Rozmowa
o naszej przeszłości z przyjacielem i znakomitym historykiem dziejów
ojczystych, ks. Walerianem Kalinką,
zbyt odpowiadała wewnętrznemu naszemu usposobieniu, jakiemuś uczuciu
nie umiejącemu znaleźć na zewnątrz wyrazu, przecież trapiącemu ducha,
aby mogła pozostać bez następstw. Stała się owym czymś, które tak
często w życiu nadaje kształt tłoczącym się uczuciom, słowem uporządkowała
myśli o nowej chorobie dzisiejszego ustroju społecznego, którą dwa
określają wyrazy - nowoczesna bezkarność.
Wiemy z dziejów naszych, jak stopniowo bezkarność
powiększała się i wzmagała z upadkiem narodu, z upadkiem państwa
i ze zbliżaniem się ostatecznej katastrofy. Była ona oznaką, objawem
upadku, była zwiastunem zawalenia się gmachu i widocznym dla nie
zaślepionych dowodem, "że jest coś chorobliwego w Danii". I w samej
rzeczy do tego stopnia doprowadzona, rozwielmożniająca się zuchwale
wobec sumienia publicznego, tak iż stała się nie wyjątkiem, ale
zwykłym stanem społeczeństwa, była ona już zarazem przyczyną i skutkiem
osłabienia ogólnego, rozprężenia wszelkich węzłów, rozstroju i zgnilizny,
po których nastąpił, bo nastąpić musiał, rozkład czy też jak go
dzieje nazwały rozbiór. Strasznie, bezprzykładnie w historii upadło
to państwo, upadł ten naród, który przecież tysiąc lat o własnych
stał siłach, nie bez chwały i względnej wielkości; upadł nie dla
braku przymiotów i cnót, których mu najzaciętsi wrogowie nie zaprzeczają,
lecz w skutku zbytniego rozwielmożnienia się w nim zabójczych wad,
więcej jeszcze w skutku miękkiego z nimi obchodzenia się, niedostatecznej
walki, zbyt słabego przeciw złemu oddziaływania, a między tymi wadami
główną bezsprzecznie była bezkarność, której bodaj czy nie bezpośrednim
następstwem był nie tylko straszny, ale pod wielu względami sromotny
koniec.
Niewprawny budowniczy oglądając stary
gmach niełatwo rozpozna czy pewny i bezpieczny; umiejętny i wytrawny,
wypowie pod tym względem stanowcze zdanie, a to dlatego, że pierwszy
nie potrafi rozróżnić porysowań murów, drugi umie odgadnąć doniosłość
każdego z nich. Są porysowania bez znaczenia i ważności, które nie
zatrwożą wprawnego oka umiejętnego budowniczego, są to bowiem po
prostu porysowania ścian, nieuniknione następstwa czasu, dające
się łatwo naprawić, są inne przecież, które zwrócą jego uwagę, zastanowią
go i w końcu nakażą mu odsądzić budynek od dalszego użytku; grożą
one bowiem zawaleniem, bo sięgają aż do podwalin, których osłabienie
ich jedyną przyczyną.
Któż z myślących ludzi, patrząc na dzisiejszy
gmach społeczny, który pomimo ciągłych gorączkowych napraw i zbytkownych
upiększeń wciąż trzeszczy i co chwila to z tej, to z owej strony
grozi głowom mieszkańców, nie starał się zbadać jego rzetelnego
bezpieczeństwa i rzeczywistej trwałości, nie starał się dociec czy
i o ile ozdoby jego nie ukrywają zawalenia? Wielką sztuką w tym
badaniu jest właśnie rozróżnienie zewnętrznych, bez doniosłości
porysowań od tych, które od podwalin pochodzą, a jeżeli nie godzi
się ani też jest uczciwym i użytecznym straszyć mieszkańców fałszywymi
wróżbami, to z drugiej strony zbrodnią jest nie przestrzec ich o
porysowaniach świadczących, że podwaliny zgniłe lub że się rozpadają.
Wprawne i zdrowe oko wśród wszystkich świecideł, którymi
otoczono dzisiejszy ustrój, dostrzeże niewątpliwie osłabienia, opadnięcia,
zgnilizny, dostrzeże porysowania sięgające aż do podwalin, a każde
wprawne i zdrowe ucho, wśród gwaru przechwałek i szabasu uwielbień
świata współczesnego dla siebie samego, dosłyszy pewne szmery i
odgłosy świadczące o obsuwaniu się murów. Między tymi oznakami,
coraz wyraźniej odrysowuje się na murach gmachu bezkarność, która
zaiste nie jest nieznaczącym i bez doniosłości porysowaniem ścian,
lecz szczeliną idącą od fundamentów do szczytu. Bezkarność, ta sama,
aczkolwiek, jak to okażemy niżej, niebezpieczniejsza, obrzydliwsza
i gorszego nierównie pochodzenia, która była zapowiedzią upadku
Polski, coraz bezczelniej rozwielmożnia się i zdobywa sobie przeważne
miejsce już nie w jednym narodzie, ale w całym ustroju społecznym
żyjącym dzisiejszą cywilizacją, pod wpływem górujących wyobrażeń,
przekonań i obłędów, słowem pod wpływem współczesnej wolnomyślności,
wszechpotężnej, bezwzględnej, despotycznej machiny tyrana. Władczyni
ta dzisiejszych wyobrażeń i przekonań ludzkich wśród upojenia wszechwładzy
nie powinna by odwracać lub zamykać oczu na mane, tekel, fares
odrysowujące się coraz wyraźniej na ścianach jej od złota kapiących
gmachów, tym więcej - a może przemówić to do jej bezwyznaniowych
i bezprzesądnych pojęć - że nie są to ani przepowiednie, ani kabalistyczne
znaki, lecz objawy dające się rozumem zmierzyć, dające się poniekąd
podciągnąć pod matematyczną rachubę, a świadczące, że budowli grozi
niebezpieczeństwo. Jedną z takich oznak jest nieraz zdumiewająca
nowoczesna bezkarność. Wszechwładni dzisiejsi, ci, którzy przewodniczą
i podlegają zarazem wolnomyślności, którzy wyzyskiwani przez nią
usiłują ją, o ile się da, wyzyskać i tą grą ciągłą są chwilowymi
panami świata, ci wszyscy nareszcie, którzy rozkoszują się w dzisiejszych
wyobrażeniach i którzy palą przed nimi jakby przed bożyszczami kadzidła,
a którzy z takim upodobaniem naigrywają się bezustannie z Polski
i jej przeszłości, niech spojrzą na jej upadek, na Polskę upadłą,
której nie oszczędzają kopnięcia osła, i niech się zastanowią nad
jej historią już nie z nienawiścią do niej, ale ze zwrotem do dzisiejszego
ogólnego stanu społeczeństwa; niech rozważą bezkarność w jej dziejach,
a przekonają się może wtedy, że wkradająca się w ich bezwyznaniowo-wolnomyślne
społeczeństwo nie jest czym innym, jak złowrogą dla nich i ich dzieła
zapowiedzią; im większy stopień bezkarności, tym pewniejszy, tym
prędszy koniec tego porządku rzeczy, który duma i pycha ludzka mniemają
być coraz doskonalszym i silniejszym. Jeżeli bezkarność w jednym
narodzie była oznaką jego upadku, o ileż w łonie ogólnego ustroju
jest ona sroższego zamętu i straszniejszych zwrotów zapowiedzią!
Jak porysowanie murów jest skutkiem innego złego, które tkwi w podwalinach,
tak samo dzisiejsza rysa społeczna bezkarności ma swoją głębszą
przyczynę.
