Umieszczenie odniesień do chrześcijaństwa w konstytucji
europejskiej nie uczyni integracji ani lepszej, ani sprawniejszej.
Z punktu widzenia politycznej pragmatyki i inżynierii instytucji
taki gest wobec tradycji chrześcijańskiej nie ma żadnego znaczenia.
Nie poprawi on jakości Unii, nie podniesie roli chrześcijaństwa
w społeczeństwach zachodnich czy wschodnich, nie zhumanizuje stosunków
między państwami. Mają więc rację ci, którzy
wskazują na znikomą funkcję polityczną owego zapisu, gdyby taki
zapis się znalazł.
Wszystko to prawda, ale podobny argument można zastosować
do drugiej strony. Skoro rzecz nie ma praktycznego znaczenia, to dlaczego ten nagły opór przeciw wprowadzeniu do tekstu ogólnikowej
i do niczego nie zobowiązującej frazy? Jedyne przekonujące uzasadnienie
byłoby takie, iż chrześcijaństwo nie odegrało fundamentalnej roli
w historii Europy, a więc nie zasługuje na to by być wymienione
w preambule tekstu opisującego nowy ustrój polityczny Unii. Takie
twierdzenie nie jest jednak podnoszone przez nikogo, a w każdym
razie przez nikogo, kto zachowuje w kwestii chrześcijaństwa minimum
zdrowego rozsądku. Istnieją, rzecz jasna, antychrześcijańscy obsesjonaci,
ale oni istnieli zawsze i nimi nie trzeba się zajmować.
Wystarczy przejść przez ulice Paryża, Londynu, czy
Rzymu i wyobrazić sobie, jakby te miasta wyglądały, gdyby usunąć
z nich wszystko, co ma związek z chrześcijaństwem. Wystarczy przeglądnąć
książki opisujące historię filozofii, historię literatury i historię
sztuki, i wyobrazić sobie, jakby się owe książki zmieniły, gdyby
usunąć z nich wszystko, co wyrastało z inspiracji chrześcijańskiej.
Wystarczy sobie wyobrazić, jakby wyglądał nasz umysł, nasza wyobraźnia,
nasz obraz świata, nasze ujęcie relacji między ludźmi, gdyby pozbawić
je obrazów, skojarzeń, idei, które powstawały, kształtowały się,
dojrzewały i przeobrażały w kontakcie z chrześcijaństwem.
Można być agnostykiem lub ateistą, można nie znosić
obrazów z Madonną i architektury sakralnej; można śmiać się z Wcielenia,
a Wielkanoc poświęcać na malowanie mieszkania; można marzyć o kupieniu
budynku kościelnego i przemienieniu go w agencję towarzyską; można
uważać średniowiecza za wieki mroczne, Św. Tomasza za głupca, a
Woltera za mędrca; można robić i myśleć jeszcze wiele innych rzeczy
mądrych i głupich. Wszystko to nie zmieni faktu, iż chrześcijaństwo
w sposób zasadniczy kształtowało Europę przez wiele wieków i że,
gdyby nie ono, Europa nawet w najbardziej tolerancyjnym przybliżeniu
nie byłaby dzisiaj tym, czym jest. Co więcej, myślenie uniwersalistyczne,
które tkwi u podłoża integracji miało z chrześcijaństwem europejskim
ścisły związek.
Wszystko to są rzeczy tak oczywiste, iż wstyd je przypominać.
Ale gdy sobie te oczywistości uświadomimy, to tym bardziej zastanawiające
wyda się nam, dlaczego politycy europejscy nie zdobyli się na ów
drobny kurtuazyjny gest i prawdopodobnie - obym się pomylił - na
niego już się nie zdobędą. Odpowiedź - jak sądzę - jest prosta:
społeczeństwa europejskie oraz ich elity w większości nie tylko
chrześcijaństwa nie lubią, ale są do niego silnie uprzedzone. Nie
chodzi, jak się często pisze, o obojętność - choć
tę też się spotyka - ale właśnie o wyraźną niechęć. Gdyby dominującym
nastawieniem była obojętność, to opór przeciw wpisaniu chrześcijaństwa
do preambuły byłby znacznie mniejszy.
