Świadoma decyzja?
Spory dotyczące przeszłości i kwestia
odpowiedzialności za nią były - i ciągle są - jednym z najważniejszych
elementów kultury politycznej III RP. Andrzej Walicki słusznie zauważył, że
dyskusja
o
przeszłości miała decydujące znaczenie dla kształtowania się sfery politycznej
w Polsce: "Nie jest prawdą, że w Polsce zlekceważono sprawę prawnego
rozliczenia z komunistyczną przeszłością. Przeciwnie sprawa ta budziła od
początku wielkie emocje i wywarła - niestety - decydujący wpływ na podziały
polityczne i intelektualne"[1].
Trzeba stwierdzić, że podziały były
od początku traktowane przez większość polskich elit jako irracjonalne, jako
fakt godny ubolewania - tak, jak go traktuje Walicki. Publicyści, politycy i
politologowie narzekali, że te spory historyczno-kulturowe, uważane za przejściowe i
charakterystyczne dla pierwszej fazy budowy demokracji, a nie interesy
ekonomiczne, dzielą scenę polityczną. Twierdzono, że "racjonalizacja" sceny
politycznej polegać miałaby na ich zaprzestaniu. Za każdym razem z okazji
wyborów, w których zwycięstwo odnosiła postkomunistyczna lewica, zapewniano, że
jest to dowód, iż wreszcie dawne podziały przestają być aktualne. Również w
roku 2001 publicyści i politologowie głosili, że SLD nie jest już partią
postkomunistyczną. Za każdym razem ta prognoza okazywała się wątpliwa i
wystarczał krótki okres rządów postkomunistycznej lewicy, by sprawa
"dekomunizacji" ożywała w świadomości społecznej.
Aleksander Kwaśniewski, mówił w 1995
r. - jeszcze tylko jako przywódca partyjny - o programie SLD: "Sądzę, że Polsce
potrzebne są partie pragmatyczne, konkretne, związane z grupami społecznymi i o
podobnym położeniu i interesach ekonomicznych. Jesteśmy przekonani, że w Polsce
kończy się czas partii operujących hasłami, symbolami, historią czy martyrologią"[2]. Takie
partie miałyby szczególnie odpowiadać oczekiwaniom młodych ludzi: "Właśnie
zaczyna się fala ludzi z uniwersytetów, którzy po prostu
z własnej woli przychodzą i których w ogóle nie interesuje to czy PZPR, czy
majątek, czy inne dyrdymały"[3]. W istocie dzisiaj wiemy, że
interesy ekonomiczne okazały się silniejsze niż dawne podziały, niż sprawa
majątku PZPR, kwestia odpowiedzialności politycznej
i prawnej, tylko że trudno uznać ich zwycięstwo w tej postaci, jaką ujawniła
"afera Rywina", za ową pożądaną "racjonalizację".
Nie jest oczywiście tak, że nic w
Polsce w tej kwestii nie zrobiono[4]. W końcu
podjęto różnorodne działania - zmienił się obraz historii, dokonała się zasadnicza
zmiana symboliki państwowej, uchwalono prawo lustracyjne, powstał IPN, odbyło
się nawet kilkanaście procesów itd.[5] Zdaniem
Andrzeja Paczkowskiego można uznać rezultat za zadowalający - w publicznej
symbolice, w historiografii oraz w ocenie przeszłości przez społeczeństwo
zaszły głębokie pozytywne przemiany.
Jednak wydaje się, że nawet gdy idzie
o świadomość i pamięć zbiorową, jest to ocena nazbyt optymistyczna, nie mówiąc
już
o wymiarze prawnym czy kwestii oczyszczenia się instytucji i środowisk,
korporacji, np. świata akademickiego albo środowiska prawników. Przy tym żadne
z tych przedsięwzięć, które podjęto, nie było oczywiste i niekontrowersyjne.
Przeciwko przeszłościowym obrachunkom wypowiadali się wybitni intelektualiści,
dawni przywódcy opozycji, większość elit kulturowych i politycznych.
Przeciwnicy "rozliczenia", często podważający w ogóle sens działań
zmierzających do uporania się z przeszłością, zdecydowanie dominowali w
dyskursie publicznym. Nawet w takich wydawałoby się oczywistych sprawach jak
zmiana symboli pojawiały się głosy wybitnych przedstawicieli polskiego życia
kulturalnego kwestionujące jej sensowność. Przypomnijmy chociażby spór o
pomniki Armii Radzieckiej. Nic bardziej nie spychało na margines życia
publicznego, jak zdecydowane opowiedzenie się za dekomunizacją. Oczywiście
najbardziej kontrowersyjna była sprawa konsekwencji prawnych. W większości
środowisk zupełnie nie podjęto kwestii odpowiedzialności za łamanie
podstawowych reguł instytucjonalnych
i zasad etyki zawodowej. Co prawda nawet najbardziej zagorzali zwolennicy
"przebaczania" nie negowali konieczności wszczęcia procesów karnych w najpoważniejszych
sprawach, ale zarazem swymi działaniami politycznymi i publicystycznymi
tworzyli warunki, w których nawet w takich przypadkach procedury prawne
okazywały się nieskuteczne. Zgodzić się więc trzeba ze zdaniem Bronisława
Wildsteina, że w gruncie rzeczy dekomunizacji w Polsce nie było i że bilans zaniechania
jest ponury[6].