Jednym z głównych znamion świata dzisiejszego
jest coraz większe, niemal już dziś zupełne pomieszanie pojęć. Od
chwili jak nie tylko, że powstało, ale wolny a poniekąd zwycięski
ma bieg zdanie, że społeczeństwo obejść się może bez religii, pomieszanie
to było nieuniknione, dosięgnąć ono musiało wszystkich kierunków
życia, tym samym i sprawiedliwości na ziemi; ludzie puszczeni samopas,
bez wiary i obawy wyższych, nadprzyrodzonych czynników, pozostawieni
sami sobie, bez przewodnika, bez nici Ariadny, w wielkim labiryncie
świata duchowego, błąkają się w nim i we wszystkich jego zakątkach
błądzą. Jedyną podstawą duchową w naszym świecie była zasada chrześcijańska,
wiemy ile dołożono usiłowań, jak wciąż jeszcze zawzięcie pracuje
się nad jej usunięciem, a im to dzieło dalej postępowało i postępuje,
tym większy musiał powstać zamęt w wyobrażeniach i przekonaniach;
tym większy, że nie zastąpiono ani też nawet pomyślano o zastąpieniu
niezbędnej, bo jedynej podstawy, inną, nową, lepszą. Kierunek ten,
niszczący jedyną podstawę duchową świata bez troski i zamiaru skądkolwiek
zastąpienia jej inną, jest najwyższym a jedynym w dziejach wyrazem
zniszczenia. Działanie tej niweczącej dążności sprowadzić musiało
chaos w dziedzinie duchowej, jakby go podobnie silny, niszczący
kierunek w dziedzinie materii tam sprowadził i temu to powstałemu
już chaosowi przypisać należy nie tylko pomieszanie wyobrażeń o
słuszności, ale także zachwianie się samej sprawiedliwości w jej
najwyższej czynności - w wymiarze kary. Trudno zaiste wymierzać
karę, gdy się nie ma jasnego i pewnego pojęcia o karygodności, gdy
się jest zachwianym w przekonaniu o tym, co karygodne, gdy się nie
ma zdrowego, niezmąconego wyobrażenia o odpowiedzialności człowieka
już nie tylko wobec społeczeństwa, ale przede wszystkim wobec wyższego
prawa duchowego. Inaczej zaś być nie może od chwili jak ludzkość
stała się sama sędzią nadprzyrodzonych praw i pozbyła się wszelkiego
wyższego prawidła życia, tak niezbędnego dla podpory jej wrodzonej
słabości i niemocy. Wszystko na tym świecie dziwnie się z sobą wiąże
i spaja, a od chwili jak rozpowszechniło się przekonanie, że społeczeństwo
ludzkie istnieć może bez pomocy wyższych czynników, to jest bez
jakiejkolwiek nadprzyrodzonej religii, szerzy się też nieznacznie,
powoli, ale niemniej wyraźnie jakieś chorobliwe poczucie, że obejść
się ono może bez sprawiedliwości i bez kary, a tak bezwyznaniowość
i bezkarność są rodzonymi siostrami i obsługują je ci sami kapłani.
Bezwyznaniowe prawodawstwo doprowadzić musi ostatecznie albo do
prawnego mordu, albo do bezkarności. I zważmy, że jeżeli w jednym
kierunku przeważające dziś wyobrażenia bezwyznaniowo-wolnomyślne,
pozbawiając społeczeństwo i człowieczeństwo wszelkiej religii, doprowadzają
zniszczeniem człowieczeństwa aż do zwierzęcości, to z drugiej strony
do tego samego dochodzą następstwa wprowadzając bezkarność, która
także jest znamieniem zwierzęcości, zwierzęta bowiem żyją bez sprawiedliwości
i kary, pozbawione w jestestwie swym ograniczonym wynikającego stąd
bezpieczeństwa dlatego, że im ich dać nie może wyższa duchowa siła.
Przecież pomimo przewrotności, kłamstwa,
upadków i upodleń człowiek, jak w sobie samym ma uczucie zachowawczości,
ochraniające go przed niebezpieczeństwami, tak samo posiada w sobie
coś, co go broni przed ostatecznym zezwierzęceniem; to coś jest
stokroć większe i silniejsze w zbiorowym człowieczeństwie, które
się zwie społeczeństwem; ile razy ludzkość zbliża się do granic
zwierzęcości, tyle razy w skutku owego czegoś tkwiącego w niej samej,
a które jest po prostu wstrętem przed zbydlęceniem, odskok jej jest
gwałtowny; zbaczając bezwiednie, jak w dzisiejszym dziejowym okresie,
z drogi człowieczeństwa kroczy jakiś czas szlakiem prowadzącym do
zezwierzęcenia, aż dojdzie do ostatniego kresu, do granicy, od której
cofa się z przerażeniem; to cofnięcie się w tył jest przyrodzonym,
nieuniknionym przeciwdziałaniem. Podobny przykład mieliśmy po zwierzęcych
wypadkach pierwszej wielkiej rewolucji francuskiej. Nim jednak dojdzie
się do kresu, postępuje się drogą zezwierzęcenia zwykle nieznacznie,
niepostrzeżenie, bezwiednie, lecz zawsze i niezmiennie, wkracza
się na nią tam, gdzie niknie sprzed oczu społeczeństwa drogowskaz
duchowy, wiara i religia. Tak się stało w starym świecie, gdy poganizm
stracił swą moc, tak się stało przed rewolucją francuską, kiedy
filozofia ośmieszyła dogmatyczną wiarę. Istota człowiecza jednak
i w owych chwilach nie przestaje być ludzką, naginanie bowiem nie
jest przeistoczeniem, pozbawiona podstawy duchowej, do której nawykła
szuka jakiejkolwiek i gdziekolwiek, całkiem bez niej obejść się
nie może i albo wtedy odszukuje
jej u źródła wszelkiej prawdy, to jest w Bogu, jak się to stało
przy upadku Rzymu, albo w chwilach, w których odwraca się od Boga
a Bóg od niej odnajduje ją w sobie samej, jak przed rewolucją francuską,
kiedy religię zastąpiło ubóstwienie rozumu; w pierwszych wypadkach
ludzkość wkracza na wielki gościniec swoich przeznaczeń, w drugim
zmierza nieco tylko dalszą drogą do owego kresu, do którego wcześniej
czy później dochodzi, a u którego przedstawiający się jej obraz
zwierzęcości tak ją przeraża, że się w tył cofa.
Przy powtórnym szturmie przypuszczonym
obecnie na zasadę chrześcijańską, dotąd tak pomyślnie prowadzonym,
acz jeszcze nie zwycięskim, dostrzec możemy objawy podobne, potwierdzające
nasze rozumowanie. Ludzkość w znacznej już części pozbawiona wiary
zdrowej, silnej w dziedzinie świata duchowego, pozbawiona religii
płynącej od Boga, zachwiana jednym słowem w swoich przekonaniach
chrześcijańskich, doprowadzona do wiary w kłamstwo, społeczeństwa
bez religii nadprzyrodzonej, a więc bardziej niż kiedykolwiek pchnięta
na drogę prowadzącą do zwierzęcości, z wrodzonego popędu gorączkowo
chwyta się przecież jakichś pojęć wyższych, źle określonych, zbałamuconych
i zamąconych, jak zbałamuconymi i zmąconymi są jej wyobrażenia,
lecz dzielący ją choćby na chwilę od królestwa zwierząt, i tak sama,
lecz rada by z biedy w nią wierzyć, jakąś, jeżeli już nie bosą,
to ludzką religię. I oto zamiast prawdziwych pojęć wyższych i duchowych,
zamiast odwiecznego stosunku człowieka do Boga, a z niego dopiero
wynikającego stosunku człowieka do ludzi, wytwarzają się chorobliwe,
źle określone, śmieszne i zgubne, przecież nie pozbawione smętności
i tęsknoty za czymś wyższym, wyobrażenia humanitarne i filantropijne,
które tak przeważny, tak złowrogi i tak stanowczy wywierają wpływ
na sprawę, którą się zajmujemy, że je nazwać możemy chrzestnymi
rodzicami bezwyznaniowej bezkarności.
Zastąpienie religii boskiej religią ludzką
musi zawsze pociągać za sobą nieuniknione następstwa, a bliżej nierównie
od religii ludzkiej do zezwierzęcenia, jak od religii boskiej do
ludzkiej! Stan wytworzony potrzebą chwilową a wrodzoną religii ludzkiej,
jest to stan wyjątkowy, chorobliwy, chorobliwymi też zawsze muszą
być wszystkie jego objawy. Już pod koniec wieku osiemnastego przytępiony
zmysł religijny i duchowy, tak dobrze w rządach, jak w ludach, zagłuszył
zasadę, że kara jest odpokutowaniem występku i wywołał przesadną
nad winowajcą litość, wobec której nie ma litości ani nad ofiarą,
ani nad społeczeństwem. Dziś zaś na skutek wpływów humanitaryzmu
i filantropii zamiast uczucia sprawiedliwości opartego na zasadzie
moralnej wyrodziła się uczuciowość nerwowa, pewna czułostkowość
i miękkość ochrzczona nazwą ludzkości! Karę za winy zastąpiła wyrozumiałość
dla ułomności ludzkich, która z wolna przeistaczać się poczyna we
współczucie dla winowajcy, a zamiast wielkiej i silnej zasady przebaczenia
i łaski zapanowało gorszące pobłażanie, które niczym innym nie jest,
jak tylko uświęceniem na tej ziemi występku.
Chorobliwy ten wpływ chorobliwych uczuć
i przekonań jest bezpośrednim następstwem podkopania i zepsucia
podwalin społecznych; ogarnia on powoli, łagodnie, ale niemniej
podstępnie, coraz wyraźniej, dziedzinę sprawiedliwości społecznej,
a rozliczne tych uczuć i przekonań korzenie wybujały w przerażający
swoją potwornością kwiat bezkarności. Zgubne, fałszywe, mylne pojęcia,
których początek wskazaliśmy, wsiąkają we wszystkie części ciała
społecznego i zaraziły już samą siedzibę sprawiedliwości. Z postępem
i pod wpływem niszczących prądów w dzisiejszej Europie, zaraza bezkarności
rozszerza się coraz dalej, a jak dawniej rozprzęgła ona i wywróciła
nasz ustrój polityczny, tak dziś szarpie i rozluźnia węzły
społeczeństwa. Sprawiedliwość bowiem, będąc przedstawianą i wykonywaną
przez ludzi, nie może ochronić się przed ogólnym wpływem górujących
wyobrażeń i one czynią ją coraz więcej pobłażliwą, humanitarną,
filantropijną; ostatecznie ani karzącą, ani karcącą. Doczekaliśmy
się tego, że we wszystkich kierunkach swej działalności, sprawiedliwość
przemienia się z wolna w zakład dobroczynny dla złoczyńców.
