Jacek Kloczkowski - Czasy grubej przesady


Narzekaniom na jakość polskiej polityki nie ma końca. Jej surowymi krytykami są dziennikarze, eksperci i - co dla polityków teoretycznie powinno być najbardziej bolesne i niepokojące – zwykli wyborcy. Nawet sami politycy dostrzegają różne wady życia politycznego i niezmiennie deklarują chęć jego naprawy, choć zło widzą zwykle u konkurencji.

 

Czy jednak rzeczywiście z polską polityką jest aż tak źle, aby usprawiedliwione były jej skrajnie negatywne oceny? Czy obserwujemy po prostu zwykłe mechanizmy demokratycznej rywalizacji politycznej? Gdyby odrzucić modny obecnie język analizy życia politycznego, pełny górnolotnych, odwołujących się głównie do sfery moralności sformułowań, należałoby raczej skłonić się do drugiej z tych hipotez. W sporze politycznym króluje jednak gruba przesada. Mało komu zależy na tym, aby analizować go w racjonalnych kategoriach. Króluje retoryka a w wielu środowiskach im bardziej emocjonalnie wyrazi się dyzgust wobec rzeczywistości, na tym większe uznanie można w nich liczyć. Można wskazać przynajmniej kilka przyczyn, dlaczego tak się dzieje.

 

Kłopot z racjonalną oceną polskiej rzeczywistości politycznej jest obecnie tym większy, że znajdujemy się w samym środku rozgrywki, która może doprowadzić do przedterminowych wyborów. W chwili, gdy Jarosław Kaczyński podejmował decyzję o zdymisjonowaniu Andrzeja Leppera, było jasnym, że dojdzie do przesilenia a opozycja spróbuje wykorzystać je do osłabienia głównego rywala. I rzeczywiście, natychmiast poczęto doszukiwać się motywów politycznych operacji przeciwko domniemanej korupcji w Ministerstwie Rolnictwa. Na cenzurowanym znalazło się CBA. Powróciły nieraz już formułowane zarzuty wykorzystywania prokuratury i służb specjalnych do realizacji partyjnych interesów. Gdyby wszystkie wypowiedzi polityków opozycyjnych na ten temat brać na poważnie, można byłoby się naprawdę przestraszyć, w jakim kraju żyjemy.

 

Tymczasem w Polsce nie dzieje się teraz nic nadzwyczajnego – choć dzieje się tak wiele. Ostre kryzysy polityczne – z różnych powodów - miały miejsce w każdej kadencji. Dość wspomnieć obalenie rządu Jana Olszewskiego, ustąpienie premiera Józefa Oleksego po wybuchu afery „Olina”, burzliwy rozpad koalicji AWS-UW, a potem obu tych ugrupowań, wreszcie aferę Rywina. Wcześniejsze wybory, zmiany rządu i nawet afery korupcyjne to także chleb powszedni wielu zachodnich demokracji, tak chętnie stawianych nam za wzór. Wiele wywołujących wielkie emocje zjawisk politycznych można zatem racjonalnie wytłumaczyć jako zwykłą kolej rzeczy w demokracji i nie ma powodów, aby prześcigać się w wyrażaniu oburzenia i dezaprobaty wobec tego, co dzieje się obecnie w polskiej polityce.

 

Tego typu podejście może oczywiście wydać się dwuznaczne, gdyż jego racjonalność ociera się o cynizm. Nie należy jednak utożsamić go z przyzwoleniem na wszelkie patologie i usprawiedliwieniem dla często naprawdę bardzo niskiej jakości wyczynów polityków. Chodzi jedynie o to, aby zachować proporcje. Polska polityka w ostatnich 18 latach przeżywała gorsze chwile, a chyba nigdy tak źle o niej nie mówiono jak teraz. Żyjemy w tych czasach grubej przesady przede wszystkim z winy opozycji, która wyjątkowo fatalnie znosi rządy PiS-u. Znamiennym tego przykładem są wypowiedzi ważnych polityków PO, wyżej oceniających nawet gabinet Leszka Millera. Zapewne niektórzy z nich prześcigają się z SLD w anty-PiSowskiej retoryce wyłącznie z chłodnej kalkulacji politycznej. Inni jednak po prostu dają się ponieść emocjom, co przeważnie jest mało konstruktywne.

 

Granice zdrowego rozsądku w krytyce prawicy jak zwykle często przekraczają lewicowi liberałowie. Jednym tchem wśród ciężkich grzechów prawicowych rządów wymieniają prześladowanie mniejszości seksualnych, godzenie w prawa człowieka, nacjonalizm, ksenofobię i inne zjawiska, o które lubią oskarżać konserwatystów. Ochoczo podpisywane przez nich kolejne apele w obronie demokracji lub różnych grup rzekomo zagrożonych przez agresywną polityką PiS-u – czy to sędziów Trybunału Konstytucyjnego, czy to lekarzy, czy to naukowców - są już stałym wyznacznikiem stanu ducha i intelektu wielu środowisk inteligenckich i politycznych. Histerycznych reakcji nie sposób wytłumaczyć jedynie strategią w walce o rząd dusz, polegającą na zwieraniu szeregów wokół haseł obrony dorobku III RP. Wyraźny zwrot na prawo polskiej polityki oraz przewaga konserwatystów w sporach ideowych wywołały niepokój środowisk monopolizujących debatę publiczną w latach 90. i na początku obecnej dekady. Nie jest im łatwo się pogodzić, że dominacja lewicy liberalnej definitywnie się skończyła. Im bardziej czuły się wobec tego bezradne, tym głośniej piętnowały konserwatywne zło opanowujące rzekomo Polskę, czyniące ją – jak chętnie dowodzą – skansenem i pośmiewiskiem oświeconej opinii europejskiej. Nie był to bynajmniej wyłącznie cyniczny zabieg, służący racjonalnemu deprecjonowaniu politycznych i ideowych adwersarzy. Wielu lewicowych liberałów epatuje wizją zagrożenia demokracji ze strony prawicy zupełnie na poważnie. Tym samym przekraczają granice racjonalnej dyskusji.

