W toczących się w ostatnich kilku latach dyskusjach
na temat polityki zagranicznej Państwa Polskiego wciąż wskazuje się
na te same jej słabości: brak gruntownego przemyślenia i wynikającą
stąd niespójność, niekonsekwentną realizację itp. Mimo wielu głosów
krytycznych i wydarzeń, dobitnie ujawniających wszelkie mankamenty
naszej polityki zagranicznej, powtarzane są te same błędy i zaniechania.
Najbardziej spektakularnym tego wyrazem jest fakt nieposiadania przez
Polskę doktryny integracyjnej.
Od kilku lat Rzeczpospolita aspiruje do członkostwa w Unii Europejskiej.
Uzyskanie go będzie jednym z najbardziej doniosłych wydarzeń w historii
Polski. Jedni uważają, a jest ich większość, że to szansa na ostateczne
przezwyciężenie zapóźnień spowodowanych rządami komunistycznymi. Inni,
mniejszość, choć nie margines, obawiają się, iż członkostwo w Unii
niczego dobrego nam nie przyniesie. Wszyscy zgadzają się jednak, że
konsekwencje przystąpienia do Unii będą dalekosiężne i nieodwracalne.
Skoro tak, to oczywistym wydaje się, że już w momencie oficjalnego
ogłoszenia aspiracji do uzyskania członkostwa w UE, polskie elity
polityczne powinny były wiedzieć po co to czynią, jak chcą członkostwo
uzyskać i jak potem z niego korzystać w interesie państwa polskiego.
Na te właśnie pytania musi odpowiadać doktryna integracyjna. Rzecz
jasna, w miarę rozwoju sytuacji mogłaby być ona modyfikowana, pewne
jej wątki uległyby doprecyzowaniu, ale już od samego początku wszystko
toczyłoby się według z góry ustalonego planu, mającego przynieść realizację
gruntownie przemyślanych celów. Tymczasem, po kilku latach starań
o członkostwo w Unii, większość komentatorów przyznaje, że Polska
nie ma doktryny integracyjnej. Czy świadczy to o nonszalancji, czy
bardziej o intelektualnej niemocy osób odpowiedzialnych za politykę
zagraniczną? Czy winą za ten kompromitujący Polskę stan rzeczy obciążać
należy wyłącznie klasę polityczną, czy też problem ma znacznie głębsze
przyczyny związane z ogólną zapaścią polskiej myśli politycznej, a
może nawet całego polskiego życia intelektualnego? Warto na marginesie
dyskusji o braku doktryny integracyjnej pokusić się o próbę odpowiedzi
na te pytania. Niniejszy tekst stanowi drobny przyczynek do tej debaty.
Słabość polskiej polityki zagranicznej wynika m.in. z kiepskiej kondycji
współczesnej polskiej myśli politycznej. Tradycje rozważań geopolitycznych
mamy chlubne. Dzieła Dmowskiego, Bocheńskiego, Mieroszewskiego, Dzielskiego,
niezależnie od naszego stosunku do ich przemyśleń, przynosiły wizję
miejsca i roli Polski na arenie międzynarodowej, wynikającą z aktualnego
układu sił, ale i wybiegającą w przyszłość, z propozycjami, jak optymalnie
wykorzystać potencjał Rzeczypospolitej, aby uczynić z niej państwo
silne i liczące się w Europie. Nieprawdziwym byłoby stwierdzenie,
że obecnie nic się na ten temat nie pisze. Przy okazji wspomnianych
na wstępie dyskusji pojawiają się teksty wykraczające poza opis bieżących
wydarzeń, zawierające propozycje jak definiować polską rację stanu
na przełomie stuleci i jakie powinny być dyrektywy dla polityki zagranicznej
naszego państwa. Wymienić tu można np. teksty publicystyczne Zdzisława
Najdera, który jako jeden z nielicznych potrafi spojrzeć na polską
politykę zagraniczną całościowo i chociażby połączyć rozważania o
przyszłym członkostwie Polski w Unii Europejskiej z namysłem nad rozwojem
stosunków Rzeczypospolitej z Ukrainą. Antoni Z. Kamiński zwraca nam
uwagę na doniosłość relacji między ustrojem wewnętrznym Państwa Polskiego
a jego polityką zagraniczną. Można by tu wymienić jeszcze kilka nazwisk,
ale byłyby to jednak jedynie chlubne wyjątki. Nie ma bowiem w Polsce
ruchu intelektualnego, który zasługiwałby na miano polskiej szkoły
geopolitycznej lat dziewięćdziesiątych.
