Strona główna | Czytelnia | Publikacje | Informator | Zarejestruj się | Zaloguj | Odzyskiwanie hasła | English Version
OMP

Główne Menu

Nasi autorzy

Strony tematyczne

Sklep z książkami OMP

Darowizny na rzecz OMP

Księgarnie z książkami OMP
Lista księgarń - kliknij

Strona poświęcona Romanowi Dmowskiemu
Roman Dmowski - Koniec legendy
.: Data publikacji 06-Sty-2008 :: Odsłon: 1665 :: Recenzja :: Drukuj aktualną stronę :: Drukuj wszystko:.

„Przegląd Wszechpolski”, sierpień-październik 1905 r.

Likwidacja moralna szkoły krakowskiej

„Abstrakcyjne, doktrynerskie spory o najsubtelniejsze zagadnienia z przeszłości i przyszłości narodu ustąpią miejsca rozprawom o problematach żywotnych, widzialnych dla każdego...”

„Czas”, nr 251 (21 września 1905 r.)

 

Słowa powyższe, wypisane w organie krakowskiego konserwatyzmu, są ważnym politycznym wypadkiem.

Przed laty jeszcze dziesięciu byłyby one na tym miejscu zjawiskiem niezrozumiałym, a właściwie niemożliwym. Dziś nie dziwią nas wcale i stanowią dla nas publiczne wyznanie tego, o czym dawnośmy wiedzieli. Są one wyparciem się mistrzów ze strony uczniów, wyparciem się może uczynionym mimo woli w pośpiechu dziennikarskim, ale ogromnie brutalnym w swej szczerości.

Leżący od lat w grobie autor Teki Stańczyka [Józef Szujski – red.] nie ma już co prawda głosu, ale nie zamilkł przecie ten, co kazał narodowi „z doświadczeń i rozmyślań” [Stanisław Tarnowski – red.], ani nie uważa swej kariery politycznej za zamkniętą twórca Dziejów Polski w zarysie [Michał Bobrzyński – red.], tej cudownie zastosowanej do celów politycznych książki historycznej...

Założyciele szkoły krakowskiej całe swoje moralne stanowisko w społeczeństwie zaczerpnęli z wszczęcia „abstrakcyjnego, doktrynerskiego sporu o najsubtelniejsze zagadnienia z przeszłości i przyszłości narodu”, cały ich program, jak twierdzili, był oparty na głębokiej historiozofii, przez wszystkie dyskusje stronnictwa przewijała się historyczna doktryna, której używano i nadużywano przy każdej sposobności.

Cóż robili i na czym, jeżeli nie na „sporach o zagadnienia z przeszłości i przyszłości narodu”, wyrośli: Szujski, Tarnowski, Koźmian, Bobrzyński i inne filary szkoły?... I oto dzisiaj, z ich własnej niegdyś kazalnicy padły słowa lekceważenia ich „abstrakcyjnego doktrynerstwa”, któremu przeciwstawiono „problematy żywotne, widzialne dla każdego”. Uczniowie, protegowani, spadkobiercy wpływów, stanowisk i korzyści oświadczają, że nie chcą się bawić w owe spory, że dla nich istnieją tylko rzeczy „widzialne dla każdego”, „dające się obliczyć i zmierzyć”.

Nie możemy mieć nic przeciw takiemu postawieniu rzeczy. W pracy politycznej narodu, ludzie nie biorący udziału w sporach zasadniczych, ale zajmujący się jedynie rozwiązywaniem „widzialnych dla każdego problematów”, są bardzo potrzebni, nawet ich potrzeba o wiele więcej, niż badaczy owych „najsubtelniejszych zagadnień”. Dobra ekonomia nie pozwoliłaby żadnego z nich odepchnąć tam, gdzie idzie o rozwiązywanie żywotnych problematów, jeżeliby się tylko okazał istotnym w danej dziedzinie znawcą.