 

Wiele złego dla demonizowania polskiej polityki robią także media elektroniczne. Powołując się na argument „patrzenia władzy na ręce”, czasem daleko przekraczają zwykłe ramy relacjonowania i komentowania wydarzeń politycznych. Stają się niekiedy ich stroną. Za często uciekają się do niekonstruktywnego moralizatorstwa. Oburzają się na zwykłe mechanizmy polityczne, typowe dla wszystkich demokratycznych państw, chociażby targi o stanowiska w ramach koalicji. Są przy tym wybiórcze w dzieleniu razów. Gdy słusznie piętnują różne patologie i ujawniają afery, spełniają pozytywną rolę. Gdy wcielają się w rolę de facto uczestnika walki partyjnej, psują debatę publiczną. Samo zresztą otwarte sprzyjanie różnym opcjom ideowym i politycznym przez czołowe stacje telewizyjne i radiowe, oraz gazety, nie jest niczym zdrożnym, o czym najlepiej świadczy przykład amerykański. Destruktywne jest natomiast udawanie bezstronności w sytuacji, gdy się jej nie zachowuje. Jakość życia publicznego tylko na tym traci.

 

Gruba przesada święci triumfy w debacie politycznej nie tylko z winy opozycji parlamentarnej, środowisk lewicowo-liberalnych i mediów. Także politycy PiS-u nie zawsze potrafią poskromić popisy retoryczne a przede wszystkim zbyt emocjonalnie reagują na krytykę. Bronią się co prawda argumentem, że stali się przedmiotem bezprecedensowej nagonki medialnej i wściekłych ataków opozycji, ale czy ich przejawem są rzeczywiście wszelkie krytyczne uwagi np. o polityce zagranicznej? Kładzie się tu cieniem brak porządnego zaplecza eksperckiego nie tylko tego rządu, ale polskiej polityki w ogóle. Gdyby istniały w Polsce think-tanki z prawdziwego zdarzenia, a politycy chcieli ich analizy brać pod uwagę, w dyskusji publicznej padałoby więcej racjonalnych argumentów, a rządzący mniej obruszaliby się na słowa krytyki, bardziej skłonni uwierzyć, że wyrażają one racje merytoryczne a nie jedynie polityczne, ideowe i personalne antypatie.

 

Polską debatę publiczną na tematy polityczne póki co charakteryzuje jednak przerost formy nad treścią. Był on bardzo widoczny choćby w przypadku komentarzy poświęconych decyzji Jarosława Kaczyńskiego o zawarciu koalicji z Samoobroną i LPR. Skupiały się one zwykle na jej moralnej ocenie, co samo w sobie nie jest złe, o ile nie przesłania innej perspektywy. Tymczasem brakowało w nich na ogół odpowiedzi na fundamentalne pytanie, jak efektywnie rządzić przy takim a nie innym składzie parlamentu. Pytanie tym bardziej istotne, że po kolejnych wyborach problem tworzenia koalicji powróci, a możliwości najbardziej wydawałoby się oczywistego porozumienia PO – PiS, wydają się dziś dużo mniejsze niż dwa lata temu, gdy nie udało się go osiągnąć. Gdyby o sukcesie potencjalnych negocjacji miał decydować jedynie dobrze rozumiany pragmatyzm, prawdopodobnie udałoby się je doprowadzić do szczęśliwego końca. W czasach grubej przesady nic nie jest takie oczywiste, gdyż racjonalność politycznych wyborów przegrywa często z retoryką, urazami osobistymi, natrętnym moralizatorstwem – zatem tym wszystkim, co nie powinno decydować o losach politycznych państwa.

 

Jak na to wszystko reagują wyborcy? Na tle zacietrzewienia niektórych aktorów i komentatorów życia politycznego, bardzo spokojnie. Najlepiej o tym świadczą dość stabilne notowania największych partii – PiS i PO, między którymi iskrzy przy praktycznie każdej okazji. Być może – choć tego typu wnioski należy formułować ostrożnie - wreszcie scena polityczna stabilizuje się jeśli chodzi o preferencje elektoratu. Jak na czasy, w których w debacie politycznej króluje gruba przesada, byłby to bardzo zdrowy odruch. Nie oznacza on, że Polacy rozpływają się nad jakością swych wybrańców. Wręcz przeciwnie, oceniają ich często surowo, czasem nawet tych, na których mają zamiar głosować. Czyżby paradoks? Niekoniecznie. Wydaje się bowiem, że wyborcy są po prostu realistami i nie wierzą w utopijne projekty zastąpienia obecnej klasy politycznej, jakąś nową, zgoła inną, lepszą. Politycy, których często tak źle oceniają, nie biorą się przecież znikąd. Sami ich wybrali i sami mogą cofnąć im mandat lub ponownie go powierzyć. Uczynią to jednak raczej na podstawie własnych obserwacji, a nie pod wpływem histerii niektórych polityków i medialnych komentatorów.

 

Tekst ukazał się w „Rzeczpospolitej” (1 sierpnia 2007)

 



2007 ©  Ośrodek Myśli Politycznej
http://www.omp.org.pl/