Jakże przerażająco bałamucącym jest zawsze
wpływ wyobrażeń, których początek nie w prawdzie! Owe humanitarne
i filantropijne popędy, które zastąpić nadal mają wszelką wiarę
i religię, powstały jedynie z uwielbienia ludzkości, owego człowieczego
bóstwa stworzonego wycieńczoną wyobraźnią racjonalizmu; a przecież
w swym biegu dochodzą one do następstw i wyników, które niczym innym
nie są, jak tylko zamachem na ową ludzkość. W wymiarze sprawiedliwości
i kary doprowadzają one do osłaniania i oszczędzania złoczyńcy i
zbrodniarza, do ochraniania ich, a tym samym nie tylko, że krzywdzą
ofiary, ale poniekąd wyznaczają nagrodę za nowe zbrodnie i bezprawia,
mnożą je tym samym, a tak powstałe w imieniu ludzkości zadają same
sobie kłam sromotny, bo oszczędzają jednostki ze szkodą i narażeniem
bezpieczeństwa ogółu, owej ludzkości - Boga !
I tak się też dzieje. Rozstrojona i obałamucona
społeczność dzisiejsza wysila się we wszystkich kierunkach, aby
złoczyńcę ochraniać i skutki zbrodni jego uczynić mu jak najmniej
przykrymi. Nie tylko w prawodawstwie, w całej działalności sprawiedliwości
widoczną, wyraźną jest ta dążność, począwszy od filantropijnych
urządzeń więzień aż do narzucającego się wszędzie obcesowo społeczeństwom
zniesienia kary śmierci. Te względy rozliczne, ta pobłażliwość czułostkowa,
ta nieroztropna wspaniałomyślność dla złoczyńców, ta troska o ich
wygody zarówno jak o bezpieczeństwo ich gardeł, to bezkarność prawna,
uznana, uchwalona przez sejmy, to już na dzisiejszym społeczeństwie
zdobyty niejako przez złoczyńców przywilej; a tak w skutku dziwnej,
lecz słusznej sprawiedliwości, owej wyższej od rzeczy ludzkich,
wiek, który zniósł wszystkie i wszystkich przywileje stworzył je
jedynie dla złoczyńców. Gorsza jednak i bardziej przerażająca bezkarność
innego gatunku i treści świta już na widnokręgu dzisiejszego ustroju.
Mamy tu na myśli dążność w samym wymiarze sprawiedliwości uniewinnienia,
lub przynajmniej oszczędzenia, już nie oskarżonego, ale winnego,
dążność ułagodzenia i doprowadzenia do minimum kary. Kierunek ten
sprawiedliwości coraz wyraźniejszy, bo wpływ na nią wyobrażeń filantropijnych,
wpływ powietrza przesyconego humanitaryzmem coraz większy; nie tylko
w urządzeniach i w prawodawstwie czuć się on daje, ale w samym wymiarze
sprawiedliwości, w zastosowaniu, a zawsze i nieodmiennie działa
on na korzyść przestępcy i uczy tłumaczyć na dobre tak występek,
jak jego przyczyny i powody ze szkodą społeczeństwa. Pod wpływem
owych wyobrażeń sędziowie jakimikolwiek są, drżą coraz więcej przed
odpowiedzialnością, dlatego że nie mają o co ją oprzeć, że brak
im potężnej podpory duchowej, a owo: nie chcę brać na moje sumienie
tak zwykłym jest obecnie dlatego właśnie, że sumienia coraz mniej
w świecie, że zastępuje je czułostkowa a sfałszowana filantropia.
I zważmy dobrze, że nie jest to wcale szlachetna i łatwa do zrozumienia
obawa ukarania niewinnego, którą sędzia zawsze winien być przejęty;
nie, to obawa zbyt srogiego, zbyt nieludzkiego obejścia się z przestępcą,
ze złoczyńcą, ze zbrodniarzem, którego wina została uznaną, dowiedzioną,
do której nawet sam się przyznał. Ludzie duchowo tak zmaleli, że
nie czują w sobie ani mocy, ani powagi, ani powołania, ani namaszczenia
do karania. Nie tylko nie śmią uderzyć, ale nawet brak im siły do
podniesienia ręki dla wymiaru sprawiedliwości. To wahanie się w
wymiarze kary, nie wobec wątpliwości, lecz wobec dowiedzionego,
uznanego czynu, pozostanie jednym z najbardziej znamiennych rysów
czasu, a droga fałszu tak jest pochyła, że nieznacznie, lecz nie
mniej znacząco, wahanie to zamieniać się poczyna w jakieś współczucie
dla przestępcy, którego inaczej pojąć ani wytłumaczyć sobie nie
można, jak tylko tajemnym pociągiem pokrewnych dusz lub czymś w
rodzaju pokrewieństwa z wyboru. Czyżby już świat miał dojść do tego,
iżby wszelkie wyłamanie się spod prawa, choćby pięścią lub siekierą,
choćby wytrychem lub wytrychowym sumieniem, miało znaleźć współczucie
w tylu pokrewnych duszach, żeby aż zabrakło surowych sędziów? W
nieuniknionym następstwie, niewątpliwie, dla zbyt wielkiej ilości
przestępców nie byłoby sędziów.
Do czegóż to publiczne naigrywanie się
ze sprawiedliwości przez sprawiedliwość samą doprowadzić może, jeżeli
nie do zabicia jej w samej istocie i treści, a więc do zastąpienia
jej obroną osobistą i doraźnym wymiarem kary, czyli powrotem do
stanu dzikości lub do zwierzęcości. Sprawiedliwość weszła na drogę
prowadzącą do samobójstwa. Srogie pomiatanie prawem, którego byliśmy
i jesteśmy świadkami, dosięgło samej siedziby prawa i sprawiedliwości,
a zasada i poczucie prawa poniewierane i zgnębione w wielkich sprawach
tego świata zamierają i gasną w ognisku, bo w piersi sędziego.
Jeżeli dawniej oskarżano pochopnie sądy
i sędziów o zbytnią surowość i srogość kar, przypisując je potężnym
wpływom lub stronniczości, to zaiste dziś zawsze i nieodmiennie
posądzić by ich można i to z większą może słusznością o pobłażanie,
o względy, o jakieś skryte dla zbrodniarzy i przestępców niewytłumaczone
współczucie, posądzić by ich można o uległość i schlebianie wyższym
i potężnym wpływom, tylko że nie w wymiarze kar, ale raczej w zawieszeniu
miecza sprawiedliwości i o schlebianie tym i uleganie wszechpotężnym
wyobrażeniom czasu, zarazem o obawę tak dziś strasznej niepopularności.
W prostym następstwie współczesnej plagi
bezkarności dojść musi do tego, że zbrodnia się rozwielmożni, zyska
niejako prawo obywatelstwa, zbrodniarze mnożyć się będą, a w końcu
zabraknie kata. Będzie to ostatnim wyrazem siły niszczącej, która
jak tkwi w wielu wyobrażeniach dzisiejszych, tak samo znajduje się
w łonie bezkarności. Bezkarności w samej sprawiedliwości towarzyszy
inna, ściśle z nią złączona, jeszcze może groźniejsza, jeszcze wyraźniej
zwiastująca niebezpieczeństwo, bezsilność duchową i rozstrój, bezkarność
ze strony opinii publicznej; ona to oddziałuje tak zgubnie, tak
haniebnie na wymiar sprawiedliwości. Dzisiejsza tak zwana opinia
publiczna staje niezmiennie po stronie nie tylko obwinionego, ale
winnego, nie tylko winnego, ale skazanego, nie tylko skazanego,
ale i unikającego kary; ona go otacza swymi skrzydłami opiekuńczymi
i w imieniu wolnomyślności i filantropii zdaje się wołać do sędziów:
nie karzcie, jeżeli nie chcecie być potępionymi. W każdym niemal
procesie głośniejszym znika wnet z widowni pokrzywdzony, a głównym
bohaterem, który skupia całe współczucie widzów, staje się krzywdziciel.