Ale takie postawienie rzeczy oznacza najwyraźniejszą i ostateczną likwidację moralną i umysłową szkoły krakowskiej czyli tzw. stańczykowstwa.

Stańczycy oparli byli całe swoje moralne stanowisko w narodzie i cały swój wpływ polityczny - nie tylko w Galicji, ale i w innych dzielnicach, zwłaszcza w zaborze rosyjskim, gdzie się pod ich natchnieniami narodzili ugodowcy - na tym, iż zdołali przekonać poważne koła społeczeństwa, że zgłębili istotę narodowej przeszłości, zrozumieli najgłówniejsze przyczyny upadku ojczyzny i odkryli najwłaściwsze drogi, jeżeli nie do podźwignięcia jej, to przynajmniej do uchronienia od ostatecznej zagłady. Jeżeli dzisiaj z łamów „Czasu”, który przemawia zarówno w imieniu konserwatystów krakowskich, jak i ugodowców Królestwa, słyszymy zdanie, że zagadnienia przeszłości i przyszłości narodu to abstrakcja i doktrynerstwo, to musi to znaczyć co najmniej, że ci, w których imieniu pismo przemawia, nie mają wcale ochoty, ani nie poczuwają się do obowiązku obrony podstawowych założeń krakowskiej szkoły. Szkoła nie posiadająca obrońców jest jak twierdza, z której załoga wymaszerowała: nie potrzeba jej brać szturmem, bo jej rola należy już do przeszłości.

Mógłby ktoś zarzucić, że jest to uczepienie się jednego zdania w dzienniku: gdybyśmy zechcieli brać literalnie każde zdanie w robionym pośpiesznie a nie zawsze z uwagą piśmie codziennym, daleko by nas to zaprowadziło. Prawda. Jestem nawet pewien, że gdyby autor artykułu w organie krakowskim zastanowił się dobrze nad głębszym znaczeniem taktycznym przytoczonego ustępu, skreśliłby go niezawodnie, a tym bardziej skreśliłby mu go każdy z tzw. „starych stańczyków”, gdyby artykuł cenzurował. Ale słowa te są tylko mimowolnym zadokumentowaniem od szeregu lat dla wszystkich widocznego faktu: wszelka krytyka założeń stańczykowskiej szkoły, wszelkie twierdzenia, usuwające jej grunt spod nóg najoczywiściej, spotykają się od dawna ze strony jej spadkobierców z milczeniem. Obóz, do którego należę, a który zwalczał założenia stańczykowskie, jako z gruntu fałszywe, w odpowiedzi miast argumentów spotykał się z tanimi frazesami lub, co gorzej, z insynuacjami i oskarżeniami, uwłaczającymi nieraz czci ludzi i stronnictwa. Nie było sposobu sprowadzić epigonów krakowskiej szkoły na grunt sporu zasadniczego. A nie jest wcale trafem, że słowa przytoczone padły właśnie dziś, kiedy zamykamy w zaborze rosyjskim półtoraroczny okres życia, w którym dzień za dniem przynosił fakty, wykazujące jasno jak na dłoni nicość teorii politycznych, stanowiących umysłową i moralną legitymację krakowskich konserwatystów i warszawskich ugodowców. Jakby w przewidywaniu, że teraz będą powołani do wypowiedzenia się o owych faktach ze swego zasadniczego stanowiska, kierownicy krakowskiego organu z góry odpowiadają, że ich obchodzą tylko „problematy żywotne, widzialne dla każdego”.

Jak powiedziałem, nie można mieć nic przeciw takiemu stanowisku. Dzisiejsi politycy konserwatywni i ugodowi nie mają żadnego obowiązku obrony teorii krakowskiej szkoły, wdawania się w zagadnienia z przeszłości narodu. Ale to ich stanowisko, znane nam od dawna, a świeżo przez nich sformułowane, pociąga za sobą, jako nieuniknioną konsekwencję, inną ocenę ich postępowania w porównaniu z tym, jak oceniano politykę starszych stańczyków.

