarcia wszelkich różnic między jego obywatelami. Ta
standaryzacja — tym razem nie w znaczeniu ekonomicznym, lecz w znaczeniu
ogólno - kulturalnym — miała sprowadzić zanik życia umysłowego w ogóle.
Nie wiadomo, w jakiej mierze
cytowane powyżej interpretacje odpowiadają rzeczywistości. Nie ulega jednak
najmniejszej wątpliwości, iż coraz częściej podnoszą się w Europie głosy nawołujące
do obrony charakteru jakościowego naszej cywilizacji, zagrożonego przez ilościowy
element zestandaryzowanych Stanów Zjednoczonych. Apostołem tego hasła stał się
znakomity Andrzej Siegfried, autor najwięcej dającej do myślenia analizy Stanów
Zjednoczonych. Nawiązując do teorii Fustel de Coulanges’a, który wiązał ściśle
rozkwit cywilizacji greckiej z jednej, a odrodzeniowej z drugiej strony, z
podziałem ich na szereg małych jednostek kulturalnych, wnoszących olbrzymią
różnorodność i wznoszących się coraz wyżej w ciągłej rywalizacji — Siegfried
upatruje niebezpieczeństwo dla cywilizacji zachodniej w straszliwej unifikacji,
w zaniku wszelkich różnic, inaczej mówiąc: w standaryzacji tak ekonomicznej jak
i kulturalnej. Twierdzenie to zostało podjęte i przeprowadzone z niezwykłym
talentem przez Jerzego Duhamela.
Siegfried jako ekonomista
zajmuje się przede wszystkim standaryzacją ekonomiczną i jej pochodnymi.
Jeżeli jednak przypatrzymy się nieco bliżej współczesnej Europie, spostrzeżemy
łatwo, iż standaryzacja nie ogranicza się do życia ekonomicznego, lecz wkracza
i w inne dziedziny. W dziedzinie społecznej widzimy zanik dawniej tak wyraźnych
różnic klasowych i stanowych. W życiu politycznym zwycięstwo demokracji
przyniosło bardzo silne ujednostajnienie i zeszarzenie typu męża stanu. Na próżno
byśmy szukali we współczesnej Europie politycznej takich indywidualności, jak
choćby Franciszek Józef, Ferdynand Bułgarski czy Leopold II. Znawca historii Trzeciej
Rpubliki, D. Halevy, określił ten objaw znakomicie, opisując zwycięstwo Barodeta
nad Remusatem w wyborach paryskich 1873 r. Andrzej Rybicki zwracał niedawno
uwagę w świetnym studium, ogłoszonym w “Przeglądzie Współczesnym", na
zanik zróżnicowania w dziedzinie polskiego obyczaju. Wreszcie: pacyfizm zdaje
się dążyć do jakiejś olbrzymiej standaryzacji międzynarodowej.
W dziedzinie twórczości
kulturalnej standaryzacja przejawia się chyba najbardziej w napływie wszystkich
sił twórczych do wielkich centrów i w postępującym u nas szybko zaniku różnic dzielnicowych.
Tu właśnie problem decentralizacji łączy się z problemem standaryzacji albo
raczej walki ze standaryzacją. Na Zachodzie łączność ta cieszy się dużym
zrozumieniem. Nie należy zapominać, że jednym z głównych powodów powodzenia
szkoły Maurras'a wśród młodego pokolenia jest właśnie wysuwanie postulatu
decentralizacji kulturalnej. Jednym z najulubieńszych powiedzeń Francuzów jest
wychwalanie Francji, która ma być une et diverse. W Polsce natomiast nie
widzimy absolutnie żadnego zrozumienia konieczności utrzymania odmiennej
fizjonomii kulturalnej poszczególnych dzielnic, który to postulat pokrywa się właściwie z zachowaniem
kulturalnych różnic byłych zaborów. Myśl, jakoby utrzymanie takiej
odrębności mogło spowodować rozpad polityczny, jest zbyt ubliżająca, żeby można
z nią w ogóle dyskutować.
Kultura polska uzyskała w
spadku po zaborcach skarb, który stara się możliwie jak najszybciej
zlikwidować. Różnice między łacińsko-węgierską kulturą Galicji, wschodnio-słowiańską
Kongresówki i Wielkim Księstwem Poznańskim, dla którego analogii szukać by należało
aż gdzieś w Skandynawii, daje Polsce możliwości dużej rozpiętości idei i
różnolitości kultury — różnolitości, którą utożsamiam w tym wypadku z bogactwem
i odrębnym stanowiskiem na terenie Europy. Należałoby wobec tego zerwać z
nawoływaniem do “zatarcia różnic dzielnicowych", które napiętnować musimy
jako jedno z największych głupstw powojennej Polski.