A tam i w tym, gdzie zwykła sprawiedliwość dosięgnąć nie może, lecz
gdzie opinia publiczna ma moc karcenia i karania, czyż widzimy wymiar
sprawiedliwości! Zaniechano go i nie ma już ludzi, którym by nie
podawano ręki, nie dlatego zaiste, aby nie było takich, którym by
ręki podać nie należało, ale dlatego, że nie ma takich, którzy by
jej nie podawali. Obydwie te bezkarności schodzą się w jednym skutku,
w jednej myśli, raczej bezmyśli, bo ich początek, ich przyczyna
ta sama, brak podstaw duchowych, obydwie podają sobie ręce, aby
powoli zatrzeć różnicę między winowajcą a niewinnym, między zbrodniarzem
a cnotliwym, między złoczyńcą a uczciwym człowiekiem i sprowadzić
w życiu ten sam zamęt, który już istnieje w wyobrażeniach i pojęciach,
a którego ostatnim demokratycznym wyrazem będzie równość wobec sprawiedliwości
tych, którzy ją gwałcą z tymi, którzy ją szanują. Lecz i tu, jak
zwykle, równość będzie złudną, bo niewątpliwie zbrodniarze będą
mieli nad niewinnymi wielką wyższość i przewagę i w końcu utworzą
zbyt potężną kastę, najwstrętniejszą oligarchię. A zaprawdę, jak
w słynnej powiastce Voltaire zebrał w Wenecji grono zrzuconych królów
i książąt, tak samo dziś już można by zgromadzić u jednego stołu
liczny zastęp głośnych, na wolnej stopie żyjących przestępców i
zbrodniarzy. Nie dziś tylko, ale zawsze zbrodnia i występek nieraz
unikały kary i swobodnie żyły na świecie, lecz dawniej dla braku
dowodów, dla zbiegu okoliczności, na skutek szczęścia czy zręczności,
nigdy jak obecnie na skutek i pod zasłoną wyobrażeń i pojęć przeważających,
z dobrodziejstwa filantropii, nigdy jeśli były przekonane, dowiedzione
lub same się wyznaniem stwierdzały; i właśnie bezsilność, niemoc
czy też łagodność sprawiedliwości dla dowiedzionej, udowodnionej,
wyznanej zbrodni lub przestępstwa stanowią treść i odrębne znamię
dzisiejszej bezkarności, jest to bezkarność prawna, jak prawnymi
są wszystkie bezprawia obecnych czasów. Nie jest to, jak dawniej,
oszukaniem lub uniknięciem sprawiedliwości, lecz przeciwnie, sama
sprawiedliwość potępia a nie karze lub wymierza pozorną karę pozbawioną
siły karcenia. Bezkarność, tak dalece jest w powietrzu, w usposobieniu
ogółu, że najczęściej nawet tam, gdzie sprawiedliwość zdobywa się
na karę, zwykle znów jakiś dziwny zbieg okoliczności wstrzymuje
lub przeszkadza jej wykonaniu; nie tylko sędziowie, ale i strażnicy
więzień pomagają bezkarności. Ucieczki z więzień, ich ułatwienia
stają się coraz częstsze i coraz zaszczytniejsze, a osłonięte są
także bezkarnością; niemoc sprawiedliwości coraz widoczniejsza we
wszystkich kierunkach. [...]
I w jakich to czasach, wśród jakich górujących
i panujących wyobrażeń szerzy się i rozwielmożnia bezkarność? Oto
wtedy, kiedy materializm górą, kiedy walka o byt jedyną zasadą,
a jedynym bożyszczem zysk. Jeżeli przestępstwo, a nawet zbrodnia
zawsze i wszędzie będą na skutek bezkarności mniej lub więcej zyskownymi,
któż się przed nimi dziś cofnie? A z drugiej strony, w nieuniknionym
następstwie, cnota i poszanowanie prawa staną się największymi,
najniedorzeczniejszymi stratami; o ile wartość tamtych pójdzie w
górę, o tyle tych spadnie. Któż nie cofnie się dziś z przerażeniem
przed dowiedzioną z góry stratą? Kto? Mała gromadka uczciwych dla
uczciwości, którzy zaiste niepocieszne zajmą stanowiska zawsze oszukanych
i wyśmianych. Bezkarność, będąc podwójną ze strony sprawiedliwości
i ze strony społeczeństwa, ze strony sędziów i ze strony opinii
publicznej, wartość nieuczciwości pędzona jest do góry, gdy przeciwnie
uczciwości ulega chronicznemu spadkowi. Sprawa kryminalna, sam kryminał,
złodziejstwo, oszukaństwo, kradzież, nie mówiąc już o szacherce,
tym najwykwitniejszym przestępstwie, nie odcinają dziś bynajmniej
sprawcy od społeczeństwa, znajduje on w nim współczujące dusze i
dostateczne pobłażanie, aby pod jego zasłoną żyć pogodnie. Co więcej,
ileż to razy niezaszczytna chwilowa i przypadkowa przeszłość nie
przeszkadza wcale kierować później opinią publiczną, nauczać społeczeństwo,
obrzucać błotem uczciwych ludzi i słuszne sprawy. Jeżeli przestępstwo,
jeżeli zbrodnia nawet staną się w dzisiejszych czasach, wśród dzisiejszych
wyobrażeń, zyskowne, nie wątpić zaiste pod karą śmiesznej dobroduszności,
że się mnożyć i rozszerzać będą w nieskończoność. Nie inaczej już
tłumaczoną bywa bezkarność przez łaknące zysków warstwy, a słowa
fryzjera powiedziane z powodu wyroku w głośnej w Galicji sprawie,
winny swoją szczerością baczną na siebie zwrócić uwagę, "za połowę
tych pieniędzy, rzekł on, chętnie bym siedział dwa razy tyle". Otóż
i gotowy zysk. Tak więc bezkarność, schodząc się z przeważającymi
wyobrażeniami, apetytami, żądzami, bożyszczami, stanowi wspólnie
z nimi nieobrachowaną siłę niszczącą, tym skuteczniej działającą,
że przedmiot, w który uderza nie znosi jej pocisków i najprędzej
pod nimi runie. Świat dzisiejszy, przeważnie materialny, przeważnie
oparty nie na myśli, lecz na zysku, wymaga i potrzebuje dla swego
bezpieczeństwa i istnienia kredytu, zaufania, opieki, a któż bardziej,
a któż więcej zdolny je zniszczyć, zachwiać, zniweczyć, jeżeli nie
bezkarność? A gdzież ona bardziej grasuje obecnie, jeżeli nie w
świecie zysków i w uroczej krainie szacherki, nie przystępnej ani
dla karcenia, ani dla kary? Im bliżej wiec przypatrujemy się uwielbianemu
kierunkowi dzisiejszemu, tym wyraźniej dostrzegamy, że sam w sobie
i przeciw sobie, w głównych swych wyobrażeniach i dążeniach nosi
żywioły i narzędzia zniszczenia, tym lepiej widzimy i rozpoznajemy
porysowania, których przyczyna w podwalinach. I zaiste niemała to
pociecha, niemałe zadowolenie, nawet wyznajmy przyjemność, a wielka
nadzieja, dla wszystkich, którzy nie zaślepieni jego ułudnym blaskiem,
nie dali się zaprząc do jego zwycięskiego rydwanu; dla wszystkich
tych wreszcie, którzy nie są zwycięzcami, lecz zwyciężonymi chwili
obecnej.
Zważmy dalej, o ile tu działanie i przeciwdziałanie
są silne. Jeżeli z jednej strony bezkarność jest skutkiem i następstwem
pomieszania wyobrażeń i pojęć o prawie i słuszności, to z drugiej
strony ona znowu nadzwyczaj dzielnie dopomaga do dalszego i coraz
większego zamętu. Nic może w tak wysokim stopniu nie mąci wyobrażeń,
jak wpływ bezkarności i zawsze jest ona źle i musi być na złe tłumaczona,
bo będąc pobłażaniem a nie łaską, nie przebaczeniem, niszczy dobry
i drogocenny wpływ ich tak dalece, iż rzec można, że bezkarność
zabija przebaczenie i łaskę, czyniąc z wyjątku regułę.
Wedle przeważających dziś wyobrażeń, co
gorsza, wedle szerzącego się zwyczaju, czego niejeden mieliśmy przykład,
dziwna i zgubna wyrabia się nauka o okolicznościach zwalniających,
która w wysokim stopniu pogarsza bezkarność. Przeszłość zaszczytna
człowieka, jego wykształcenie, wpływ który wywierał, zaufanie które
wzbudzał, stanowisko jego poprzednie, są to zwykle dziś nie obciążające,
lecz zwalniające okoliczności, a przecież im stanowisko było wyższe,
tym upadek jest większy, im wpływ był znamienitszy, tym odpowiedzialność
jest większa, tym samym bezkarność zgubniejsza; tak jest, bo im
wyżej się ona wznosi, tym głębiej dosięgają jej skutki w społeczeństwie,
a przykład złego u góry jest mniej szkodliwy i niebezpieczny, jak
przykład bezkarności. Wykształcony, prawy, duchowo wyższy, wzbudzający
zaufanie człowiek popełnia zbrodnię, odpowiedzialność jego za nią
jest tym samym niezaprzeczenie większa, jak tych, którzy niżej od
niego stoją duchowo, osłaniająca go więc bezkarność jest szkodliwsza
i prosta, zdrowa logika ludowa wybornie to rozumie i rozumuje; słyszeliśmy,
jak wobec podobnego przykładu posługacz, wysłany z małą kwotą pieniężną
na pocztę z przestrogą, aby ją oddał, a nie zniknął z nią, odpowiedział
żartobliwie, przecież z głębszą myślą: "Jeżeli za tysiące skazano
uczonego pana na rok, to przecież mnie za kilkanaście reńskich nic
by nie było". U dołu jest jeszcze poczucie odpowiedzialności, które
dlatego, że u góry zaciera się coraz więcej, mącą się i bałamucą
w tak zgubny sposób prawdziwe pojęcia obciążających lub zwalniających
okoliczności. I zaprawdę, zastanawiając się nad dzisiejszym stanem
rzeczy, nieraz ma się jakby przeczucie nowej wieży Babel, około
której nastąpi ostateczne i zupełne pomieszanie już nie języków,
ale wyobrażeń, z którego dopiero powstanie nowy porządek duchowy,
jak z chaosu powstał świat materialny.