Sposób, w jaki rozstrzygnięto w
Polsce kwestię, jak postąpić
z PRL-owską przeszłością, w decydujący sposób wpłynął na kształt III
Rzeczypospolitej. Według Konstantego Geberta na początku była to świadoma
decyzja. Pisze on: "Byłoby fałszem twierdzić, że Mazowiecki był naiwny albo że
w ogóle nie widział problemu. Wręcz przeciwnie, zupełnie świadomie nie chciał
on rozpocząć prawnych procedur lub wybrać bardziej subtelne formy, aby wydobyć
prawdę na światło dzienne lub nazwać sprawców po imieniu"[7]. Nie chodzi
jednak o decyzję jednego polityka, który miał prawo do pomyłki - była to raczej
decyzja zbiorowa, decyzja dominującego odłamu kierownictwa dawnej
antykomunistycznej opozycji.
Początkowe zaniechanie przyczyniało
się do erozji substancji polskiej, do jej dzisiejszej fasadowości i podatności
na korupcję
w szerokim sensie tego słowa. Początkowa decyzja, by rozliczenie
z przeszłością zminimalizować albo w ogóle je udaremnić, żeby uznać je za
"dyrdymały", które przeszkadzają wspaniałym planom, zaważyła na całej konstrukcji
III RP. Nie chodzi tylko o uzasadnione poczucie ciągłości z PRL oraz udział
osób "obciążonych przeszłością" w życiu publicznym, lecz o to, że zdecydowana
niechęć do podjęcia kwestii odpowiedzialności za PRL determinowała sposób
myślenia o państwie i polityce. Filozofia III RP ukształtowała się pod wpływem
potrzeby znalezienia uzasadnienia dla rezygnacji
z ustalenia odpowiedzialności za popełnione w PRL przestępstwa, zbrodnie i
przewinienia.
Dzisiaj panuje powszechna opinia, że
III Rzeczpospolita znajduje się w kryzysie. Ale jest rzeczą charakterystyczną,
że teza, iż mogłoby to mieć jakikolwiek związek z owym początkowym zaniechaniem
i związaną z nim filozofią polityczną III RP, wywołuje emocjonalne reakcje[8].
Argumenty
przeciwko "obrachunkowi"
Argumenty przeciwko dekomunizacji,
które wysunięto po 1989 roku, mogły z początku brzmieć przekonująco. Rezygnacja z
pociągnięcia do prawnej odpowiedzialności ludzi dawnego systemu oraz
pozostawienie im swobody działania politycznego mogły wydawać się najlepszym
wyjściem z sytuacji. Zapewne wiele osób głoszących ów pogląd czyniło to w najlepszej
wierze i z najlepszymi intencjami (ale oczywiście nie wszyscy, o czym świadczy
choćby sprawa Lesława Maleszki, konfidenta SB i dziennikarza "Gazety
Wyborczej").
Argumenty, jakie wysuwano przeciw
"rozliczeniu", dają się podzielić na parę grup. Pierwszą grupę tworzą
argumenty, w których w ogóle negowano potrzebę rozliczenia, dekomunizacji i
wymierzenia sprawiedliwości, zwłaszcza na płaszczyźnie prawnej. Fakt ugody -
Okrągły Stół - był i jest rozumiany nie jako taktyczny, chwilowy kompromis,
lecz jako konstytutywny akt założenia III Rzeczypospolitej, wyraz politycznego
myślenia, które z góry zakładało rezygnację z każdej formy dekomunizacji.
Tak to rozumiał Aleksander
Kwaśniewski, i przyszłość pokazała, że się nie mylił. "W samym pomyśle Okrągłego
Stołu było założone właśnie pokojowe przejście, pokojowa transformacja. [...]
Więc nikt chyba sobie nie wyobraża, że można było podpisać taką umowę okrągłostołową,
która by się zaczynała od tego, że od dzisiaj wszyscy partyjni przechodzą obozy
reedukacyjne, są skoszarowani, a ci, którzy pełnili jakieś stanowiska, są
wyłączeni z życia przynajmniej na 20 lat albo do drugiego pokolenia. ¯e
ci, którzy byli dyrektorami, muszą przejść reedukację [...] Panowie, my mówimy
o
zupełnie innej filozofii, jaką może miał Moczulski czy Morawiecki"[9].
Idąc jeszcze dalej powiadano, że
ugoda sprawiła, iż problem automatycznie przestał istnieć. Sam fakt porozumienia
miał świadczyć o tym, że zwolennicy PRL przedzierzgnęli się w demokratów.
Ludzie stanu wojennego stali się ludźmi Okrągłego Stołu, a tym samym dowiedli,
że można im ufać. Konstanty Gebert pisze, że jednym z trzech powodów, dla
których na początku III RP zrezygnowano z obrachunku z przeszłością, był fakt,
że w czasie obrad Okrągłego Stołu ludzie aparatu państwowego i partyjnego z
wrogów stali się partnerami. "Gdy komuniści przełożyli swoją część umowy na
praktykę, także i my byliśmy zobowiązani moralnie i politycznie"[10].