Nieliczne są środowiska, w których toczy się dyskusja o miejscu Polski
w Europie. Na lewicy główną rolę odgrywa redagowane przez Mieczysława
Rakowskiego pismo "Dziś". Postuluje ono ograniczanie kontaktów z Europą
Zachodnią na rzecz bliższych związków ze Wschodem, zwłaszcza z Rosją.
Prawicy na łamach "Dziś" stawiany jest zarzut, że nie rozumie znaczenia
współpracy z państwami postsowieckimi. W istocie sprawom wschodnim
prawica nie poświęca należytej uwagi. Nieliczne przykłady tekstów
wychodzących spod pióra utożsamianych z nią autorów jak np. nieżyjący
już niestety Kazimierz Dziewanowski, Andrzej Grajewski, Agnieszka
Magdziak-Miszewska, Andrzej Nowak, Antoni Podolski czy Wojciech Zajączkowski,
nie przesłonią faktu, iż dyskusja o integracji europejskiej zepchnęła
na dalszy plan zagadnienia związane z polityką wschodnią. Nie oznacza
to jednak, że to środowisko związane z "Dziś" buduje jakąś śmiałą
koncepcję geopolityczną. Jego propozycje oparte są przede wszystkim
na kalkulacjach ekonomicznych - należy rozwijać kontakty z Rosją,
twierdzą autorzy "Dziś", gdyż to się opłaca. Trudno jednak oprzeć
się wrażeniu, że proponuje się tu de facto "prywatyzację" polskiej
polityki zagranicznej tj., podporządkowanie jej interesom firm, które
są ściśle powiązane z rynkami wschodnimi. W czasie rządów koalicji
SLD-PSL opinię publiczną kilkukrotnie bulwersowały informacje o podpisywaniu
umów, które jednoznacznie godziły w polskie interesy, jak np. w 1996
roku polsko-rosyjskiego porozumienia handlowego o wzajemnych dostawach
sprzętu wojskowego i techniki wojskowej, kontrowersyjnego z uwagi
na nasze aspiracje natowskie i potrzebę dostosowywania sprzętu używanego
przez armię polską do standardów NATO. Jeszcze bardziej spektakularne
było podpisanie umowy o dostawach gazu z Rosji, która co prawda na
wiele lat gwarantuje dopływ tego paliwa, ale zarazem uzależnia nas
w tej dziedzinie gospodarki od Moskwy. Jeżeli polska polityka zagraniczna
kształtowana byłaby wedle proponowanych przez środowisko "Dziś" zasad,
bylibyśmy niewątpliwie świadkami wielu podobnych posunięć, sprzecznych
z polskim interesem narodowym.
Środowiska liberalne swą uwagę poświęcają przede wszystkim integracji
europejskiej. Stosunek do tego procesu mają one niezwykle pozytywny,
by nie rzec entuzjastyczny. Wejście do Unii Europejskiej traktowane
jest jako nadrzędny cel polityki polskiej. To liberałowie w znacznej
mierze odpowiadają za poziom debaty o integracji Polski z Unią Europejską.
Najwięcej na ten temat piszą i mówią, dysponując zarazem największymi
możliwościami, aby uczynić swój głos słyszalnym i przez to opiniotwórczym.
Śmiało zatem można postawić tezę, że to właśnie liberałowie są najbardziej
odpowiedzialni za to, że Polska nie ma doktryny integracyjnej. Zarazem
skupiwszy się na problematyce integracji, mało uwagi poświęcają takim
zagadnieniom jak polska polityka wschodnia, czy polityka środkowoeuropejska.
Ich twórczy wkład w rozważania geopolityczne jest zatem nieproporcjonalnie
mały w stosunku do ich medialnych aktywności na obszarze dyskusji
o stosunkach międzynarodowych.