Centralizacja polskiego życia
kulturalnego w stolicy musi iść w parze nie tylko z zatratą tego nadzwyczaj
obiecującego stanowiska kultury trój - jedynej, ale także z zanikiem jej
różnorodności i indywidualności. Ludzie, którzy większą część życia
przepędzają w tych samych kawiarniach, w otoczeniu tych samych twarzy, w
ciągłej z nimi wymianie myśli, spacerują po tych samych alejach i widzą te same
widoki, muszą w końcu ulec duchowej asymilacji i wyrównać swą twórczość pod
strychulec środowiska. Prawdziwie twórcze starcie się kierunków i idei może
być z drugiej strony znacznie ułatwione przez istnienie szeregu centrów
prowincjonalnych o odmiennej fizjonomii i odmiennej tradycji.
Jak widzimy problem
decentralizacji łączy się z ogólno - europejskim zagadnieniem standaryzacji. Z
drugiej jednak strony stwierdzić należy, iż front walki ze standaryzacją w
Polsce nie przebiega jedynie przez zagadnienie Warszawy i prowincji. Łączy się
ona także z zagadnieniem, czy kultura polska ma zostać choć w części
szlachecka i tradycjonalna, czy też rozpłynąć się we wszech jedności stanowej
burżuazji czy proletariatu. Do drugiej alternatywy, wysoce zdaniem naszym
szkodliwej dla kultury polskiej, przychylają się pisarze najróżniejszych
obozów: R. Dmowski w „Myślach”, Bronowicz w „Tragedii”, wreszcie ostatnio i
wielce utalentowany konserwatysta K. Grzybowski w „Wielkości Burżuazji”. Jako
obrońcę Polski przed „czechosłowakizacją” kulturalną wymienić trzeba przede
wszystkim duży talent Stanisława Mackiewicza.
III
Zagadnienie decentralizacji
kulturalnej posiada również duże znaczenie z punktu widzenia państwowego.
Wiadomo, iż w ostatnich latach mówi się w Polsce dużo o „mocarstwowości”, która
między innymi ma się przejawiać w „pokojowym promieniowaniu polskiej kultury
na wschód”. Nie negując pożyteczności i wagi podobnego promieniowania,
stwierdzić musimy, że centralizacja kulturalna odebrała naszym ziemiom
wschodnim wszelką siłę twórczą i „promieniującą”. Jest to zdaje się fenomen
dosyć groźny, nad którym należałoby się poważniej zastanowić.
O ile chodzi o Lwów, to stwierdziliśmy
na początku niniejszego artykułu, iż jest on w kulturze polskiej tylko słabym
odbiorcą, a nie produktorem. Lwów jako miasto polskie zdaje się być skazanym na
zanik kulturalny. To samo odnosi się do Wilna. O żadnym „promieniowaniu”,
niestety, nie ma mowy. Ale należy się zastanowić, czy wkrótce nie będzie
jakiegoś innego promieniowania i czy polskie centra wschodnie, spadające do
roli prowincjonalnych odbiorców kulturalnych, nie są przerastane przez
produkujące pod bokiem kultury inne, mogące także promieniować.
W Polsce stanowczo za mało
się mówi o żywiołowym rozwoju kultury ukraińskiej we Lwowie. Prof. St. Grabski
powiedział kiedyś, że Polacy nie potrzebują obawiać się Ukraińców, gdyż
Mickiewicz stał wyżej od Szewczenki, a Sienkiewicz od Franki. Jak widzimy,
pierwsza paralela odnosi się do początku, a druga do końca XIX wieku. A jednak
dzisiaj rzeczy te uległy pewnej zmianie. Przed chwilą ubolewaliśmy nad brakiem
miesięcznika poświęconego sprawom kulturalnym we Lwowie. Teraz przejdźmy z kolei
i lwowskie miesięczniki ukraińskie.
Miesięczników ukraińskich,
poświęconych zagadnieniom ogólno-kulturalnym i mających mniej więcej objętość „Drogi”
czy „Przeglądu Współczesnego”, jest obecnie we Lwowie 5. Na pierwsze miejsce
wysuwa się stary „Literaturno - Naukowyj Wistnyk”. Pismo to redagowane przez
świetnego ideologa z wielkiej Ukrainy Dymitra Doncowa, odznacza się bardzo
silnie zaakcentowanym okcydentalizmem kulturalnym, nawiązywaniem do faszyzmu i
ideologii nacjonalistów francuskich. Posiada również własną szkołę literacką i
bardzo swoisty pogląd na dotychczasową literaturę ukraińską. „Nowe Szljachy”,
redagowane przez pełnego temperamentu polityka Antoniego Kruszelnickiego, są
organem grupy ukraińskiej, nawiązującej raczej do prądów wschodnich. Ideologicznie
niekomunistyczne, reprezentują pogląd, iż dla kultury ukraińskiej
korzystniejszym byłoby pozostawanie w Rosji sowieckiej niż w Polsce. „Postup”,
redagowany przez Józefa Nazaruka, jest pismem klerykalnym, lecz nie pozbawionym
radykalnego światopoglądu społecznego. Nazarukowi należałoby chyba poświęcić
całe studium. Ponieważ jednak w tych marginesowych uwagach nie ma na to
miejsca, więc ograniczmy się do twierdzenia, iż jest to bezsprzecznie jedna z
najciekawszych indywidualności, jakie się dzisiaj znajdują na terytorium
państwa polskiego. „Dzwony” są organem silnie zbliżonym do metropolity
Szeptyckiego, umiarkowanie polonofilskim i bezwzględnie prawicowym społecznie.