W przekonaniu tych, którzy odrzucali
konieczność wymierzania sprawiedliwości komunistom i zadośćuczynienia ich
ofiarom, komunizm skończył się definitywnie w 1989 roku, w jego miejsce od
razu, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawiły się demokracja i państwo
prawa. "Właściciele PRL-u oddali władzę. ¯adnych burzonych więzień, zdobywanych
barykad, przełomowych dat, tylko od razu, z marszu demokracja i państwo prawa"[11]. Demokracja
i państwo prawa nie wymagają, jak się wydawało, żadnych specjalnych wysiłków i
zabiegów, a już na pewno nie badania odpowiedzialności za działalność w PRL.
Publicystka "Gazety Wyborczej" krytykowała pomysł sprawdzania uczciwości i
integralności, martwiła się faktem, że zamiast szerokiej oferty współuczestnictwa
pojawiały się zastrzeżenia wobec ludzi dawnego reżimu: że zamiast hasła
"wszystkie ręce na pokład" malkontentna prawica wołała, że "najpierw trzeba
sprawdzić, które ręce są czyste". Niektórzy
twierdzili, że komunizm nie skończył się dopiero w 1989, ale znacznie
wcześniej, już w roku 1956. Andrzej Szczypiorski przekonywał Niemców, że właśnie
dlatego w Polsce nie potrzeba żadnych procedur sprawdzania i oczyszczania,
jakie stosowano w Niemczech wschodnich. Jedynym
stosownym miejscem dla roztrząsania przeszłości miały być książki historyczne.
Nikt nie kwestionował potrzeby dyskusji historyków, ale zakładano, że tak czy
owak nie dojdzie się do jednoznacznych ocen i że nie powinna ona mieć żadnego
wpływu na bieżącą politykę.
Druga grupa argumentów to te, z
których miało wynikać, że jeśliby nawet istniała potrzeba rozliczenia, to i tak
nie byłoby to ani możliwe, ani celowe. Nie byłoby możliwe, bo nie pozwalał na
to układ sił, przede wszystkim obecność komunistów w życiu publicznym, w służbach
specjalnych, w administracji państwowej. Konstanty Gebert twierdził w cytowanym
już tekście, że obok partnerstwa zawiązanego przy Okrągłym Stole istniały dwa
inne powody zaniechania jakichkolwiek kroków zmierzających do pociągnięcia do
odpowiedzialności ludzi dawnego reżimu - fakt, że byli oni jeszcze ciągle przy
władzy oraz strach przed puczem. Argumenty takie pozostawały w wyraźnej
sprzeczności z twierdzeniem, że komuniści stali się godnymi zaufania partnerami
lub przekonanymi, integralnymi demokratami. Podkreślano przy tym, że nie da się
na podstawie zachowanych materiałów ustalić winnych, choć oczywiście nic nie
uczyniono, by materiałów tych nie niszczono. Nieustannie pojawiały się
ostrzeżenia przed niebezpieczeństwem manipulacji
i oskarżeniem ludzi niewinnych, rozpoczęciem generalnego polowania na
czarownice. Jako potwierdzenie tego typu obaw służyła sprawa "listy
Macierewicza".
Niestosowny wydawał się również czas.
Najpierw, przez pierwsze lata transformacji, twierdzono, że jest jeszcze za
wcześnie na rozrachunek z przeszłością, że brak jest odpowiedniego dystansu
czasowego, by można było ją obiektywnie ocenić, że dopiero zmiana pokoleniowa
sprawi, że temat zostanie podjęty. Parę lat później mówiono, że jest już za
późno, że skoro nie zrobiono nic wcześniej, byłoby rzeczą absurdalną zacząć
dekomunizację po paru latach.
Nie byłoby to też celowe, bo krytyczny
obrachunek z komunizmem byłby szkodliwy, zagrażałby budowanej demokracji. Chcąc
nie chcąc należało więc wybrać rozwiązanie "pragmatyczne"; aby włączyć dawnych
przeciwników w system demokratyczny, trzeba było przejść do porządku rzeczy nad
ich przeszłością. Każda inna polityka spowodowałaby ich opór, podzieliłaby społeczeństwo,
a nawet groziła roznieceniem wojny domowej. Co więcej, każde publiczne podjęcie
tego problemu groziłoby wzmocnieniem prawdziwego zagrożenia: kolektywizmu i
nacjonalizmu, autorytaryzmu.
Czwarta grupa argumentów to te, w
których powoływano się na wyższe racje moralne i religijne - na miłosierdzie,
nakaz przebaczenia, na grzeszność rodzaju ludzkiego. Jak powiadano, tylko ci,
którzy wierzą w bezgrzeszność, w anielskość człowieka, mogliby się domagać
ukarania komunistycznych funkcjonariuszy. Ludzie miłosierni, wielkoduszni
powinni wybaczyć, nawet jeśli sprawiedliwość wymagałaby kary: "wybrać
miłosierdzie to tyle, co zrezygnować z czegoś, co się nam sprawiedliwie należy;
zrezygnować nie wtedy, gdy jest to aktem tchórzostwa i konformizmu, ale wtedy,
gdy jest to aktem wielkodusznej wdzięczności wobec widzialnego świata"[14]. Tak więc
nawet gdyby sprawiedliwość tego wymagała, gdyby kara z punktu widzenia prawa
była słuszna i politycznie możliwa, należało wybaczyć w imię chrześcijaństwa i
moralności. Tym bardziej, że jako niemoralne - wręcz jako akt kolaboracji ex
post - piętnowano posługiwanie się zebranymi przez służby specjalne PRL
materiałami w celu udowodnienia współpracy lub ustalenia odpowiedzialności[15].