Do chlubnych tradycji, których najświetniejszym przykładem są prace
Adolfa Bocheńskiego, z fundamentalnym wykładem polskiej geopolityki
- "Między Niemcami a Rosją" na czele, starają się nawiązać środowiska
konserwatywne. W uchodzącym obecnie za wiodące pismo konserwatywne
w Polsce "Kwartalniku Konserwatywnym" zagadnienia geopolityczne nie
są co prawda zbytnio eksponowane, skupia się ono bowiem głównie na
zagadnieniach urządzenia wewnętrznego Państwa Polskiego, niemniej
w każdym z dotychczasowych trzech numerów znalazły się teksty o polskiej
polityce zagranicznej. Do najlepszych konserwatywnych tradycji odwołuje
się dokument programowy "Między Niemcami a Rosją - czyli szanse i
wyzwania polskiej geopolityki", powstały w środowisku Ośrodka Myśli
Politycznej - Centrum imienia Mirosława Dzielskiego, z którym związany
jest i niżej podpisany. Dokument ten jest próbą całościowego ujęcia
dylematów polskiej geopolityki lat dziewięćdziesiątych, nie roszczącym
sobie ambicji do szczegółowego ich opisania, ale wytyczającym ramy
dyskusji o polskiej polityce zagranicznej. Dokument nie wywołał co
prawda ożywionej dyskusji w mediach, niemniej stworzył fundament pod
dalsze prace, podejmowane przez nasze środowisko.
Sporo uwagi zagadnieniom geopolitycznym poświęcają krakowskie "Arkana".
Nazbyt jednak skupiają się one na kwestiach polityki wschodniej, kosztem
pozostałych obszarów aktywności polityki polskiej na arenie międzynarodowej,
aby uznać, że wokół nich zrodziła się wpływowa szkoła geopolityczna.
Wkład innych pism prawicowych w rozważania geopolityczne jest zbyt
nikły, aby doszukać się wśród nich choćby zalążków poważnego ośrodka
intelektualnego, będącego w stanie wydać z siebie koncepcje, dzięki
którym obecny marazm zostałby przełamany.
Dyskusja geopolityczna toczy się więc nad wyraz ospale. Nieliczne
głosy myślicieli politycznych z reguły pozostają bez echa. Nie ma
gorących polemik. Nie ma wiernych wyznawców określonych szkół myślenia.
Nie powstała dotąd żadna książka na wzór dzieła Adolfa Bocheńskiego.
Pojawiające się koncepcje są często próbą uzasadnienia działań, nie
mających zgoła nic wspólnego w rozważaniami w kategoriach interesu
narodowego. Praktyka polityczna wyprzedza myśl polityczną, która coraz
częściej odnosi się do faktów dokonanych. Dyskusja o doktrynie integracyjnej
jest tego doskonałym przykładem: najpierw Polska zgłosiła chęć członkostwa
w Unii, potem dopiero przyszedł czas na poważną refleksję nad tego
konsekwencjami.
Opisana sytuacja budzi zdziwienie i niepokój. Zdziwienie, bo wszak
jesteśmy świadkami procesów o historycznym znaczeniu dla losów Rzeczypospolitej,
które winny być inspiracją dla niezwykle gorącej dyskusji intelektualnej.
Niepokój, bo brak gruntownego przemyślenia tych procesów sprawić może,
że będziemy ich biernymi uczestnikami, nie wnoszącymi do nich żadnej
myśli. Trudno też projektować politykę zagraniczną, jeżeli nie jest
ona wyprowadzona z pewnej wizji geopolitycznej, będącej w gruncie
rzeczy odpowiedzią na pytanie, jaką rolę na arenie międzynarodowej
ma odgrywać Polska.
Nawet jeżeli polska myśl geopolityczna kwitłaby i tworzyła intelektualną
podstawę polskiej polityki zagranicznej, to i tak jej wpływ na polityków,
mających przekuwać idee w czyn, byłby prawdopodobnie znikomy. Wydaje
się bowiem, że polska klasa polityczna w swej większości uodporniła
się na kwestie polityki zagranicznej. Wystarczy przejrzeć programy
partii politycznych, aby stwierdzić, że zagadnienia te odgrywają w
nich marginalną rolę. Pojawiają się zwykle w postaci kilku ogólnych
stwierdzeń. Dowiedzieć się możemy co najwyżej tyle, że dane ugrupowanie
(takich jest większość) opowiada się za przystąpieniem Polski do Unii
Europejskiej i NATO. W bardziej ambitnych programach znajdzie się
jeszcze stwierdzenie o konieczności rozwoju współpracy z Ukrainą.
To przesuwanie rozważań o polityce zagranicznej na margines myślenia
o państwie jest niepokojące, zważywszy, że aby należycie zdefiniować
i realizować interes państwa, szczególnie dużo uwagi trzeba poświęcić
jego miejscu i roli na arenie międzynarodowej. Brak zainteresowania
większości polityków sprawami międzynarodowymi ma swój oczywisty powód.