Stańczycy powołali naród do stłumienia w sobie najgorętszych uczuć, do wyrzeczenia się najświętszych ideałów, do złorzeczenia bojownikom narodowej sprawy w poprzednich pokoleniach, do zapomnienia o godności własnej, do upokarzającego kłamstwa - do gwałtu zatem nad najszlachetniejszymi popędami natury ludzkiej. Zażądali od społeczeństwa zadania sobie tego gwałtu w imię czegoś, co jest wyższe ponad to wszystko, w imię ojczyzny, w imię prawd wrzekomych, wyciągniętych z badania dziejów, w imię zrozumienia przyszłości narodu. Stańczycy zorganizowali się w zwarty, solidarny obóz, bojkotujący bezwzględnie ludzi innych przekonań, popierający wszędzie swoich - co znaleźć mogło usprawiedliwienie tylko w silnej wierze w pewne wielkie prawdy, w równie silnym dążeniu do utrwalenia w narodzie pewnej polityki, wypływającej ze zgłębienia zagadnień jego przyszłości. Politykę stańczyków otoczono wzniosłą legendą o naprawie Rzeczypospolitej, ratowaniu rozbitej nawy ojczystej, budowaniu z resztek przyszłości narodu.

Dziś dowiadujemy się, że zagadnienia przeszłości i przyszłości narodu to „abstrakcja” i „doktrynerstwo”. Bodaj, że sama przeszłość i przyszłość narodu dla praktycznego, „żywotnego” polityka jest abstrakcją.

To koniec legendy. […]

 

Podstawy polityki polskiej

 

W chwili wystąpienia na widownię szkoły krakowskiej, Galicja stawała się głównym warsztatem pracy politycznej polskiej. W tej pracy komendę niejako chwyciło stronnictwo krakowskie i utrzymało ją, nadając jednocześnie pewien ton całemu życiu polskiemu i całej polskiej sprawie. Wszystko, co było robione w duchu przeciwnym, miało bądź charakter, bądź pozory opozycji przeciw temu, faktycznie czy pozornie panującemu kierunkowi.

Ostatnie czasy skutkiem rozmaitych przyczyn są stopniowym przenoszeniem się środka ciężkości polityki polskiej do Królestwa. Dało się to już czuć silnie od lat paru, a ostatnia wojna i towarzyszące jej w Rosji zmiany sprowadziły silne w tym kierunku posunięcie. Jeżeli nie zajdzie jakiś przewrót nieoczekiwany, to można powiedzieć, że okres ciągłego wzmacniania środków rusyfikacyjnych i ucisku politycznego, oraz towarzyszącego mu zupełnego zduszenia publicznego życia w tej dzielnicy jest już zamknięty. Zaczyna się natomiast okres, w którym rusyfikacja powoli się cofa, a energia społeczeństwa polskiego zaczyna czuć pierwsze rozluźnienie pęt, które ją więziły.

I ugodowcy, i my pragnęliśmy tego.

Tylko oni liczyli, że otrzymają to od potężnej triumfującej Rosji, w której potęgę i ciągłe triumfy niezachwianie wierzyli, otrzymają wtedy, gdy rząd rosyjski się przekona, żeśmy istotnie słabi i bezbronni, żeśmy wyzbyli się wszelkich aspiracji, że nie pragniemy niczego więcej, jak równouprawnienia z resztą poddanych cara.

Myśmy zaś wierzyli głęboko, że ustępstwa dla Polaków w Rosji przyjdą tylko wtedy, gdy wykażemy silne dążenia narodowe, spójność organizacyjną i energię w walce z rusyfikacją, że wreszcie wszelkie niepowodzenia Rosji na innych polach (nie ukrywaliśmy, że liczymy na nie) tylko przyśpieszą te chwile.