Wreszcie, po piąte, wysuwano
argumenty odwołujące się do zasad ustrojowych demokracji liberalnej. Odrzucono
wszelkie rozliczenie z komunistyczną przeszłością z zasadniczych względów, jako
sprzeczne z liberalnym i demokratycznym porządkiem. Jeśliby nawet było ono
potrzebne i nawet jeśliby było możliwe do przeprowadzenia (a także jeśliby nie
wszyscy okazali się moralnie wielkoduszni), to i tak trzeba by je było
stanowczo odrzucić, gdyż - jak twierdzono - naruszałoby ono zasadę pluralizmu,
formalny, proceduralny charakter demokracji, neutralność państwa itd. Podkreślano,
że demokracja zakłada nieredukowalny pluralizm względnych prawd, że państwo nie
może przyjmować żadnej wykładni przeszłości, że istnieje tylko pamięć
indywidualna i jedynie ludzie o skłonnościach totalitarnych mogliby mówić o
odpowiedzialności wynikającej z przynależności do popełniającej przestępstwa
bądź gwałcącej podstawowe prawa organizacji (nawet wtedy jest to organizacja
polityczna, do której się dobrowolnie i świadomie wstąpiło) oraz że demokracja
wymaga od nas milczenia o przeszłości i rezygnacji z dociekania
odpowiedzialności za przeszłe czyny, że swego rodzaju "prezentyzm" jest
niezbywalnym elementem liberalizmu. Andrzej Walicki przekonywał, że neutralność
liberalnego państwa wymaga rezygnacji z potępienia PRL. Dawni komuniści to po
prostu odmiennie myśląca grupa społeczna, mniejszość kulturowa, ludzie o odmiennym
światopoglądzie i przekonaniach moralnych. Zwalczanie ich jest wyrazem
nietolerancji, protototalitarnym dążeniem do monopolu ideowego, tworzeniem
państwa kolektywistycznego. "Jeśli poczucie sprawiedliwości tych czy innych
osób wymaga totalnego potępienia PRL-owskiej przeszłości i manichejskiego
odgraniczenia «dobra» od «zła», to jest to ich problem prywatny. Liberalno-demokratyczne
państwo musi zachować w tej sprawie bezstronność, w przeciwnym wypadku pogwałciłoby
bowiem swe własne zasady - wolność sumienia i neutralność światopoglądową.
Władze ustawodawcze i sądowe demokratycznego państwa nie mogą orzekać, co ma być
obowiązującą prawdą o przeszłości [...] Państwo liberalno-demokratyczne głosi
prymat wolności i świadomie unika wszelkich form moralnego dyktatu. Wynika to
nie z immoralizmu, ale z głęboko ugruntowanego przekonania, że prawo państwowe
rozmijałoby się z moralnością, gdyby narzucało obywatelom jednakowe rozumienie
prawdy i celów życia - a tym bardziej jednakową ocenę przeszłości"[16].
Liberalne założenie moralnego i
kulturowego pluralizmu zostało więc zastosowane do kwestii odpowiedzialności za
nadużycia władzy oraz za popieranie i legitymizowanie porządku politycznego
PRL. "Gruba kreska" Mazowieckiego stała się odpowiednikiem "zasłony niewiedzy"
Rawlsa. Zgodnie z tym myśleniem pociągnięcie funkcjonariuszy partyjnych i
państwowych do odpowiedzialności byłoby po prostu dyskryminowaniem ludzi o
odmiennych poglądach. Adam Michnik porównywał komunistów do innowierców prześladowanych
za wiarę przez zaślepionych fanatyków wierzących w prawdę absolutną.
Przedstawiał generała Jaruzelskiego jako męczennika, heretyka prowadzonego na
stos[17]. Do znudzenia powtarzano, że
dekomunizacja byłaby naśladowaniem praktyk komunistycznych[18]. Ten
argument pojawia się zresztą do dziś. Jak niedawno wyznawał Mieczysław F.
Rakowski: "Nie potrafię uwolnić się od podejrzenia, że za tęsknotą za
rozliczeniem się z Polską Ludową kryje się nieuświadomione pragnienie sięgnięcia
po bolszewickie lub co najmniej robespierrowskie metody rozprawiania się z
przeciwnikiem"[19]. Tacy nieświadomi bolszewicy,
do których Rakowski zalicza również autora niniejszego artykułu, nie rozumieli
i nie rozumieją, czym jest wolność. Wolność zakłada przecież - powiadano -
wolny wybór: "Jeśli naród chce wybrać byłego agenta tajnej policji komunistycznej,
to moim zdaniem powinien mieć tę możliwość. Przecież żyjemy w wolnym kraju"[20].
Sama demokracja wystarcza, żeby
dokonała się prawdziwa "dekomunizacja". Aleksander Kwaśniewski wspomina jedną z
dyskusji z początków III RP: "Padło tam ważne pytanie, czy dekomunizacja jest
zgodna z demokracją, czy jest wstępnym etapem, koniecznym, aby dojść do
demokracji. Czy może jest tak: właśnie dopiero demokracja, wprowadzenie jej
wszystkich instytucji - demokratycznej konstytucji i demokratycznego prawa, de
facto
w istocie oznacza dekomunizację? Ja oczywiście od początku byłem zwolennikiem
tej drugiej tezy"[21]. Nic nie należy robić, nie
potrzeba żadnych szczególnych zabiegów - demokracja sama z siebie rozwiąże ten
problem.