Otóż w przedwyborczych rozgrywkach zagadnienia geopolityczne mają
minimalne znaczenie, zatem - takie stanowisko zdają się zajmować polscy
politycy - nie trzeba poświęcać im zbyt wiele uwagi. Skoro zdecydowana
większość społeczeństwa opowiada się za przystąpieniem do Unii Europejskiej
i NATO wystarczy umieścić takie hasło w programie, okraszając je formułką,
że realizowany będzie przez to interes narodowy lub w wersji dla nie
do końca przekonanych, że interes narodowy będzie przy tym chroniony.
Państwo polskie nie ma więc doktryny integracyjnej, bo jej propozycji
nie mają polskie elity intelektualne, ani polska klasa polityczna.
Nie znaczy to, że brakuje polityków zainteresowanych polityką zagraniczną.
Zajmowanie się nią, szczególnie dyplomacją, jest ze wszechmiar interesującym,
czasem nader przyjemnym zajęciem. Uznanie zdobywają zwłaszcza salony
unijne (Unii Europejskiej). Dla niejednego młodego człowieka szczytem
marzeń jest kariera dyplomaty (urzędnika) w Brukseli. Istnieją szkoły
(zarówno tworzone specjalnie w tym celu, jak również działające w
ramach innych uczelni wyższych) przygotowujące Polaków do pracy w
strukturach Unii. O to, czy jest to potrzebne, nie ma się oczywiście
co spierać. Niech nas tam będzie jak najwięcej, jak najlepiej przygotowanych,
na jak najwyższych stanowiskach. Czy jednak polskie szkolnictwo kształci
przyszłych polskich pracowników w Unii czy też przyszłych unijnych
urzędników, którzy akurat, przypadkiem pochodzą z Polski? Niestety
rodzi się obawa, że zachodzi ten drugi przypadek. Zachłyśnięcie się
"unijnością" przez rzesze młodych ludzi, którzy są często bardziej
"unijni" niż sama Unia, jest bardzo niepokojącym zjawiskiem. Jak jednak
ma być inaczej, skoro, powtórzmy, współczesna polska myśl polityczna
ledwo wegetuje, a do chlubnych tradycji zbytnio się nie odwołujemy,
woląc dyskutować o ideach Ojców-Założycieli?
Czy na takim gruncie wyrosnąć mogą nowe pokolenia myślicieli politycznych,
zdolnych sformułować oryginalne, oparte na polskich realiach i służące
polskim interesom, koncepcje polityczne? Ponownie podkreślmy, znajomość
myśli politycznej niemieckiej, francuskiej, hiszpańskiej, amerykańskiej
czy każdej innej, jest ze wszechmiar potrzebna. Nie wolno jednak marginalizować
własnych tradycji. Tymczasem np. uniwersyteckie programy nauczania
kierunków humanistycznych spychają dyskusje o polskiej myśli politycznej
gdzieś na ubocze. Zresztą uniwersytety polskie już dawno przestały
być miejscem ożywionych dyskusji intelektualnych i honoru polskich
nauk humanistycznych bronią tylko nieliczne wybitne indywidualności.
Ów kryzys intelektualny niesie ze sobą wiele negatywnych konsekwencji
dla życia kulturalnego, społecznego i politycznego w Polsce. Jedną
z nich jest uwiąd doktryny geopolitycznej i brak koncepcji integracyjnej.
Rozważania o przyczynach braku doktryny integracyjnej rozpocząłem
od zwrócenia uwagi na złą kondycję polskiej myśli politycznej. Jednak
nawet gdyby była ona w rozkwicie, to i tak pożytek inny niż intelektualny
byłby z tego niewielki. Jak to zostało powiedziane, owocami refleksji
myślicieli politycznych politycy polscy raczej nie są zainteresowani.
Lecz nie dość na tym. Kolejnym wielkim problemem jest brak rozbudowanego
zaplecza analitycznego, a więc instytucji i osób, które gromadziłyby
i analizowałyby informacje niezbędne do prowadzenia polityki zagranicznej
państwa. Zaplecze to tworzą placówki badawcze uczelni wyższych, organizacje
pozarządowe i wreszcie odpowiednie agendy rządowe. O tym, jak istotna
jest informacja we współczesnym świecie nikogo nie trzeba chyba przekonywać.