Otóż ustępstwa są, nie tak wielkie, jak je zaczęła widzieć wyobraźnia kół niektórych, ale są i można je uważać za jaki taki początek. W jakich warunkach przyszły? Po haniebnych klęskach wojennych Rosji, po objawach powszechnego rozprzężenia i buntu w wielu punktach państwa. Przy jakim zachowaniu się społeczeństwa polskiego? Abstrahując od anarchii i rewolucyjnego wrzenia wśród żywiołów, których rząd za reprezentację społeczeństwa nie uważa, z czymże się on ostatnimi czasy spotykał w naszym kraju? Z samoistnymi usiłowaniami opanowania własnej anarchii to prawda - ale jednocześnie z akcją gminną, w której chłopi wespół z ziemiaństwem stawili opór jego władzom, z powszechnym bojkotem jego szkoły, z bojkotem języka rosyjskiego na kolei, z protestem przeciw jego polityce i z wyrażeniem aspiracji do odrębności autonomicznej Królestwa, podpisanym przez najwybitniejszych przedstawicieli kraju i popartem później dziesiątkami tysięcy podpisów... A wszystko to bez żadnych zapewnień wiernopoddańczych, bez manifestacji lojalizmu i przywiązania do rosyjskich interesów państwowych. I to wszystko nie przeszkadza dziś rządowi rosyjskiemu do zastanawiania się nad niezbędnymi dla nas ustępstwami.

Cóż to znaczy?

To znaczy, iż zaczyna się ziszczać cel, upragniony przez nas wszystkich, ale przy okolicznościach i za pomocą środków, wręcz przeciwnych tym, jakie przewidywali i głosili ugodowcy a wraz z nimi konserwatyści krakowscy. Nie sądzę, żeby mieli stąd powód do zmartwienia, bo wszak o poprawę położenia kraju przede wszystkim musi im chodzić, a nie o to, żeby ta poprawa była koniecznie wyżebrana przy pomocy upokarzających deklaracji.

Są ludzie, którzy nie rozumieją inaczej polityki, jak w postaci walk partyjnych, porażek jednych stronnictw a zwycięstwa innych. Czytając powyższe słowa, przypuszczają oni zapewne, iż oceniając tak nisko politykę ugodowców i mówiąc o ich porażce, mam na celu wywyższenie siebie i swoich, jako tych, którzy zwyciężyli. Tymczasem mnie zupełnie o co innego idzie.

Tu idzie o stwierdzenie, że w nowym, zaczynającym się dziś okresie, polityka naszego narodu wobec państwa i rządu rosyjskiego już się w najgłówniejszych liniach zarysowała, że wobec tego, iż stoi za nią całe prawie społeczeństwo, nie mamy żadnej wątpliwości co do jej głównych podstaw na długie lata; że następnie podstawy te są wręcz przeciwne programowi ugodowców, który całkowicie zbankrutował. Widzą to ludzie u nas, widzą w Rosji i za granicą, więc chyba i ugodowcy nie mogą zamykać oczu na to, co się stało.

Na tym się sprawa nie kończy. Ponieważ w Królestwie zaczyna się dziś koncentrować interes sprawy polskiej, ono dziś zaczyna promieniować na inne dzielnice, i te podstawy, na których się tam opiera polityka polska, prędzej czy później staną się podstawami polityki całego narodu we wszystkich zaborach. Nie ma w nich nic oryginalnego, są one podstawami polityki narodowej na całym świecie, a nigdzie tak łatwo nie było uczyć się ich, jak u najbliższych sąsiadów naszych, Czechów i Węgrów. Nie są one żadnym wynalazkiem „wszechpolskim”. To, co stanowi samoistny wytwór pracy umysłowej tzw. „wszechpolaków”, pozostanie na długo niezawodnie poglądem skromnej garści ludzi, którzy nadal będą pracowali nad wszczepieniem go w umysły kół szerszych. Te zasady, które zwyciężyły, były szerzone przez „wszechpolaków” tylko jako obowiązujące każdy naród, który chce żyć i ma zdolność do życia. To tylko ugodowcy chcieli dla Polaków przyjąć odrębne podstawy polityczne, jakimi żaden naród nie żyje i nikt do niczego nie dochodzi. Że zaś tak dziwne mieli zamiary, pochodzi to stąd, powtarzam, iż są uczniami szkoły krakowskiej.