Ale od prawa nie oczekiwano wiele.
Jego zakres okazywał się zadziwiająco wąski. "Denerwują ci wszyscy, sekretarze,
prezesi, naczelnicy, którzy wysługiwali się absurdom systemu, strzegli go
i bronili jak niepodległości, sami żyjąc w nim wygodnie. Dziś kręcą interesy,
tworzą spółki, przechodzą w wyborach samorządowych, wygrywają konkursy na
dyrektorów. Niektórzy z nich kradli, inni wykorzystywali układy, jeszcze inni
zapewne stworzyli swe firmy uczciwie [...] Podobnie denerwują ci dziennikarze, którzy
jeszcze niedawno pisali donosy [...] ci hochsztaplerzy naukowi, którzy latami
mącili ludziom w głowach, ci artyści, którzy dopiero co byli ozdobą WRON-y [...]
Otóż trzeba powiedzieć z całą otwartością - państwo prawa wobec większości
takich ludzi jest obojętne [...] Prawo było i będzie zawsze bezradne wobec
ludzkich wad i słabości, jak brak samokrytycyzmu, bezczelność,
koniunkturalizm, tchórzostwo, cynizm, cwaniactwo"[22]. Kradzież,
hochsztaplerstwo naukowe, donosicielstwo itp. okazują się ludzkimi słabościami,
wprawdzie godnymi ubolewania, ale trzeba się z nimi pogodzić jak
z innymi przykrościami, które nas spotykają w życiu. Jak się okazuje, nie ma
żadnej zasadniczej różnicy między tymi, którzy stworzyli swoje firmy uczciwie i
tymi, którzy wykorzystywali "układy"
i kradli - wszystkich trzeba tolerować, traktować jako dopust Boży.
Naiwność i
radykalizm
Gdy z perspektywy czasu rozpatruje
się te argumenty, widać wyraźnie ich niespójność, radykalizm oraz - udawaną
bądź rzeczywistą - naiwność.
I tak naiwne było przekonanie, iż
polityczna i moralna konwersja poszczególnych członków dawnej elity PRL, nawet
gdyby rzeczywiście się dokonała, rozwiązuje również wszelkie problemy zbiorowe
i instytucjonalne. To samo dotyczy "mitu łatwej demokracji", wyobrażenia, że
budowa demokracji lub praworządnego państwa nie wymaga żmudnej pracy i trudnych
decyzji.
Radykalizm wyrażał się w niesłychanie
silnym moralizmie tej ideologii. Można wręcz powiedzieć, że był to rodzaj
"religii politycznej". Ci, którzy przeciw niej występowali, byli uosobieniem
zła. Choć z jednej strony potępiano "fundamentalizm moralny", powoływano się na
zabsolutyzowane argumenty moralne. Nikomu nie przeszkadzało, iż argumenty
odwołujące się do chrześcijańskiego miłosierdzia naruszały liberalną zasadę, że
w kwestiach politycznych nie można odwoływać się do "szerokich doktryn", na
które także się ciągle powoływano. Uzurpacją było przebaczanie w imię społeczeństwa,
a nie w swoim własnym, występowanie w roli wirtuoza moralności czy wręcz
narodowego kapłana[23]. Powoływanie się na
chrześcijańskie przebaczenie, aby zapewnić bezkarność, było nadużyciem, gdyż
chrześcijańskie miłosierdzie nie zastępuje sprawiedliwości[24].
Przebaczenie nie tylko zakłada skruchę sprawcy, ale
i zadośćuczynienie, i bynajmniej nie oznacza rezygnacji z kary. Jak wiadomo
nauka katolicka uznaje prawomocność obowiązku stosowania kar, nawet kary
śmierci, dla ochrony wspólnego dobra społeczeństwa.
Skrajność przejawiała się także w
tym, że od początku wykluczano możliwość podjęcia dyskusji. Nie widziano niczego
pośredniego pomiędzy całkowitą "amnestią" a "metodami bolszewickimi", nie
zastanawiano się nad tym, jakie formy i sposoby dekomunizacji i w jakim
zakresie są możliwe i konieczne do zastosowania. Im szlachetniejsza miała być
postawa przebaczenia, tym niższe zdawały się być motywy tych, którzy dążyli do
rozliczenia z komunistyczną przeszłością. Andrzej Walicki dzielił zwolenników
"obra-chunku" na: politycznych prymitywów, narodowych fundamentalistów oraz
sfrustrowanych polityków, którzy chcieliby się dorwać do władzy. Pisano, że
tylko ludzie, którzy sami byli bierni i tchórzliwi, mogą tego żądać, że ich
postawa jest wyrazem resentymentu, kompensacją własnych słabości: "Ci ludzie
nie byli winni żadnej zbrodni, ale to dzięki ich konformistycznej bierności i
codziennemu racjonalizowaniu własnego oportunizmu, dyktatura uzyskiwała
faktyczne przyzwolenie dla swoich zbrodni. Dla tej kategorii ludzi nie ma nic
prostszego, jak zastąpić rachunek sumienia udziałem
w polowaniu na ludzi dawnego reżimu".