Wielu współpracowników przyznaje się wprost do monarchizmu. Wreszcie wymienić
należy czasopismo integralnie komunistyczne, „Wikna”, które daje dowód, iż
kultura ukraińska w Galicji zaczyna coraz więcej asymilować elementy żydowskie,
co uważam za zjawisko niebezpieczne dla polskości. Jeżeli do wymienionych
dodamy czasopisma fachowe: historyczne, ekonomiczne, religijne, otrzymamy w
przybliżeniu obraz rozwoju kultury ukraińskiej we Lwowie.
Trudno powiedzieć, czy
Litwini wykazują na terenie Kowna podobny rozmach. Adolf Nowaczyński mógłby
tutaj dostarczyć ciekawych informacji. Że jednak są elementem bardziej
twórczym, niż prowincjonalne Wilno, to zdaje się nie ulegać najmniejszej
wątpliwości.
Powyższy stan rzeczy ma
jednak i dobre strony. Jeżeli widzimy jakąś nadzieję na koniec centralizacji
kulturalnej w Polsce, to spostrzegamy ją właśnie w bujnym rozkwicie naszych
wschodnich i północnych sąsiadów. Imperializm kulturalny, idący z ukraińskiego
Lwowa i z Kowna, powinien przez reakcję ożywić i polskie życie kulturalne na
wschodzie. Nie należy zapominać, iż silny nacisk od zewnątrz był zawsze podnietą
do odrodzenia. Tak np. widzimy w XV wieku odrodzenie neoplatońskiej filozofii i
pojawienie się Plotina pod naporem imperializmu chrześcijańskiego. Odrodzenie
katolicyzmu polskiego w XVI i XVII w. nie byłoby prawdopodobnie nastąpiło bez
nacisku reformacji — tak samo, jak bez unii nie byłoby odrodzenia
prawosławia w epoce metropolity Mohyły.
Wiadomo z drugiej strony, iż
Jerzy Sorel odrodzenie burżuazji upatrywał w silnym na nią nacisku proletariatu.
Miejmy więc nadzieję, iż ekspansja kultur sąsiednich wywoła zbawienną reakcję
na naszej prowincji, która pociągnie za sobą decentralizację kulturalną.
Niestety, kwietyzm polski nie pozwala nawet na dostrzeżenie np. kultury ukraińskiej,
która dla prof. Grabskiego kończy się, zdaje się, na France...
IV
W dotychczasowych wywodach
nie wspomniano o ruchu, który w ostatnich czasach stał się w Polsce, dzięki
prof. W. Wędkiewiczowi, ogromnie popularny, a mianowicie: o regionalizmie. Nie
chciałbym wdawać się w krytykę tego ruchu, który zdaje się zresztą być bardzo
pożyteczny. Z drugiej strony wypada jednakowoż zastrzec się jak najenergiczniej
przeciw utożsamianiu regionalizmu z decentralizacją.
Tutaj należałoby nawiązać do
wywodów Piotra Borkowskiego, ogłoszonych w tym samem miejscu. Tak jak samorząd
lokalny, sam w sobie zresztą pożyteczny, może stać się niebezpieczną bronią w
rękach centralizmu w walce z decentralizacją polityczną, tak samo regionalizm
nie zastąpi decentralizacji kulturalnej. Przez regionalizm rozumiem dążenie do
wytworzenia wielkiej ilości bardzo małych centrów kulturalnych, z natury rzeczy
nie mogących posiadać samodzielnego znaczenia. Takie regiony znajdowałyby się
zamsze w ścisłej zależności od stolicy. Przez decentralizację rozumiałbym
natomiast zachowanie we współczesnej umysłowości polskiej kilku odrębnych typów
prowincjonalnych, których ścieranie chroniłoby Polskę od zbytniej
standaryzacji kulturalnej i zamierania polskości na wschodzie.
Reasumując powyższe wywody,
powiedzmy raz jeszcze, iż:
1) ostatnie dziesięciolecie przyniosło
w Polsce niebywałą centralizację kulturalną i zanik życia prowincji (z
wyjątkiem Krakowa) na rzecz Warszawy;
2) fenomen ten uważać należy za wysoce
szkodliwy, gdyż prowadzi do zubożenia kultury polskiej drogą unifikacji i
zaniku wszelkich różnic prowincjonalnych. Tutaj kwestia centralizacji łączy się
z niesłychanie dla przyszłości naszej cywilizacji doniosłym zagadnieniem standaryzacji
kulturalnej;
3) centralizacja prowadzi również do
zaniku twórczości polskiej na wschodzie. Zanik ten uważać musimy za specjalnie
niebezpieczny w związku z żywiołowym rozwojem naszych najbliższych sąsiadów.
Istnieje jednakowoż nadzieja, iż właśnie to niebezpieczeństwo doprowadzi do
przezwyciężenia chorobliwych symptomów, którym poświęciliśmy to studium.
|