Bo szkoła krakowska powstała w bardzo wyjątkowym momencie naszych narodowych dziejów, w momencie, który raz był i więcej się nie powtórzy. Była to doba klęski, rozpaczy, braku sił, a jednocześnie niezdolności pogodzenia się z własną bezsilnością i z realnymi warunkami ciężkiego życia. Ta doba musiała minąć: pamięć klęsk się zaciera, rozpaczy się nie dziedziczy, siły nowe, zwłaszcza w takich okresach, jak ostatnie czterdziestolecie, szybko narastają, a rzeczywistość ma to do siebie, że prędzej czy później ludzie muszą ją zrozumieć. Społeczeństwo się przetworzyło, staje się podobniejszym do innych, zdobyło nowe siły, a z nimi zdolność do prowadzenia takiej polityki, jaką by prowadził każdy inny naród w jego warunkach. I naturalnym jest zupełnie, że przemianę tę łatwiej było zrozumieć ludziom, którzy z tego społeczeństwa, w czasie jego przetwarzania się wyrośli i własnym rozumem politykę od zaczątków sobie organizowali, niż tym, którzy brali mądrość polityczną od krakowskiej szkoły. Nie jest to żadną ich zasługą, tylko wynikiem warunków, w których wyrośli.

Wszelkie ambicje, czy to zadowolone, czy urażone, możemy i powinniśmy w tej sprawie na bok odłożyć. Dziś zamknął się jeden rozdział naszego narodowego życia; zaczyna się nowy, w którym miejsce jest do pracy dla wszystkich, uzdolnionych moralnie i umysłowo.

Twierdzę, że w tym nowym okresie polityka polska już posiadła główne podstawy, na których się oprze, że są one zasadniczo przeciwne założeniom krakowskiej szkoły, że wynikają one z innego zupełnie pojęcia istoty narodu, innego stosunku do zagadnień jego przeszłości i przyszłości. Potwierdzeniem prawdziwości mego zdania są wszystkie akty dzisiejszej polityki polskiej w najważniejszej naszej dzielnicy, Królestwie: bankructwo i kompromitacja partii ugodowej, wreszcie stwierdzone na początku wycofanie się organów ugodowo-stańczykowskich z wszelkiego zasadniczego sporu, ze sporu o zagadnienia przyszłości narodu.

Ta przemiana zaszła w dziedzinie, należącej do polityki zewnętrznej narodu: nie należy jej rozumieć jako przewagę jednej partii nad drugą, ale jako zwycięstwo pewnej, powszechnej zresztą u zdrowych społeczeństw zasady w polityce całego narodu. Naród żywotny, posiadający istotne warunki do zdrowej polityki, nie może pozwolić, żeby przyjęcie tej zasady pozostało dowolnym, jako sprawa partyjna - to sprawa narodowa, i wszyscy winni się tej zasadzie poddać, działać zgodnie z nią, a przynajmniej nie przeciw niej.

Dlatego od dzisiejszej chwili w Królestwie nie ma miejsca na ugodowców. Nie znaczy to, żeby ludzie mieli zniknąć: ludzie mogą istnieć i działać we właściwym zakresie, ale zasady i metody, które zbankrutowały, trzeba odłożyć ad acta. Trzeba zlikwidować stronnictwo ugodowe, tak jak w Galicji należałoby wyraźnie i stanowczo zlikwidować stronnictwo stańczykowskie. Tego wymaga sprawa narodowa, od tego zależy nasza jedność wobec obcych, a zatem i zdrowy rozwój naszej narodowej polityki.