Jeżeli więc staramy się o członkostwo w Unii Europejskiej, winniśmy
posiadać jak najwięcej informacji na jej temat. Są one nieodzowne
chociażby w naszych negocjacjach z Komisją Europejską. Potrzebne są
one również do należytego prowadzenia naszej polityki wobec poszczególnych
państw - członków Unii. I tu także powody są oczywiste. Na podstawie
analizy tych informacji powinny być tworzone możliwe scenariusze rozwoju
sytuacji na arenie międzynarodowej i w poszczególnych państwach. W
oparciu o nie należy budować taktykę dla poczynań dyplomatycznych.
Tymczasem nie ma w Polsce ośrodka studiów europejskich z prawdziwego
zdarzenia. Oznacza to, że nie jesteśmy w stanie w pełni wykorzystać
swojego potencjału negocjacyjnego, skoro poruszamy się chwilami nieomal
po omacku.
Myślenie o polityce zagranicznej musi być myśleniem całościowym. Jest
to stwierdzenie oczywiste, ale warte ciągłego powtarzania, skoro np.
dyskutując o naszym przyszłym członkostwie w Unii Europejskiej, zdajemy
się zapominać, jak doniosłe będą tego konsekwencje dla naszych stosunków
z partnerami spoza Unii. A przecież już teraz trwać winny intensywne
studia nad oceną zagrożeń i szans dla tych stosunków i przygotowywane
powinny być propozycje rozwiązań, jak zagrożenia minimalizować a szanse
wykorzystywać.
Jako że w Polsce nie ma odpowiedniego instytutu rządowego, który zajmowałby
się sprawami europejskimi, główny ciężar pracy na rzecz polityki polskiej
na tym odcinku spoczywa na organizacjach pozarządowych i ośrodkach
akademickich. Z tego zadania nie wywiązują się one, m.in. z powodów
finansowych. Rzetelne studia nad stosunkami międzynarodowymi wymagają
dużych nakładów środków, których szkoły wyższe i organizacje pozarządowe
nie posiadają. Nie ma polskich funduszy na tego typu działalność.
Bazować trzeba przede wszystkim na pomocy fundacji zachodnich. Profil
prac przez nie finansowanych podporządkowany jest ich wymaganiom,
czemu trudno się dziwić. Działające w Polsce fundacje jak chociażby
Eberta, Naumanna czy Schumana jako jeden ze swych głównych celów traktują
edukację pro unijną. Finansują one zatem spotkania, które mają jednoznacznie,
przynajmniej w założeniach, pro unijny charakter. Korzystają z tego
głównie środowiska entuzjastycznie zapatrujące się na nasze możliwe
członkostwo w Unii. Są to zarazem środowiska przeważnie nie zainteresowane
poważną dyskusją o relacjach między polskim interesem narodowym a
uzyskaniem przez Polskę członkostwa w strukturach europejskich i dalszym
funkcjonowaniem w ich ramach. Trudno liczyć na to, że z pieniędzy
fundacji pro unijnych zostaną sfinansowane badania nad np. alternatywnymi
wobec członkostwa w Unii możliwościami funkcjonowania Polski na arenie
międzynarodowej, a takie analizy są przecież potrzebne. Podobnie fundacje
niemieckie nie będą wspierać działań, których cele byłyby sprzeczne
z interesami niemieckimi. Tak samo uczynią fundacje amerykańskie,
angielskie czy francuskie. Jest to zrozumiałe. Oczywiście nie ma nieusuwalnej
sprzeczności między przygotowaniem projektu służącego interesom polskim
a sfinansowaniem go przez którąś z fundacji zachodnich. Pewne poczynania
Polski na arenie międzynarodowej mogą być zgodne lub przynajmniej
nie pozostają w sprzeczności z interesami państw zachodnich. Naiwnym
byłoby jednak stwierdzenie, że wszystkie aktywności Państwa Polskiego
spełniają ten warunek. Tak nie jest i tak być nie może. Musimy dbać
o swój interes narodowy i dostępnymi nam środkami realizować go. Niezbędnym
tego elementem jest możliwość prowadzenia prac eksperckich nad wszelkimi
aspektami polskiej polityki zagranicznej. Tylko środki polskie pozwolą
na pełną samodzielność w określeniu kierunków badań, ich charakteru
i stawianych przed nimi celów. Jest to jeden z najbardziej lekceważonych
składników suwerenności naszego państwa. Jak dotąd perspektywy pojawienia
się rodzimych, znaczących źródeł funduszy są bardzo nikłe.
Wprawdzie pieniądze są niezbędne do stworzenia i funkcjonowania instytucji
badawczych, ale nie zapewnią one ich wysokiego poziomu merytorycznego.