Twierdzenie, że liberalizm, państwo
prawa, zakazują podejmowania kwestii oceny komunistycznej przeszłości było nie
tylko arbitralne, lecz prowadziło do przekonania, że liberalizm i demokracja
musi się łączyć ze skrajnym relatywizmem i brakiem silnych standardów i norm[26]. "Wolność -
pisał Adam Michnik - oznacza równouprawnienie ludzi grzechu i cnoty, mądrości i
głupoty, prawdy i oszustwa, miłości i nienawiści. Jedynym limitem formalnym
jest prawo: konstytucja i kodeks karny"[27].
Nie jest też oczywiście prawdą, by w
społeczeństwie liberalnym kwestia odpowiedzialności politycznej, prawnej i
etycznej za wspieranie państwa łamiącego zasadnicze prawa i gwałcącego
podstawowe wolności nie mogła być podjęta. Można zasadnie twierdzić, że to
właśnie z punktu widzenia liberalnego ocena PRL powinna być jednoznaczna. W
świetle teorii liberalnej Rawlsa, na którego lubi się powoływać Andrzej Walicki,
PRL nie tylko nie była państwem liberalnym, ale też "przyzwoitym" - była
państwem bezprawia. Takie państwo zasługuje na potępienie. Jak pisze Rawls:
"Państwo bezprawia, które łamie te prawa [prawa człowieka] powinno być
potępione przez społeczność międzynarodową, a w najpoważniejszych przypadkach
stać się obiektem sankcji lub nawet interwencji"[28]. Państwa
bezprawia nie mogą liczyć na tolerancję ze strony ludów liberalnych[29] - to samo
zapewne można powiedzieć
o indywidualnych liberałach. Przywódcy państwa bezprawia ponoszą szczególną
odpowiedzialność[30]. Rawls nie odpowiada na
pytanie, jak traktować dawnych reprezentantów państwa bezprawia po jego upadku,
ale zapewne nie występowałby przeciw procesowi
w Norymberdze lub procesowi tokijskiemu. Krytykował zaś doktryny wojenne, które
nie dopuszczają zróżnicowanego traktowania kwestii winy.
"Sprawiedliwe i przyzwoite
społeczeństwa - ich prawa i instytucje, życie obywatelskie i moralność - zależą
zawsze od dokonywania istotnych rozróżnień politycznych i etycznych [...] Można
przyjąć, że czasem wszyscy lub prawie wszyscy są w jakiś sposób winni; nie
znaczy to jednak, że wszyscy w równym stopniu. Mówiąc krótko: nigdy nie
jesteśmy zwolnieni od dokonywania zniuansowanych rozróżnień zasad moralnych i
politycznych"[31]. Warto zauważyć, że Rawls zakłada
możliwość osiągnięcia społecznego konsensu w takich kwestiach jak ocena
sprawiedliwości wojny, dlaczego więc nie mielibyśmy osiągnąć zgody co do oceny
sprawiedliwości PRL?
Poważny był zarzut, że nie można
naruszać zasady "nulla poena sine lege". Jednak, jak wiadomo, zakaz działania
prawa wstecz nie obowiązuje bezwzględnie. Prawodawca może go w szczególnych
wypadkach ograniczyć[32]. W Niemczech było ono
relatywizowane, między innymi przez powoływanie się na zasadę sformułowaną
przez Gustava Radbrucha. Także w wielu międzynarodowych układach dotyczących
praw człowieka zakaz ten jest zrelatywizowany[33]. Jest oczywiste,
że szczególnie wtedy, gdy następuje zmiana systemu z autorytarnego lub
totalitarnego na demokratyczny, zasada ta powinna być ograniczona - w takiej
sytuacji chroniłaby ona nie tych, którzy prawu dawnego reżimu podlegali, lecz
tych, którzy dysponowali władzą[34]. W Polsce
lewicowo-liberalne środowiska, odrzucające dekomunizację, nie kwestionowały np.
prawomocności postawienia Slobodana Miloszewicza przed sądem
międzynarodowym, nie protestowały, że pogwałcono zasadę "nulla poena sine
lege".
Nie zastanawiały się one nad tym, czy
ofiary mają prawo do tego, aby ukarano sprawców. Tymczasem jak pisze Jan
Philipp Reemtsma, kara oznacza dla ofiary potwierdzenie, że żyje w sferze
regulowanej prawem, umożliwia odzyskanie zaufania: "Prawo ofiary do ukarania
sprawcy wynika z obowiązku państwa ograniczenia społecznych szkód, które
wyrządziło przestępstwo [...] Dla ofiary szkoda [...] polega na psychologicznych następstwach
przeżytego stanu bezprawia. Obowiązek ponownego ustanowienia prawa wynika z
odpowiedniego obowiązku państwa ograniczenia szkód"[35].
Już z tego widać, że kwestia nie
sprowadza się tylko do wąsko rozumianej odpowiedzialności karnej. Celem sprawiedliwości
w czasach transformacji jest skonstruowanie politycznej tożsamości przy pomocy
prawnego dyskursu, w którym dominują kategorie takie, jak uprawniania i
odpowiedzialność[36]. Celem jest rekonstytucja
wspólnoty politycznej, a nie tylko ukaranie jednostek.