Nie znaczy to, żeby miało przestać istnieć stronnictwo konserwatywne krakowskie z takim czy innym stanowiskiem w sprawie reformy administracji, organizacji samorządu, polityki ekonomicznej kraju itp., stronnictwo, które realnie istnieje; nie znaczy również, żeby nie miało powstać takie, czy inne, pokrewne stronnictwo w Królestwie, o ile w wewnętrznych sprawach kraju będzie miało istotnie odrębny program. Ale czas jest dziś właśnie odrzucić pozory tej wielkiej polityki narodowej, która o ile w dawnym stronnictwie stańczykowkim istniała, dziś całkowicie należy do przeszłości. Kiedy się stoi na gruncie „problematów żywotnych”, trzeba stać konsekwentnie: nie trzeba w szerszej polityce narodowej ciągle zabierać głosu ze swoim votum separatum, przeciwstawiając temu, co się dla przyszłości narodowej naprawdę robi, przestarzałe, odrzucone już zasady, których się nie chce nawet bronić, oraz czyny, które usiłują sobie nadawać pozory poważnych aktów politycznych, a są tylko zwykłem narodowym warcholstwem.

A to się właśnie po dziś dzień robi i to się bodaj - dla ratowania honoru wielkiego stronnictwa - zamierza na najbliższą przyszłość. […]

 

Walka polityczna narodu

 

[…] Jaki mamy sposób w tych warunkach do walki z potężnymi wrogami, do wywierania nacisku na rząd, do onieśmielenia na wewnątrz obcych żywiołów, zuchwale występujących przeciw naszym najżywotniejszym, najprawowitszym interesom?... Pierwsza rzecz to zszeregować się tak, ażeby wszyscy poczuli, że za żądaniami i dążeniami polskimi stoi cały naród polski, bez względu na różnice społeczne.

Czy jest możliwość tego?

Panowie tu w Galicji powiadacie: nie! Przyzwyczailiście się do polityki, w której pierwszym i ostatnim przykazaniem jest solidarność partyjna. Rzeczywiście, tu ma się wrażenie, że klasa społeczna, że oparte na niej stronnictwo - to rzeczywistość, naród zaś - to fikcja. I dlatego tak łatwo płaci się szkodą narodową za korzyć partyjną, jak choćby przy niedawnym rozporządzeniu wiceprezydenturą Krakowa.

Ale tam, po tamtej stronie kordonu, jest trochę inaczej. Tam możliwe jest stronnictwo, w którym równie dobrze rej wodzą ziemianie, jak inteligencja miejska, które się opiera na ludzie wiejskim, organizuje masowo robotników, w którym nawet przedstawicieli arystokracji można spotkać. Mogą panowie powiedzieć, że to jest nieprawidłowe, że sprzeciwia się waszemu pojęciu polityki: na to jest argument, że to stronnictwo pobiło ugodowców, a w ich osobach i was, jako ich sprzymierzeńców i adwokatów. Nie będziecie zaś chyba, jak ów austriacki oficer, który nazwał Napoleona bardzo lichym generałem, a kiedy mu zwrócono uwagę, że ten jednak Austriaków pobił, odrzekł: „Tak, ale wbrew wszelkim prawidłom nauki wojskowej!”

Wszystko pochodzi stąd, iż ludzie, aspirujący do kierowania polityką kraju, nie mogą zrozumieć, że społeczeństwo nasze, przy wszystkich swoich słabych stronach, ma jeden olbrzymi kapitał, który, właściwie użyty, może dać nieobliczalne narodowe zyski. Tym kapitałem jest idea narodowa.

Uświadomić instynkty narodowe, oprzeć na nich wyraźną ideę polską, uchronić ją od zboczeń, nad których wytworzeniem tyle, niestety, pracowano - oto pierwsze zadanie polityka, pragnącego donioślejszych rzeczy dla przyszłości kraju dokonać.