Dziwne, zdumiewające są niekiedy objawy
dzisiejszej, nowożytnej bezkarności; o ile zniechęca pokrzywdzonych
do sprawiedliwości, do poszukiwania jej lub odwoływania się od niej,
o ile budzi w nich zwątpienie coraz większe o wymiarze sprawiedliwości,
o tyle z drugiej strony napełnia przestępców i zbrodniarzy nieograniczonym
do niej zaufaniem. Rozczulające jest dzisiejsze zaufanie przestępców
do sędziów, rozczulające są coraz częstsze oddawania się w ręce
sprawiedliwości i szczere, otwarte, odważne wyznania winy. Nikt
i nic nie budzi większego zaufania w winowajcy jak sprawiedliwość!
Dawniej przestępca, zbrodniarz krył się, uciekał, szukał schronienia
w nieprzystępnych miejscach w lasach i górach, między dzikimi zwierzętami,
przepływał ocean i uciekał do Ameryki; dziś przeciwnie, zbrodniarz
czuje się niejako bezpiecznym i nie ma nic pilniejszego do zrobienia,
jak oddać się w ręce sprawiedliwości, jak zapisać się do wiezienia,
jak szukać schronienia, prawnej opieki tam, gdzie dawniej czekała
go sroga lub straszna kara. I czyż nie widoczny to, dla nieuprzedzonych,
zdrowo się patrzących, dowód, zwiększenia się, potężnienia bezkarności!?
Stokroć wart był więcej ów zbrodniarz, który czuł ciężar swej winy,
który jej wyznać nie śmiał, który drżał, ukrywał się przed sprawiedliwością,
od tego, który swobodnie wyznaje winę i opowiada ją sądowi jako
zdarzenie życia, którego następstwa uporządkować, uprawnić, złagodzić,
jest rzeczą tego sądu, w którego objęciach chroni się z całym zaufaniem;
w tamtym był jeszcze wstyd zbrodni i jej groza, w tym jest bezwstyd
występku. O tak, stokroć lepsza ucieczka do Ameryki, krycie się
po lasach i górach, jak na pozór odważne, a oparte na dobrze wyrachowanej
i ugruntowanej nadziei bezkarności, oddanie się w ręce sprawiedliwości.
W każdym razie ucieczki i krycie się zbrodniarzy nierównie lepiej
świadczyły o stanie społeczeństwa i o sprawiedliwości sądów, jak
dzisiejsze wyznania i oddawania się. Darmo, sąd to nie konfesjonał,
przed którym by zbrodniarz nawet miał odwagę wyznać spełniony czyn.
I rzeczywiście, owa łatwość przyznawania się do zbrodni, owa pochopność
do oddawania się w ręce sprawiedliwości, to po prostu bezwstyd zbrodni,
jak wobec owych wyznań mniejsza lub większa pobłażliwość sądów jest
tylko bezwstydem bezkarności. Zbrodniarze i przestępcy szukają bezpieczeństwa
i schronienia na łonie samej sprawiedliwości, bo ono przepełnione
współczuciem i pobłażaniem dla nich. Zamiast grozy i przerażenia,
które w winowajcach wzbudzała sprawiedliwość, widzimy teraz między
nimi a jej trybunałem jakieś poufałości, pewną zalotność i zamianę
oznak dziwnego, niepojętego pociągu. Owa chęć okłamania sprawiedliwości,
[...] stała się zbyteczna i niepotrzebna, bo szczere i otwarte wyznanie
winy jest najkorzystniejszym wybiegiem.
I kiedy wszystko to dzieje się i rozkrzewia
pod godłem ludzkości, to zaprawdę mniemać by można, że ludzie i
bogowie tej cywilizacji i tego świata, w którym do tego stopnia
skrzywione są wyobrażenia, już szaleją. Ileż to bowiem ofiar pociąga
za sobą pobłażanie dla jednego zbrodniarza, a ileż ubywa bezpieczeństwa
dla ludzkości, w imieniu której wstrzymuje się ręka sprawiedliwości
w wymiarze kary. Daremne usiłowania! Wasza bezkarność nie oszczędzi
ani jednej ofiary, nie ujmie jednej klęski, mnożyć tylko będzie
i pierwsze i drugie i już zagraża drugimi karami, nowymi przewrotami
ludzkości, w imieniu której chcecie ją wznieść do wysokości zasady.
W okresie dziejowym, w którym więcej jak kiedykolwiek wojna tysiące
pochłonęła i w danym razie pochłonęłaby ofiar, kiedy niezliczone
narzędzia postępu, dziennie znaczną liczbę ludzkich istot poświęcają
na jego ołtarzu, wy boicie się przez ludzkość ściąć głowę zbrodniarza
lub zawiesić na nim kajdany! Sofiści w teorii i sofiści w zastosowaniu
nie jesteście nawet litościwymi, ale po prostu miękkimi, rozstrojonymi,
bezsilnymi duchowo i we wszystkich niemal kierunkach przerażająco
niedorzecznymi!
I cóż pomoże zawieszenie w imieniu waszych
nauk i filantropijnych czułości miecza sprawiedliwości, skoro statystyka
- a ją przecież szanujecie - nie wykaże przez to mniej wypadków
śmierci niezwykłej i ani jednej kropli krwi oszczędzonej. Znosicie
karę śmierci na zbrodniarzy lub unosicie się względem nich wspaniałomyślnością,
a okrutni jesteście dla pokrzywdzonych, oto patrzcie: potrzeba kary
jest tak konieczną, tak mądrą, tak niezbędną, tak nieodłączną od
istoty ludzkiej i układu tego świata, że ludzie, gdy jej zabraknie
przez innych, sami ją sobie wymierzają, że sami na sobie wykonują
karę śmierci poza waszymi naukami, poza waszymi sofizmatami i poza
waszymi plecami. Wobec, jeżeli nie już na skutek, bezkarności mnożą
się z każdym dniem samobójstwa i zaprawdę trudno nie odczuwać jakiegoś
związku mistycznego, a może nawet filozoficznego między samobójstwami
a bezkarnością. Niewątpliwie są one często, zbyt często w tych czasach,
jakby bezwiedną tęsknotą za słuszną karą, wygnaną z tej ziemi, są
objawem silnego uczucia ludzkości, potrzeby kary i zaiste nic wymowniej
nie potępia bezkarności, jak doraźne wymierzanie kary przez człowieka
na samym sobie. Smutny, przerażający objaw czasów i pojęć, ale ściśle
związany z całym przewrotem duchowym, którego jesteśmy świadkami,
a w którym tak ważne miejsce zaczyna zajmować bezkarność. Gdzie
ustają działać prawa przyrodzone i rządzić ludźmi, tam występują
objawy przeciwne przyrodzie, a wobec bezkarności coraz częstsze
staje się samobójstwo, które zwykle jest tylko samogwałtem kary.
I nie łudźmy się, nowoczesna bezkarność
nie jest bynajmniej złem chwilowym, przemijającym, przypadkowym,
nie ustanie ona ani tak prędko, ani tak łatwo, bo jest następstwem
ogólnych wyobrażeń, prądów, otaczającego powietrza; dalej i dalej
dokonywać będzie w swoim kierunku niszczącego zadania aż wywoła,
jak wszelkie niszczenie, przeciwdziałanie. Nie jest ona ani przypadkowa,
ani chwilowa, bo jest następstwem szeregu wyższych przyczyn, nie
jest porysowaniem ściany, ale jest rysą mającą swój początek w podkopaniu
i osłabieniu fundamentów. Usuwające się, wyjęte z podwalin społecznych
cegły chrześcijańskie, oto przyczyny jak wielu innych, tak i tego
porysowania gmachu; społeczeństwo pozbawione jedynej dziś duchowo
rozumnej, poza racjonalizmem, podstawy, podstawy chrześcijańskiej,
błądzi, bałamuci i bredzi, jak w wielu innych, tak i w dziedzinie
sprawiedliwości. Bezkarność jest prostym następstwem coraz gwałtowniejszego
wyrugowania nauki chrześcijańskiej przez wyobrażenia chwilowe i
to do tego stopnia jest prawdziwym, iż w znacznej części, w niezliczonych
wypadkach, przypisać ją jedynie należy zacieraniu się przekonania,
przed innymi chrześcijańskiego, o wolnej woli człowieka, tym samym
o jego odpowiedzialności; gdzie nie ma wolnej woli, tam winy być
nie może, tam kara jest niesprawiedliwością; zaprzeczenie tym samym
wolnej woli, czyli usunięcie podstawy chrześcijańskiej, bardzo słusznie
pociąga za sobą bezkarność. Liczne zaiste przytoczyć byśmy mogli
przykłady pobłażania i bezkarności, wynikające jedynie z zaprzeczenia
wolnej woli człowieka, liczniejsze niewątpliwie są przypadki popełnionych
zbrodni na skutek zaparcia się jej. [...]