Polscy autorzy rzadko taką ewentualność biorą pod
uwagę, ponieważ źle im się ona kojarzy. Samo rozważanie, że Europejczycy
mogą się kierować anty-chrześcijańskimi uprzedzeniami wydaje im
się krępujące. Kojarzy się wszak z prowincjonalizmem, z mentalnością
Polaka-katolika, z syndromem oblężonej twierdzy, z ideą zgniłego
zachodu, z perspektywą ojca Rydzyka i z wieloma innymi rzeczami, z którymi za nic w świecie
nie chcieliby być kojarzeni, a które - mimo że
są pozbawionymi realności hasłami - nadal zachowują dziwną moc odstraszająca
dla wielu polskich umysłów. Ewentualność taka spotyka się też z
oporem, ponieważ burzy ona stereotyp neutralności społeczeństwa
liberalnego, który to stereotyp jest nieustannie przywoływany jako
pozytywny model do naśladowania przez nasze,
podobno ciągle mocno obskuranckie społeczeństwo. Innymi słowy, nie
branie takiej ewentualności pod uwagę samo w sobie bardziej świadczy
o naszym prowincjonalizmie, niż jej poważne rozpatrzenie.
Niemała grupa Polaków nie bierze tej ewentualności
pod uwagę, ponieważ nie odpowiada im antagonistyczna postawa wobec
zachodu, jaka z niej może wynikać. Wszak dzisiejszy zachód - argumentują
oni roztropnie - wziął wiele z chrześcijaństwa, a ono też wiele
się od niego nauczyło i jest nadal żywo obecne: wojna ideologiczna,
gdyby do niej doszło, nie przysłuży się dobrze żadnej ze stron.
Taka wojna wszak zmusiłaby ich do wyboru między dzisiejszą cywilizacją
a chrześcijaństwem, który to wybór uważają - niezależnie od swojego
stopnia zaangażowania w chrześcijaństwo - za absurdalny i umysłowo
degradujący. Podobnie rozsądne i pojednawcze stanowisko rzadko spotyka
się jednak z wzajemnością.
Skąd się wzięły te antychrześcijańskie
przesądy w Europie, kiedy powstały, co je utrzymuje w mocy, to intrygujące,
ale niezwykle złożone pytania, na które nie będę próbował odpowiadać.
Zwracam jednak uwagę, iż to, czego polscy komentatorzy nawet nie
rozważają jako poważnej hipotezy z obawy przed środowiskową infamią
i wstydem wobec europejskich kolegów, jest całkiem na serio brane
pod uwagę przez niektórych obserwatorów na zachodzie. Obserwatorzy
ci są w zdecydowanej mniejszości, ich głos na razie nie ma szczególnego
wpływu, a poglądy nie mają dużych możliwości rozpowszechniania,
ale - co ważne - nie reprezentują oni żadnego jednolitego obozu
światopoglądowego.
Są w tej grupie, rzecz jasna, chrześcijanie, ale wcale
nie tak liczni procentowo, jak można by sądzić. Całkiem spora liczba
wiernych stara się raczej ułagodzić swoich przeciwników wyrażając
ubolewanie z powodu doktryny i instytucji, a nawet sekundując oskarżeniom.
Są także w owej grupie zwracającej uwagę na anty-chrześcijańskie
nastawienie agnostycy o skłonnościach liberalnych i konserwatywnych.
Są wyznawcy religii żydowskiej. Niedawno o anty-chrześcijańskich
fobiach na Zachodzie pisał angielski liberał Kenneth Minogue, zaś nakładem Oxford
University Press
ukazała się książka Philipa Jenkinsa The
new anti-Catholicism;
the last acceptable
prejudice. Wszyscy ci autorzy powtarzają
rzecz, która musi uderzyć każdego nie uprzedzonego
obserwatora rzeczywistości zachodniej. W czasach
kiedy zwalcza się wszystkie możliwe uprzedzenia, kiedy jakiekolwiek
wzmianki mogące być interpretowane jako negatywnie odnoszące się
do rasy czy płci są surowo piętnowane, kiedy o wszelkich możliwych
mniejszościach należy mówić z szacunkiem, chrześcijanie, a konkretnie
katolicy, są jedyną grupą, o której można mówić krytycznie, zaś
złośliwe uwagi o Kościele katolickim uchodzą za obowiązkowy rytuał
dla każdego, kto chce uchodzić za osobę ogólnie postępową.
Takie nastawienie zapewne dało znać o sobie również
w przypadku konstytucji europejskiej. Uprzedzenia są na tyle silne,
iż pojawienie się wzmianki o chrześcijaństwie w preambule musiałoby
być odebrane jako sprzeczne z duchem dokumentu i czasów. A jaki
jest ów duch dokumentu i czasów? Jeśli podstawowym językiem politycznym
dzisiejszego świata zachodniego, także obecnym w konstytucji, jest
język swobód, uprawnień demokratycznych oraz walki z dyskryminacją,
to łatwo zauważyć, iż w retoryce i ideologii sankcjonującej owe
cele katolicyzm i Kościół odgrywają nieodmiennie rolę negatywną.