Jak pisze Ruti G. Teitel:
"Sprawiedliwość epoki przejściowej [transitional justice] jest drogą umożliwiającą
rekonstytucję zbiorowości - ponad potencjalnymi podziałami rasowymi, etnicznymi
i religijnymi - zbudowanej na tożsamości politycznej wyrastającej ze
szczególnego dla danego społeczeństwach spuścizny lęku
i niesprawiedliwości. Chociaż musi być ona oparta na ewoluującym krytycznym
samo-rozumieniu, odwołuje się do prawnego dyskursu prawa i
odpowiedzialności, który dostarcza zarówno transcendentnej wizji normatywnej
jak i pragmatycznego wzoru postępowania"[37].
Inny autor, Stephen L. Esquith,
twierdzi, że trudno jest obronić lustrację z liberalnej perspektywy. Można to
jednak uczynić
z perspektywy demokratycznej, gdy kierujemy się nie tylko prawami jednostki,
lecz także równie istotną wartością, jaką jest działanie na rzecz bardziej pojemnej
i aktywnej wspólnoty politycznej[38]. Aby taka
wspólnota była możliwa, trzeba zlikwidować korupcję dawnego systemu
politycznego i zbudować zaufanie obywateli do nowego systemu. Esquith
przypomina, że korupcja polega przede wszystkim na zniszczeniu politycznego zaufania
między obywatelami, niezbędnego do podjęcia dyskusji publicznej oraz
formułowania wspólnych projektów politycznych"[39]. Lustracja
jest środkiem pozwalającym uniknąć dalszej korupcji państwa, wynikającej po
pierwsze z faktu, że zwolennicy dawnego reżimu są podatni na szantaż, a po
drugie dlatego, że od razu są uprzywilejowani w rywalizacji gospodarczej i
politycznej[40].
Prawo może jednak funkcjonować
jedynie w społeczeństwie, które nie znajduje się w stanie moralnego rozkładu.
Eric Voegelin
w słynnym wykładzie z 1964 roku Hitler i Niemcy wskazywał na granice państwa
prawa. Zwracał uwagę, że to, co jest przestępstwem i zbrodnią, jest zdefiniowane
w kategoriach etycznych, a nie prawnych[41]. Prawo już
takie definicje zakłada. Dlatego państwo prawa może istnieć tylko w moralnie
niezdegenerowanym społeczeństwie. Społeczeństwo polskie, któremu usiłowano
wmówić, że wolnościowy porządek oznacza, że "każdy ma swoją prawdę", że można
wybierać kogo się chce, nawet dawnych agentów komunistycznych służb
specjalnych, że wolność oznacza "równoupraw-nienie prawdy i oszustwa", miało
znikome szanse na przezwyciężenie stanu głębokiego kryzysu swych struktur normatywnych,
nie było w stanie dojść do wspólnych moralnych definicji i rozróżnień.
Uderzająca była także niechęć do
korzystania z doświadczeń innych społeczeństw, choć podobno polskie przemiany
miały być "rewolucją imitacyjną". Powoływano się jedynie na przykład Hiszpanii,
ale nikt go głębiej nie analizował. A przecież Polska nie była wyjątkiem. Wszak
zadanie "przezwyciężenia" przeszłości pojawia się zawsze, gdy dokonuje się
przejście od systemu autorytarnego lub niedemokratycznego do demokracji i
państwa prawa[42]. Całkowicie niemal zignorowano
w Polsce doświadczenia kraju sąsiedniego - Niemiec, choć jego znaczenie w
polskiej polityce zagranicznej było i jest ogromne. W Niemczech po 1989 roku
było oczywiste, że należy wszcząć kroki prawne i dokonać obrachunku z przeszłością[43]. Zaczęto mówić
o "podwójnym przezwyciężaniu przeszłości", zarówno narodowosocjalistycznej, jak
i komunistycznej. W Polsce milczano na temat kroków, jakie podjęto w Niemczech
wschodnich, a znani niemieckiej opinii publicznej polscy intelektualiści
starali się ją przekonać, że nie ma żadnych podobieństw między wschodnioniemieckim
a polskim przypadkiem[44].
Naturalnie niechęć do krytycznego
obrachunku z komunizmem występowała nie tylko w Polsce. Pojawił się pogląd, że
w przypadku prawicowych reżimów autorytarnych ukaranie przestępstw i zbrodni
oraz publiczne potępienie niesprawiedliwości jest konieczne dla stabilizacji
demokracji, podczas gdy w krajach postkomunistycznych potrzeba zgoła odmiennej
polityki, by taką stabilizację osiągnąć. Jest rzeczą znamienną, że np. Unia Europejska
nie podjęła żadnych kroków skłaniających państwa kandydujące do Unii do
oczyszczenia się z komunistycznej przeszłości. Dyskusja na temat Czarnej księgi
komunizmu we Francji i w Niemczech pokazała, że kłopoty z komunistyczną
przeszłością i oddaniem sprawiedliwości ofiarom mają nie tylko kraje
postkomunistyczne[45]. Krytykowano ją jako wyraz
"nekrofilnego antykomunizmu". Przed 1989 rokiem także w Niemczech przekonania o
wyjątkowości zbrodni narodowego socjalizmu przemieniały się w nakaz milczenia,
gdy szło o zbrodnie komunizmu. Potępienie narodowego socjalizmu łączyło się z
usprawiedliwianiem komunizmu i pomniejszaniem popełnionych w nim zbrodni[46]. Mówienie o
nich uchodziło za relatywizowanie narodowego socjalizmu. Jeden z uczestników
słynnego sporu niemieckich historyków z lat osiemdziesiątych stwierdził bez
ogródek, że "antykomunizm to element procesu wyparcia winy"[47].