Rzecz godna uwagi, że w czasach, w których
tak się wzmogło wyobrażenie o potędze państwa rozszerza się bezkarność,
że w czasach, w których polityka nic nie straciła ze swej bezwzględności,
sprawiedliwość staje się względniejsza, łagodnieje i słabnie. A
przecież, jeżeli bezwzględność w polityce konieczna jest dla bezpieczeństwa
państwa, to tym konieczniejsza jest bezwzględność sprawiedliwości.
Nie możemy inaczej nazwać bezkarności, jak tylko zamachem na społeczeństwo,
bo już bez względu na wszelkie duchowe wyobrażenia i prawa widoczną
jest rzeczą, że wymiar sprawiedliwości, że jej następstwo kara jest
niezbędna dla bezpieczeństwa społeczeństw; bezkarność więc, która
się wylęgła pod wpływem przeważających dziś wyobrażeń, jest zamachem
społeczeństwa na siebie, jest dalszym dziełem zniszczenia.
Prawda to tak jasna, tak przejmująca,
że każdy wyższy umysł, choćby najwięcej i najsilniej idący z prądem
nowoczesnym dostrzega ją. Wybornym, znakomitym do współczesnej bezkarności
objaśnieniem pozostanie mowa ks. Bismarcka przy rozprawach o zniesieniu kary śmierci. Człowiek
ten, który ręką olbrzyma popchnął skarłowaciałe plemię w niejednym
niszczącym kierunku, jasno zapatrywał się przecież na chorobę bezkarności
i piętnował ją wyrazami zdradzającymi wyższy umysł. Dostrzegł on
- to jego słowa - że w całym usposobieniu tych, którzy przemawiają
za zniesieniem kary śmierci, przeważa chorobliwa troska otoczenia
większą opieką przestępcy niźli ofiary. A dalej dodał: "owa obawa
odpowiedzialności, gdy idzie o skazanie na śmierć bliźniego, jest
chorobą naszych czasów wciąż grasującą, która dosięga szczytów społecznej
hierarchii; niemniej jednak słusznie i logicznie inaczej nazwać
jej nie mogę, jak tylko niezdrową czułostkowością obecnej epoki".
Widział więc ten przenikliwy umysł jasno wszystkie strony tej sprawy,
dostrzegł, że skłonnością wieku było osłanianie przestępcy ze szkodą
ofiary, że łagodność była tylko obawą odpowiedzialności i zapewne
niepopularności, i że pobłażanie było tylko chorobliwą, zmysłową
czułostkowością, nie zaś siłą duchową lub cnotą; lecz czego może
ks. Bismarck nie domyślał się, oto że nowoczesna bezkarność ma głębszą
przyczynę i że nie jest czym innym, jak tylko w znacznej mierze
następstwem pomiatania i pogwałceniem zasady prawa w wielkiej dziedzinie
spraw ludzkich, że wypowiedziane czy nie, lecz wykonywane słowa
"siła przed prawem" musiały doprowadzić w dziedzinie sprawiedliwości
społecznej do bezkarności, bo związek rzeczy ludzkich i ich na siebie
oddziaływanie nie jest i nie może być pozbawione kary, bo w tej
dziedzinie panuje ani na chwilę bezkarność, a zabicie uczucia prawa
w świecie siłą pomieszało, zniweczyło lub osłabiło działanie prawa
we wszystkich kierunkach. A tak zbyt często widzieć można jasno,
a przecież działać na korzyść ciemności, nawet podkopywać własne
dzieło, bo zaiste żadne, choćby najpotężniejsze państwo nie obejdzie
się bez sprawiedliwości i wymiaru kary, a bezkarność grozić mu będzie
zawsze upadkiem podobnym do upadku Polski.
Siła przed prawem i bezkarność rodzone
to siostrzyce, które cokolwiek by czyniono aby je rozłączyć, podadzą
sobie zawsze ręce, bo jak mówi indyjski filozof: "Niech tylko niedołężny
monarcha, przestanie karać, a skończy się na tym, że silniejszy
usmaży słabszego". [...]
Szczególnym zbiegiem okoliczności, który
może należy przypisać wyjątkowemu uzdolnieniu Galicji do gromadzenia
w sobie wielu niedorzeczności i wielu niedołęstw, bezkarność rozkwitająca
w niej jest tworem potrójnej bezkarności; składa się na nią dawna
bezkarność polska tkwiąca w usposobieniu narodowym, nowoczesna humanitarno-wolnomyślna,
będąca naleciałością z zewnątrz, a którą jak każdą naleciałość mamy
niezwykły dar przyswajania sobie i nareszcie, nieco od tej dawniejsza,
pokrewna jej, dobrze nam znana bezkarność biurokratyczno-austriacka,
uzbrojona formalnościami i przewlekłościami.
Miła będzie przyszłość, jeżeli do wszystkich
wad i niedorzeczności bujających na ziemi galicyjskiej przyłączy
się chwast potrójnej bezkarności i rozpleni się swobodnie; przyjemnych
wtedy chwil doczekamy się, a przyjemniejsze jeszcze zgotujemy przyszłemu
pokoleniu i wtedy historia - jeżeli w ogóle historia nami trudnić
się będzie - powie niewątpliwie, żeśmy niczego nie zaniechali, aby
utworzyć tu najnieznośniejszy, a zarazem najnierozumniejszy stan
rzeczy.
Na dobrze uprawionym gruncie bezkarności
staropolskiej, podlanym jadem biurokratycznym, namacalnie i najwyraźniej
a bardzo dotkliwie rozkwita u nas bezkarność nowoczesna, ochraniana
i pielęgnowana starannie przez wyobrażenia i pojęcia humanitarno-filantropijne.
Do czego nas doprowadziła nasza dawna staropolska bezkarność, wiemy
i zapewne dziś nie mamy najmniejszej wątpliwości o jej zgubnych
skutkach; jaką nam przyszłość zdolna zgotować nowoczesna, o tym
nie mamy i mieć nie możemy dokładnego pojęcia, tak, jak nigdy nie
ma się jasnego wyobrażenia nicości.
Wielkie, bo też i ważne zachodzą różnice
między staropolską, poczciwą a głupią bezkarnością a nowoczesną
bezczelną, opartą na fałszu, a tak głęboko w swych ostatecznych
celach demoniczną, wprowadzoną do nas z zagranicy i przepłaconą
przez nas z drugiej ręki, jak zwykle przepłacamy kosztem resztek
bytu wszystko, co tylko zagranica raczy nam nadesłać.
Dziwną była polska bezkarność, nie było
w jej pochodzeniu ani trochę demonizmu, ani trochę złości, było
tylko wiele dobroduszności, niedołęstwa, miękkości, nieporadności
i bezładu szlacheckiego, nie była skutkiem ani nauk fałszywych,
ani skrzywienia pojęć lub zmysłu uczciwości; była ona przeciwnie
niejako samorodną, pochodziła wprost z usposobienia narodowego,
a bodaj czy głównym jej źródłem nie był brak zdania, którym zawsze
odznaczaliśmy się. Nasza złota wolność i nasza szlachecka równość,
jak w polityce doprowadziły nas do niesłychanych niedorzeczności,
tak samo w dziedzinie sprawiedliwości doprowadzić musiały do najwyższej
- bezkarności; nasza też bezkarność była wyłącznie szlachecką, a
jak tyle innych zgubnych obyczajów i zwyczajów, była powolnym, bezwiednym
samobójstwem szlacheckiego świata, lecz nie miała znamion morderstwa
względem innych, wyrządzaliśmy sami sobie, nie innym krzywdę. Nigdy
i nigdzie nie usiłowaliśmy i nie staraliśmy się dogmatyzować jej,
wznosić do wysokości zasady lub wzniosłej nauki, stała się ona u
nas zwyczajem, który, jak mówi Figaro, tak często jest nadużyciem, była obyczajem,
nad którym dla miłego spokoju i świętej zgody nie zastanawiano się
i który nie oburzał zbytecznie, lecz w gruncie, w zakątku sumienia
wiedziano dobrze, że była ona niesłusznością i złem, aczkolwiek
nie domyślano się, że była zgubnym błędem. Co najwięcej bezkarność
pochodziła w tym społeczeństwie na wskroś chrześcijańskim może z
mylnego pojęcia, raczej z pomieszania wyobrażeń o przebaczeniu i
pobłażaniu. Jeżeli w naszej bezkarności było coś bezładnego i niedołężnego,
to zarazem było coś serdecznego, było bądź co bądź coś nie tylko
szlacheckiego, ale i szlachetnego. Towarzyszyła jej miękkość i słabość
w polityce, która także z wielką szkodą sprawy publicznej nigdy
nie umiała być ani bezwzględną, ani karcącą; jak w polityce, tak
i w sprawiedliwości brak było u nas zawsze zakończenia, nie umieliśmy
korzystać ze zwycięstw ani też wymierzać kary za zbrodnie i przestępstwa.