Widać to w większości mediów, w kulturze masowej,
w wypowiedziach polityków, w popularnych skojarzeniach, także w
produkcji intelektualnej. Weźmy jakikolwiek temat, który ogniskuje
dzisiaj uwagę polityków, ideologów i moralistów. Aborcja? Oczywiście
najgorsi są katolicy i ich Kościół. Równość kobiet i mężczyzn? Jak
wyżej. Eutanazja? Jak wyżej.
AIDS? Jak wyżej. Wolność wypowiedzi?
Jak wyżej. Demokratyzacja życia? Jak wyżej. Małżeństwa homoseksualne? Jak wyżej.
Zapewne istnieje wiele spraw, równie ważnych dla życia społecznego,
w których katolicy i Kościół nie są wymieniani w kontekście negatywnym,
ale powyższe stanowią podstawowe tło sporów ideologicznych w dzisiejszym
świecie. Rozdział ról i ocen oraz tworzenie stereotypów dokonuje
się tutaj właśnie, a nie w technicznych kontrowersjach dotyczących
takich czy innych struktur instytucjonalnych.
Kto więc uznaje, mniej lub bardziej świadomie, że
większość lub wszystkie z tych rzeczy powinny być realizowane w
Unii - nie zaraz, nie poprzez natychmiastowe nakazy, ale z czasem
i w dalszej perspektywie jako przeznaczenie świata oświeconego -
ten nie może z czystym sumieniem wymieniać chrześcijaństwa, a w
domyśle katolicyzmu, jako źródła europejskiej tożsamości. Taki gest wydać się mu musi nie tyle neutralnie
intelektualną wypowiedzią dotyczącą historii, ile niebezpiecznym
wzmocnieniem aktualnie istniejącej instytucji i zespołu idei, które
nie służą dobrze tym sprawom, jakim ma służyć Unia. Dla niego nie
chodzi tu wcale o przeszłość, rzecz w istocie obojętną, ale o teraźniejszość
i o przyszłość świata.
Brak wzmianki o chrześcijaństwie jest
przeto według mnie czymś znamiennym. Oznacza on faktycznie
usankcjonowanie uprzedzenia, będąc w istocie czymś w rodzaju motywowanego
ideologicznie kłamstwa. Nie uważam - powtórzę
- iż wsadzenie do dokumentu jednej frazy miałoby jakiekolwiek
praktyczne, bliższe lub dalsze, konsekwencje dla Polski, Europy,
świata, czy religijnej wspólnoty. Sądzę wszelako, iż nie umieszczenie
tej frazy to rzecz zła, stanowiąca zły precedens i źle rokująca
przyszłym praktykom Unijnym.
Jest to z pewnością cios dla tych wszystkich, którzy,
idąc po części przesłankami wyłożonymi przez ojców założycieli,
traktowali integrację raczej w kategoriach ciągłości rozwoju Europy
jako idei i jako cywilizacji, niż w kategoriach przyszłościowego
projektu polityków i biurokratów. Oczywiście, już od dłuższego czasu
wiadomo było, iż to właśnie politycy i biurokraci przejęli swoje
dzieło i że to oni, kierując się popularnymi poglądami i przesądami,
dali ex post swojej konstrukcji wykładnię ideologiczną. Fakt, iż
za ojca projektu konstytucyjnego uchodzi Giscard
d'Estaing, jeden z najgorszych i najbardziej
oportunistycznych przywódców powojennej Francji, dobrze oddaje ogólną
atmosferę.
Polityka jest twardą szkołą rzeczywistości. Dobrze,
iż Polski rząd postawił mocno sprawę zapisu o chrześcijaństwie w
preambule, ale może się okazać, iż nie da się owego postulatu urzeczywistnić.
Jeśli taki zapis miałby się finalnie nie znaleźć w tekście, to przynajmniej
powinniśmy widzieć jasno, czym ten fakt będzie. Ocena i jasne widzenie
rzeczywistości nie podlegają wszak politycznej grze. Winniśmy pamiętać,
iż opuszczenie tej frazy nie wynika z merytorycznie uzasadnionej
koncepcji idei europejskiej, ani nie jest mieszczącym się w granicach
racjonalnych różnic obrazem europejskiego dziedzictwa fundującego
integrację. Decyzja ta wypływa z dzisiejszych uprzedzeń, a ponieważ
są to uprzedzenia rozpowszechnione i silne, ich obecność jeszcze
długo będzie wyznaczać konflikty światopoglądowe w Europie.
Artykuł ukazał się w Rzeczpospolitej, dodatek Plus-Minus,
20-21 grudnia 2003.
Autor jest filozofem z Uniwersytetu Jagiellońskiego
i prezesem Ośrodka Myśli Politycznej.
|