Ten stosunek do komunizmu wynikał z
faktu, że większość europejskich intelektualistów po 1945 r. uległa wpływom
komunizmu, że był on zakorzeniony w kulturze nowoczesnej głębiej niż narodowy
socjalizm. Po 1989 r. dokonano jednak rewizji. Niemiecka lewica, ostro
krytykująca zbytnią łagodność procesu denazyfikacji, musiała, by pozostać
wiarygodną, zgodzić się na dekomunizację.
W Polsce ewolucja postaw przebiegała w przeciwnym kierunku. Przed 1989 rokiem
obraz komunizmu i PRL był jednoznacznie negatywny, nawet przeczerniony, po 1989
zaczęło się wybielanie, rehabilitacja PRL, z początku jeszcze skrywana,
"pełzająca", potem coraz bardziej otwarta. Natomiast coraz czarniejszych barw
używano w opisie polskiej historii narodowej, którą przed 1989 bardzo często
idealizowano. Zasadniczy zwrot w "polityce pamięci" dokonał się w czasie debaty
na temat zbrodni w Jedwabnem. Przeciwnicy "dekomunizacji", którzy od 1989 roku
przekonywali opinię publiczną, że miejsce przeszłości jest w książkach historycznych,
że nie może być jednoznacznej oceny przeszłości, że nie istnieje pamięć zbiorowa,
a państwo nie powinno zajmować żadnego oceniającego stanowiska wobec przeszłych
zdarzeń, nie mieli cienia wątpliwości, że w przypadku mordu w Jedwabnem jest odwrotnie.
Ta sprzeczność podważała wiarygodność intencji i stała się kolejnym czynnikiem
podziału społeczeństwa, pogłębiającym kryzys moralny III RP, gdyż nasuwała
przypuszczenie, że przekonania głoszone
z taką emfazą, patosem i roszczeniem do absolutnej słuszności są tylko
instrumentem w grze o władzę i "rząd dusz".
Konsekwencja
zaniechania
Czternaście lat po upadku komunizmu
widać wyraźnie, że III Rzeczpospolita ma zasadnicze wady konstrukcyjne.
Korupcja
w wąskim sensie jest tego symptomem. Wszystko wskazuje na to, że niespełnienie
postulatów i zasad "sprawiedliwości epoki przejściowej" jest jedną z głównych
przyczyn patologii III RP. Gdyby nawet konkretny rezultat (niewielka ilość
skazanych osób, zmiana symboliki itd.) był ostatecznie podobny, bo symbolika
państwa i tak zmieniła się, a po procesie oczyszczenia na pewno musiałaby
przyjść amnestia, to skutki dla ustroju państwa byłyby zasadniczo różne, gdyż
inne byłoby oddziaływanie na instytucje, na sferę polityczną, na normatywną
strukturę społeczeństwa, na mentalność zbiorową. Umożliwiałoby to wyraźniejsze
odcięcie się od dawnego systemu, "gruba kreska" stałaby się wtedy rzeczywiście
możliwa. Bliżsi bylibyśmy również regulatywnej idei "sprawiedliwego i przyzwoitego
społeczeństwa", wyraźniejszy byłby jej wpływ na bieżącą politykę.
Niestety filozofia polityczna, która
określała i legitymizowała III RP - ów swoisty polski liberalizm - byłaby w
stanie doprowadzić do kryzysu najzdrowsze społeczeństwo, a polskiemu
społeczeństwu po traumie II wojny światowej i po latach komunizmu daleko było
do zdrowia, chociaż wyłoniło z siebie tak wspaniałe zjawisko polityczne jak
pierwsza "Solidarność". Jej dorobek został jednak całkowicie zmarnowany.
Nie można się dziwić, że szacunek dla
prawa jest w Polsce tak znikomy, skoro sposób, w jaki potraktowano dziedzictwo
PRL, pokazywał, że wszystko może ujść bezkarnie, jeśli tylko ma się wpływ
polityczny i pieniądze. Nie można się dziwić, że niskie jest zaufanie obywateli
do klasy politycznej, do prawa i do państwa, skoro nie zrobiono niczego, aby
zaufanie przywrócić. A bez zaufania nie może istnieć społeczeństwo obywatelskie,
toteż szerzy się apatia i bierność obywateli, a z drugiej strony mnożą
hałaśliwe, lekceważące prawo populistyczne protesty. Nie można się dziwić
postępującej demoralizacji społeczeństwa, skoro przez lata czołowi polscy publicyści
przekonywali, że demokracja oznacza brak odpowiedzialności i bezgraniczną tolerancję.
Niespełnienie zasad sprawiedliwości
epoki przejścia sprawiło, że nie rekonstytuowała się polska wspólnota
polityczna, która przy całej różnorodności, podzielałaby te same zasadnicze
wartości
i rozumiała państwo jako formę swej politycznej samoorganizacji. Ukonstytuowało
się natomiast "towarzystwo", składające się z dawnych elit postkomunistycznych
i części dawnego ruchu opozycyjnego, które z demokracji uczyniło fasadę "systemu
Rywina".