Szkodziliśmy sami sobie i jak powoli niedołęstwo w polityce, tak
samo bezkarność w dziedzinie sprawiedliwości doprowadziły nas do
upadku, do utraty bytu samoistnego.
Inną, innej treści i pochodzenia jest
bezkarność nowoczesna, towarzysząca jak tyle innych potworów zwycięskiemu
pochodowi wolnomyślności. Jest ona płodem skrzywienia zmysłu uczciwości,
ma w sobie coś szatańskiego i niszczącego, ma tę siłę rozkładową,
która dosięga szpiku kości społeczeństwa, nie pochodzi z usposobienia
lub istoty tego lub owego narodu, lecz jest wypływem dzisiejszych
ogólnych pojęć, stawia się zuchwale jako nauka, jako zasada i narzuca
się ze zdradziecką obłudą jako nowy niszczący żywioł pod zasłoną
miłości, szlachetności, ludzkości. Właśnie to wyrozumowanie dzisiejszej
bezkarności, to stawianie jej jako zasady pełnej szlachetności i
wzniosłości, stanowi jej niebezpieczeństwo, jej zgubność, jej nierównie
większą szkodliwość od staropolskiej; widoczne tu jest bowiem dążenie
do zatarcia różnicy między złem a dobrem, tym samym wytępienia w
korzeniu pojęcia duchowego i religijnego. Kiedy polska bezkarność
w miejscu prawa stawiała słabość, nowoczesna w miejscu prawa stawia
siłę, tam była słabość przed prawem, tu jest siła przed prawem.
Bezkarność też nowoczesna nie rozbija już tylko politycznego ustroju,
lecz podstawy społeczne, ład duchowy i chrześcijański, zacierając
pojęcie sprawiedliwości; w gruncie nie tyle w niej jest miłości
i litości dla winowajcy, jak nienawiści i złości do samego społeczeństwa
i do istniejącego porządku rzeczy, tak w dziedzinie duchowej, jak
społecznej; jak wielce tym samym niebezpieczna jest dla nas nietrudno
dostrzec, grozi ona ostatkom naszego bytu, bo tak dobrze ustrojowi
społecznemu, jak podstawie chrześcijańskiej; ma w sobie, jak wszystkie
płody wolnomyślności, dziwną moc rozsadzania nas, a jeżeli staropolska
doprowadziła nas do utraty bytu samoistnego, to niewątpliwie nowoczesna
najdzielniej przyczynić się może do zguby narodowego. Z wszystkich
darów wolnomyślności ten jest jednym z najniebezpieczniejszych,
najzdradliwszych już dla tego samego, że łącząc się z wrodzoną do
bezkarności historyczną skłonnością naszą i z tak długo przeciw
nam stosowaną w Galicji bezkarnością przez rząd biurokratyczny,
wytwarza potrójny a potworny chwast, którego zatrutą wonią niepodobna
nam bezkarnie dla naszego zdrowia oddychać.
Wpływ nie całkiem jeszcze wygasły dawnych
rządów biurokratycznych, jest tu także widoczny. Pierwszym niewątpliwie
apostołem dzisiejszego liberalizmu u nas była biurokracja austriacka;
rzecz godna zastanowienia, że tyle doznawszy złego od niej, tyle
przecież od niej przyjęliśmy. Krzewicielem wszystkich zgubnych,
fałszywych i skrzywionych wyobrażeń był w Galicji zastęp urzędniczy.
Zgłębiając stan umysłów w Galicji, zastanawiając się nad usposobieniem
tego kraju, wszędzie i zawsze dostrzec można złowrogi wpływ biurokracji;
poskrobać Galicję, a doskrobać się można wyobrażeń, narowów, nałogów
i naleciałości przyniesionych przez biurokrację austriacką, i jest
to może najgłówniejsza przyczyna zjałowienia galicyjskiego gruntu.
Biurokracja przysposobiła nas także do nowoczesnej bezkarności,
tylko że jej bezkarność była jedną z najgorszych, najohydniejszych,
najpotworniejszych, bo była stronniczą i jednostronną, a przecież
okrywającą się już płaszczem ludzkości; jak w całym działaniu biurokracji,
tak i w bezkarności przez nią zaprowadzonej tkwiła nienawiść do
wszystkiego co wyższe, nie tylko do wszystkiego co szlacheckie,
ale także do wszystkiego co szlachetne, i była ona zemstą, uprawnionym
socjalizmem. Przez długie lata sprawiedliwość w Galicji była bronią
w ręku kasty biurokratycznej, aż nareszcie bezkarność znalazła swój
ostatni a srogi wyraz w strasznych, a na wieki pamiętnych zbrodniczych
wypadkach 1846 roku, osłoniętych przed karą, niestety zbyt wysoką
powagą. Wtedy nie tylko, że zbrodni nie karano, wynagradzano ją.
[...]
W ogólnym układzie świata i spraw ludzkich
nie należy brać w rachubę, kto karę wymierza, to tylko pewna, że
bez niej obejść się nie można, że przyjść musi i spełnić swoje posłannictwo,
a zaiste nietrudno, nawet bez mistycznych porywów, dostrzec ścisłego,
ba, logicznego związku między naszą dawną bezkarnością i srogimi
karami, którymi zostaliśmy ochłostani.
Kto położy tamę szerzącej się znowu głównie
w części Polski austriackiej, wszechstronnej bezkarności, kto przeszkodzi
rozplenianiu się tego chwastu, pielęgnowanego z kilku naraz stron?
Hart ducha publicznego lub nikt. Tak jest niewątpliwie, bo prądy
czasu są silne, a my jesteśmy zbyt słabi i skrępowani, aby się im
oprzeć, jeżeli nie zdołamy wydobyć z siebie samych siły, która by
posłużyła za tamę szerzącemu się złemu. Niestety daleko do tego!
A tymczasem następstwa nieuniknione bezkarności coraz to zbliżają
się do nas i coraz dotkliwiej czuć się nam dają. Nie ma w tym nic
dziwnego, bo jak widzimy, są w naszym społeczeństwie dostateczne
powody, aby się ona rozwielmożniła, gdy z drugiej strony nie ma
żywiołów do skutecznej z nią walki, wszędzie też i we wszystkich
stosunkach działa ona rozkładowo na resztki rozstroju społecznego,
na szczątki naszego ducha publicznego. [...]
U nas też bezkarność jest wszechstronna i niczym nie
skrępowana, staje się zaraźliwa, z dziedziny sprawiedliwości przenosi
się w inne. Używa jej dobrodziejstw niedołęstwo polityczne, które
tak rozczulającą a szczególną opieką ogółu cieszy się. Można u nas
bezkarnie przepędzić cały żywot w sprawach publicznych nie zdziaławszy
nic, nie zrobiwszy nic, nie odznaczywszy się niczym prócz śmieszności
i niedorzeczności! Mierność, nijakość, bezbarwność są warunkami
wzbudzającymi zaufanie. Wybrańcy mogą bezkarnie drzemać lata całe
na ławach obrad publicznych, a powtórne, ba, niewyczerpane zaufanie
wyborców zapewnia bezkarność ich nicości. Mierność i niezdarność
odpowiadają widocznie najlepiej uzdolnieniu i usposobieniu ogółu;
w bezpośrednim też następstwie owej bezkarności niedołęstwo i niedorzeczność
rozwielmożniły się na niwie galicyjskiej tak, że przed wszelką inną
pracą twórczą trzeba by się zabrać do herkulesowego dzieła wyczyszczenia
z nich publicznych stajni i obór.