Do tego niezbędni są eksperci, a nie mamy ich zbyt wielu. Jest to
przede wszystkim rezultat słabości nauk politycznych w Polsce. Warto
zwrócić uwagę, że wśród czołowych ekspertów z dziedziny stosunków
międzynarodowych niewielu jest politologów. Dziwić się temu nie należy,
w Polsce nie ma bowiem tradycji nauk politycznych. Do 1989 roku politologia
podporządkowana była służbie reżimowi komunistycznemu, stanowiąc obok
prawa bodaj najbardziej zidologizowany kierunek studiów. Po 1989 roku
nauki polityczne w niewielkim tylko stopniu odpowiedziały na stojące
przed nimi wyzwanie: zbudowania eksperckiego zaplecza dla polityki
polskiej. Inaczej być nie mogło, skoro zwłaszcza w pierwszych latach
III Rzeczypospolitej kadra naukowa opierała się na sprawdzonych w
minionym okresie pseudoautorytetach naukowych. Część z nich przeobraziła
się z orędowników realnego socjalizmu i radzieckich koncepcji rozbrojeniowych
w piewców liberalizmu, szczególnie chętnie zajmując się teraz procesami
integracji europejskiej. Trudno było oczekiwać, że poddadzą je wnikliwej
analizie. Neofici nie są do tego zdolni. Tak oto brak dekomunizacji
politologii polskiej, co w praktyce oznaczałoby kadrową rewolucję,
sprawił, iż dla polityki odrodzonej Rzeczypospolitej pożytek jest
z niej niewielki. Nie wydaje się, aby w najbliższym czasie coś mogło
się w tej materii zmienić. Brak światłych autorytetów odbija się na
formacji ideowej i kwalifikacjach kolejnych roczników studentów kończących
nauki polityczne. Wśród nich właśnie szukać należy przyszłych ekspertów
ds. polityki zagranicznej. Częstokroć wpojone w czasie studiów schematy
myślenia, uniemożliwiają im podołanie wyzwaniu, jakim jest praca w
nowoczesnej instytucji badawczej, zajmującej się stosunkami międzynarodowymi.
Mamy tu do czynienia z mechanizmem błędnego koła: oto wątpliwej klasy
eksperci nie mogą zostać zastąpieni przez młodszych, lepszych, gdyż
ci pierwsi pilnie baczą, aby wychowywać swych następców na swój obraz
i podobieństwo.
Skoro kompetentnej dyskusji o stosunkach międzynarodowych nie doszukamy
się na uczelniach wyższych, pozostają nam organizacje pozarządowe.
Wśród nich wiele zajmuje się sprawami integracji europejskiej. Zorganizowały
one cały szereg konferencji, seminariów, szkoleń poświęconych tej
tematyce. Przewinęły się przez nie tysiące ludzi. Wydano na nie olbrzymie
kwoty, pochodzące od fundacji, z funduszów Unii Europejskiej, od sponsorów
prywatnych. Jak więc doszło do tego, że państwo, gdzie tak wiele mówi
się o integracji, nie ma doktryny integracyjnej? Problem polega na
wielosłowiu i ubóstwie myśli. Czasami można odnieść wrażenie, że większość
spotkań odbywa się tylko po to, aby mógł zostać rozliczony kolejny
grant, i organizator miał okazję odnotować kolejną realizację projektu,
co pozwoli mu uzyskać następne fundusze. Podczas owych sowicie opłacanych
spotkań te same osoby mówią o tym samym. Ich rezultaty intelektualne
są więc znikome.
Powyższy przegląd błędów i zaniechań jedynie sygnalizuje pewne problemy,
jednakże i tak wyłania się z niego niezwykle ponury obraz. Dowodzi
on poważnej zapaści polskiej myśli politycznej i w konsekwencji słabości
naszej polityki zagranicznej. Brak doktryny integracyjnej jest najbardziej
spektakularnym przykładem tego kryzysu, ale czy skądinąd możemy mówić,
że Polska posiada pomysł na politykę wschodnią czy też środkowoeuropejską?
Co gorsza, kryzys zdaje się pogłębiać, zaś perspektywy, aby nastąpił
przełom są nader mgliste. Czy impulsem do refleksji nad tym, dokąd
i po co jako naród zmierzamy, ma być dopiero groźba Komisji Europejskiej,
że brak przygotowania koncepcyjnego naszego członkostwa w Unii, może
nam zamknąć drogę do niej?
|