W imię idei narodowej ludzie biedni i nie oczekujący żadnych korzyści osobistych przez lat kilkanaście szamotali się w nadludzkich wysiłkach, siejąc pod kopytami niszczycielskiej hordy siew dla przyszłości, aby jutro kraj nie zginął na głód moralny - mając za jedyną nagrodę ruinę materialną, więzienie, no i... oszczerstwa, i nie płacąc sobie nawet taką satysfakcją, jak histeryczny rewolucjonizm i tanie radykalne frazesy. W imię tej idei młodsze pokolenie szlachty zbliżyło się do ludu, aby pomóc mu w pracy i dzielić jego walkę; chłop zaczął się narażać na prześladowania rządu, zbliżył się z zaufaniem do szlachty, a w chwili ogólnego bezrządu nie dał ucha podszeptom wichrzycielskim. W imię tej idei pracownicy kolejowi wszystkich poziomów i stanowisk złączyli się w czynie, nie zważając, że się niektórzy narażają na utratę chleba dla sprawy żadnych korzyści osobistych nie obiecującej; dla niej robotnik zaczął się wystawiać na śmierć od noża towarzysza-socjalisty. W imię jej rodzice poświęcili swój spokój i karierę swoich dzieci, a ludzie na wydatnych stanowiskach narazili się na szykany rządu, podpisując znany powszechnie protest. Na gruncie pracy dla narodowej przyszłości oraz walki o narodowe prawa i interesy, zeszły się wszystkie bez wyjątku warstwy polskiego społeczeństwa w Królestwie.

Zdawałoby się, że ten potężny ruch w kierunku zespolenia moralnego narodu, skupienia się, wystąpienia zwartym frontem, zarówno przeciw wewnętrznej anarchii i zuchwałym zamachom na nasz byt społeczny, jak zewnętrznemu uciskowi, tamującemu nasz rozwój narodowy - powinien pociągnąć ku sobie wszystkich, którzy się za Polaków uważają. A przynajmniej w każdym, nawet w obcym powinien budzić szacunek. Tak, w obcym, ale nie w pewnym gatunku ludzi u nas, którzy uważają, że prawdziwy mąż stanu drwić sobie powinien z drgnień narodowej duszy... To jest właśnie osad szkoły krakowskiej w mózgach ludzkich po tej i tamtej stronie kordonu.

Jedni lekceważą społeczeństwo i jego opinię, uważając, że im to jako wielkim panom przystoi, inni - bo czują wielkich panów za sobą. Ci zawsze idą o wiele dalej, dochodząc czasami wprost do cynizmu...

Mam swoje zdanie o bezpośredniej szkodliwości polityki dawnych stańczyków, muszę wszakże przyznać, iż zawsze zwalczali jedne i te same rzeczy, w imię jednych zawsze zasad, z jednym zawsze celem na widoku. Od czasu wszakże, jak reguły taktyki dla ugodowców Królestwa i konserwatystów krakowskich zaczęto ustanawiać w petersburskim „Kraju”, zaczęło się zwalczanie wszystkiego, co nie swoje, wszelkiej inicjatywy politycznej, rodzącej się poza obozem ugodowym, z wszelkich, najsprzeczniejszych nawet punktów widzenia; dla celu? - bo ja wiem - poza ratowaniem swego partyjnego interesu nie mogłem żadnego innego celu dopatrzeć. I nie widzę go dzisiaj w tych zjawiających się po wszystkim, co zaszło, próbach mówienia o stronnictwie ugodowym, jako o organizacji poważnej, mającej wszystkie legitymacje w porządku.

Wchodzimy w okres narodowego życia, kiedy na najważniejszym naszym terenie, w Królestwie, występuje do pracy i walki politycznej organizujący się w zwarte szeregi naród we wszystkich swoich warstwach.