Największej,
bo nieograniczonej bezkarności, używa u nas głupota we wszystkich
kierunkach i na wszystkich polach, w polityce, w samorządzie, w
gospodarczych sprawach, w szkołach, w literaturze, szczególnie w
dziennikarstwie; rozsiada się swobodnie, nawet zuchwale wszędzie
i zawsze. Karać głupoty u nas nie tylko, że nikt nie chce, ale nikt
nawet nie umie, "kto jest bez winy, niech rzuci na nią kamieniem"
zdaje się być godłem pokolenia. Można u nas popełnić tysiące niedorzeczności,
dać sobie świadectwo najpiękniej rozwiniętej nieudolności, przecież
być zdolnym do wszystkiego i do wszystkiego powołanym. Niesłychana
też jest w następstwie zasłaniającej ją bezkarności siła niedorzeczności
u nas i zaprawdę wobec jej powodzeń sprawiedliwość zakryć musi zasmucone
oblicze. W rozbujaniu swym głupota u nas staje się figlarna i zmyślna
i rzec można, że obdarzona jest pewnym sprytem, tym przynajmniej,
który zapewnia powodzenie. Szczęście daje rozum!
Nigdzie jednak niedorzeczność nie stwierdziła
się tak zuchwale i nie grasowała i nie grasuje jeszcze tak bezkarnie,
jak w naszym dziennikarstwie; prawdziwe to pole jej zwycięskich
popisów. I przyznać trzeba, że ta bezkarność wcale nie jest stronnicza,
bez różnicy zasad i przekonań stronnictw i obozów, zasłania ona
nieuctwo, niedołęstwo, niezdarstwo i nudę w dziedzinie publicystyki
i dziennikarstwa. Na wszystkie te zbrodnie nie ma u nas kary! Czy
w publiczności brak jest zastanowienia, czy sądu, czy odwagi, czy
rozumu? Nie wiemy doprawdy, ale to pewne, że nie ma kraju, w którym
by ludzie dali się truć drukowanymi niedorzecznościami i pozwalali
zabijać się drukowanymi nudziarstwami z taką cierpliwością i dobrodusznością.
Jest że i tu owa przypisywana nam potrzeba i żądza męczeństwa!?
W zadawaniu tych mąk rozumowi i rozsądkowi celowało i celuje wciąż
nasze dziennikarstwo postępowo-wolnomyślne. Sadzi się ono na okazy
niedorzeczności i pod tym względem doszło do tego stopnia doskonałości,
który już w swoim rodzaju jest znakomitością. Nie ma ono już głupstwa
do wydrukowania, każde jest tylko przedrukiem.
Gdyby nie inne, to estetyczny wzgląd,
że u nas w obozie zachowawczym nierównie jest przecież mniej półgłówków
i drukowanych niedorzeczności, skłonić musi myślącego człowieka
do sprzyjania mu lub należenia do niego. Być może jednak, że obóz
ten mniej obfituje w te okazy jedynie dlatego, że jest mniej liczny,
bo to pewna, że jeżeli w wolnomyślno-postępowym jest ich nierównie
więcej, to w zachowawczym pojawiały się doskonalsze. Wszędzie papier
jest cierpliwy, nigdzie doprawdy do tego stopnia, jak u nas. I jakżeż
nie ma być cierpliwy, skoro wyrozumiałość publiczności jest bez
granic, skoro bezkarność dla drukowanych niedorzeczności jest bezmierna.
Jak nie ma u nas ducha publicznego, któryby karał niegodziwości
i nikczemności, tak też nie ma rozumu publicznego, który by karcił
wybryki i niedorzeczności. Bezkarność jest u nas następstwem braku
tych dwóch najwyższych sędziów.
Gdyby bezkarność ograniczała się do niedorzeczności
i nudów drukowanych, byłoby to ostatecznie rzeczą smaku i przeszlibyśmy
do porządku dziennego nad galicyjskim; lecz tak nie jest, pod tymi
kwiatami tak wonnymi dla Galicjan ukrywa się wąż, żmija i jadowita
ropucha, a wielką, niesłychaną i niepojętą jest bezkarność dla tych
potworów, dla drukowanych niegodziwości, łotrostw i nikczemności,
staje się ona powszechną, ogólną, gorszącą, w wysokim stopniu rozstrajającą;
nie ma w naszym społeczeństwie kary na drukowane przestępstwa, nie
ma jej dostatecznej w prawodawstwie, nie ma w wyrokach sądów przysięgłych.
Powiedział to już Stanisław Tarnowski w rozprawie Królowa opinia, która, jak
ktoś rzekł, była czynem wyjątkowym, czynem odwagi. Wykazał tam opłakaną
naszą bezsilność wobec drukowanych potworności i dziennikarskich
nikczemności. Zakończenie głośnej, gorszącej sprawy, między dwoma
dziennikarzami Dobrzańskim i Rogoszem, która natchnęła po części Tarnowskiego, stało
się przykładem zuchwałej a wszechstronnej bezkarności. Krzywdzący
się wzajemnie, sami sobie darowali wzajemnie winy, sądy nie dociekały
ich, królowa opinia, jak to przewidział Tarnowski, przebaczyła je
i rozgrzeszyła z nich. Dzienniki tych panów czytała dalej publiczność
z równym jak dawniej zajęciem i wiarą, z większym zaciekawieniem,
ludzie zacni zamilkli i nic się nie zmieniło w Galicji, przybyła
tylko jedna galicyjska bezkarność więcej. I cóż dziwnego, że społeczeństwo,
które do tego stopnia samo szanować się nie umie, ściągało na siebie
coraz większe zniewagi i obelgi i że nie zdołając karać niegodnej
i haniebnej publicystyki dostawało bezkarnie policzki, bo zaproszenia
na przedpłatę pism, wywieszających czelnie nazwiska, za które wypadałoby
się rumienić. Zamiast oburzać się na nią, ogół zdawał się być rozmiłowany
w owych zapasach i igrzyskach, a jak cesarze rzymscy dla zabawy
wychowywali i kształcili gladiatorów i dzikie zwierzęta, tak Cezar
nasz, publiczność galicyjska, wychowywała i kształciła dla swej
rozrywki szermierzy pióra władających potwarzą, obelgą i walczących
z sobą każdą inną prócz szlachetnej bronią.
Nieszczęsne a gorszące stosunki dziennikarstwa
galicyjskiego oddziałały najzgubniej na ducha publicznego i uczyniły
go niezdolnym do karcenia; ciągłe obcowanie z nikczemnością i niedorzecznością
rozstroiło ogół tym więcej, że u nas - pomimo tylu niezręcznych
a dowiedzionych nadużyć dziennikarstwa - wierzą jeszcze ślepo w
to, co drukowane, a chociaż tak mało czytają, czytają przecież to,
co niegodziwe, a to co niegodziwe, byle drukowane, ma wiele u nas
powabu i uroku. Dobroduszność do tego stopnia jest posunięta, że
publicznie wyrażono zdanie, że praca dla narodu na tym polu winna
zmazać "mimowolne zboczenia młodości". Bezkarność więc w dziedzinie
sprawiedliwości tym bezpieczniejszą jest dla nas, że nie ma u nas
poważnej opinii publicznej. Dawniej karcenie z jej strony wynagradzało
poniekąd bezkarność urzędową. Dziś i tej siły zabrakło, jak zabrakło
sprawiedliwości.
Mało mając do stracenia, nie powinni byśmy
się narażać na zmarnowanie resztek mienia. Dozwalając bezkarności
rozszerzać się w naszym społeczeństwie, grubą i niebezpieczną rozpoczynamy
grę, w której nas łotry i szulerzy ograją. Nauki, srogie nauki przeszłości
nakazują nam wystrzegać się bezkarności, tym więcej, gdy nowoczesna
grozi rozsadzeniem tego, co stanowi treść naszego bytu; nie zdołamy
w dzisiejszych czasach stawić jej zapory, jeżeli nie wytworzymy
sami w sobie silnego, pełnego hartu i męskości, uczciwego i poważnego
sądu publicznego umiejącego karać. To jedno jest w naszej mocy przeciw
tej zarazie. Czy podołamy zadaniu? Nie mamy odwagi zwątpić.
Jak najgorsze mamy przed sobą przykłady
silnych i potężnych. Pobłażanie rządów dla stronnictw i sekt głoszących
jawnie zamiar zburzenia społeczeństwa i wywrócenia istniejącego
porządku rzeczy, jest ostatnim i najwyższym wyrazem bezkarności.
Zezwalanie na szerzenie słowem i pismem, zgromadzeniami, stowarzyszeniami
i pochodami nauk i działań socjalistycznych i anarchistycznych,
uprawnienie w państwie antypaństwowych i antyspołecznych sekt, jest
ze strony władzy i społeczeństwa samobójczą bezkarnością. Jak wszystkie
niedorzeczności, tak i ta bezkarność wywoła wcześniej czy później
przeciwdziałanie tym straszniejsze, im złe dłużej szaleć będzie;
a niech nikt się nie dziwi, że uczciwi ludzie ochoczo podadzą mu
rękę, choćby ono miało być krwawym i okrutnym, złe bowiem przebierać
zaczyna miarę we wszystkich kierunkach tak, że nie widzi się ratunku,
jak tylko w przeciwdziałaniu, tak dobrze w dziedzinie społecznej
i politycznej, jak w dziedzinie sprawiedliwości; a u nas przed innymi
w przeciwdziałaniu rozumu przeciw niedorzeczności, które oby czym
prędzej nastało.