Tak, proszę panów, naród, bo tego nie można uważać za robotę stronnictwa. Stronnictwo, które nazywacie „wszechpolskim”, tylko przygotowało wypowiedzenie się opinii narodowej, przyśpieszyło swą pracą jej konsolidację, nawiązywało w praktyce węzły łączności między poszczególnymi warstwami, wypróbowało metody działania, formułowało dojrzałe do tego dążenia, wreszcie dawało organizację, gdzie jej było potrzeba. Wątpię, czy może ono o sobie powiedzieć, że było zwrotniczym, wprowadzającym myśl narodową na dane tory, jak to chętnie stańczycy o sobie mówią. Myśl narodowa po tych torach prędzej czy później iść by musiała - myśmy jej tylko oszczędzili pewnych niepotrzebnych a krótkotrwałych może zboczeń.

Otóż właśnie w chwili, kiedy ta polityka narodowa ustala się, na boku staje grupka ludzi, którzy pytani i nie pytani, na wewnątrz i na zewnątrz powtarzają, że się na nią nie godzą. Dlaczego? Bo oni chcieli inaczej, bo są obrażeni na społeczeństwo, że ich nie posłuchało i nawet odniosło się do nich surowo, bo ich gustom odpowiada polityka zabiegów u rządu bez względu na ich skutki, bo uważają, że szersze koła narodu do polityki brać się nie powinny, ale pozostawić ją im, którzy sobie sami mandaty wzięli, bo prawdziwa polityka ich zdaniem jest taka, którą się niezależnie od opinii i nawet wbrew niej prowadzi...

Czyż tak musi być koniecznie?

Stańczycy zarzucali swego czasu narodowi, że się nie chce pogodzić z rzeczywistością, wytworzoną przez obce rządy; ja sobie pozwolę zarzucić dzisiejszym ugodowcom, że się nie chcą pogodzić z rzeczywistością, wytworzoną przez własny naród. Mają zaś obowiązek to zrobić ze względu na sprawę publiczną i na samych siebie.

Pogodzenie się zaś z tą rzeczywistością oznacza zlikwidowanie całej dotychczasowej polityki i zajęcie stanowiska lojalnego względem własnego narodu, względem jego interesów, jego godności, względem opinii publicznej; zaniechanie praktyk zakulisowych i wycieczek przeciw przyjętym ogólnie zasadom politycznego działania - co stanowi tylko poniżające nas jako naród widowisko dla obcych, zachętę do lekceważenia nas i naszych interesów.

To postępowanie narobiło już wiele szkody: ugodowcy wraz z socjalistami tak rozluźnili pojęcia o narodowej moralności, że dziś, gdy opina się organizuje, trzeba będzie chyba skodyfikować na piśmie jej zasady dla ludzi, którzy ulegli temu rozkładowemu wpływowi. Czas już, żeby to szkodnictwo się skończyło.

A jeżeli się nie skończy?...

To trudno. Wszyscy będziemy musieli ponieść jego konsekwencje. Organizm społeczny, który pomimo wszystko dał jednak sporo dowodów zdrowia, znajdzie środki przeciw czynnikom szkodliwym. Będzie go to kosztowało, ale trzeba się będzie na nie zdobyć. Opinia raz przebudzona nie pozwoli już na taką jak dotychczas anarchię moralną w sprawach narodowych. Są też ludzie - sam do nich należę - którzy będą się starali wskazywać jej właściwe po temu środki.

Na tym szczerym wyznaniu kończę. Jeżeli mój glos pozostanie głosem wołającego na puszczy, tym gorzej dla naszej publicznej sprawy. Pozostanie mi przynajmniej poczucie spełnionego obowiązku.

Dixi et salvavi animam meam [łac., ostrzegłem i zbawiłem swoją duszę].

.: Powrót do działu Strony tematyczne :: Powrót do spisu działów :.

 
Wygląd strony oparty systemie tematów AutoTheme
Strona wygenerowana w czasie 0,164292 sekund(y)