Andrzej Nowak - Problemy komunizmu albo odpowiedź niektórym towarzyszom


Jakie znaczenie ma komunizm? Słownik Samuela Bogumiła Lindego (rok 1808, t. 2, s. 422) notuje wyraz "komuniści" w jednym tylko znaczeniu - jako wspólnotę kapłanów świeckich, tak zwanych bartoszków (od imienia swego założyciela, Bartłomieja Holzhauzena), sprowadzonych do Polski za czasów Jana III Sobieskiego, a osiadłych na Górze Kalwarii. Wileński Słownik Języka Polskiego z roku 1861 przedstawia już trzy równorzędne znaczenia terminu komunista. Obok bartoszka, pojawia się także takie określenie: "należący do sekty politycznej, żądającej równego podziału własności", a zaraz dalej trzecie znaczenie, żartobliwe: "nazwa dawana ludziom przywłaszczającym cudzą własność" (t. 1, s. 516).

W publicystyce polskiej wyraz "komunista" w dzisiejszym znaczeniu był oczywiście obecny już przed rokiem 1861. Do jej języka wszedł w latach 40., gdy lewica broniła już pięknej, zaczerpniętej od Francuzów idei, a jej wrogowie piętnowali fatalne jej skutki. Edward Dembowski widział wtedy w komunizmie rozwinięcie myśli socjalistów - "żądanie umiejętnego assocyacyjnego urządzenia pracy i równego podziału owocu pracy między pracowników" (O dążeniach dzisiejszego czasu, "Rok", Poznań 1845; w tym samym piśmie, warto dodać, pojawiło się wówczas po raz pierwszy w dzisiejszym znaczeniu pojęcie "inteligencji"). Zaraz po upadku powstania krakowskiego, prowadzonego przez Dembowskiego w stronę owej idei, Bronisław Ferdynand Trentowski skojarzył komunizm jak najfatalniej z targowicą. Komunizm przejawiający się w rewolucji francuskiej miałby oto znaleźć wspólny mianownik z rodzimą zdradą poprzez radykalizm konsekwencji w jednym i drugim przypadku. "...Przydaj do tego Targowiczan, odpowiadających Radykalnym i Kommunistom, a masz cztery najprzedniejsze stronnictwa francuskie przetłumaczone po polsku", pisał Trentowski - nie bez podszeptów swego patrona, Zygmunta Krasinskiego - w roku 1847 (Wizerunki duszy narodowej z końca ostatniego szesnastolecia, Zeszyt pierwszy "Przegladu Politycznego": Teraźniejszość i przyszłość, Paryż 1847, s. 295).

Wydany w roku 1864, w poddanej właśnie represjom po powstaniu styczniowym Warszawie, tom XV Encyklopedii Orgelbranda zawierał już obszerne hasło poświęcone "kommunizmowi". Sporządzone przez wybitnego historyka i krytyka literatury, profesora warszawskiej Szkoły Głównej, Fryderyka Henryka Lewestama, hasło to rzeczowo przedstawia historię idei komunistycznych od rewolucji francuskiej do połowy XIX stulecia. Warto z tego pięciostronicowego hasła zapamiętać przynajmniej jego odautorskie zakończenie: "...komunizm rzeczywiście uważamy za chorobę społeczną, przecież wyznajemy, że choroba ta jest jedną z najważniejszych oznak czasu i że w niej leży zarodek do bliskiego może przekształcenia biegu historii" (s. 248). To był rok 1864 - akurat Karol Marx zabierał się do zorganizowania w Londynie I Międzynarodówki.

Ciekawe, że następny wielki leksykon - wydany w roku 1902 - Słownik Karłowicza, Kryńskiego, Niedźwiedzkiego - wrócił ściśle do znacznie mniej groźnie brzmiących definicji Słownika wileńskiego.

Do kilku przywołanych tutaj definicji komunizmu, powstałych jeszcze przed czasem jego wcielenia w rzeczywistość, spróbujmy teraz dopasować ewentualne znaczenie antykomunizmu. Zwalczanie poglądów "sekty politycznej, żądającej równego podziału własności" było zapewne dobrym zajęciem dla publicysty, a krytyczny opis owych poglądów - dla historyka idei. Czy można było jednak występować jako poważny przeciwnik zjawiska, które wydawało się raczej - jak to notował zarówno Słownik wileński jak i czterdzieści lat późniejszy Słownik Karłowicza, Kryńskiego, Niedźwiedzkiego - przedmiotem żartów?

Skojarzenie komunizmu z targowicą zdawać się musiało esktrawagancją intelektualną filozofa-dziwaka. Choć na lewicy polskiego ruchu niepodległościowego pojawienie się na progu lat 70. XIX w. grupki działaczy, którzy za Ludwikiem Waryńskim postawili sprawę równości społecznej i walki o prawa robotników powyżej idei niepodległości ukazało już możliwość powiązania radykalizmu socjalnego z narodową zdradą...

Największe możliwości dawała antykomunizmowi definicja Lewestama. Dostrzegając w komunizmie chorobę społeczną, i to chorobę o ogromnym potencjale niszczącego rozwoju, autor Encyklopedii Orgelbranda wskazywał od razu rolę antykomunisty: lekarza diagnozującego ściśle objawy choroby, badającego jej etiologię, szukającego dalej środków zapobiegawczych, a w końcu leczniczych przeciwko niej.

Wydarzenia lat 1917-1920 pozwoliły Polakom uświadomić sobie, jak groźna jest to choroba - gdy ze sfery teorii politycznej "medycyny" przejdzie do praktyki, i to mierzonej w skali wielkich liczb. Rok 1917, moment triumfu bolszewików i ich rewolucyjnego hasła społecznego: "grab nagrablionnoje!" - to dla społeczności kresowych Polaków, którzy znaleźli się od razu w sferze oddziaływania tej ideologii było doświadczenie "Pożogi". Perspektywa opisu rewolucji bolszewickiej w dokumentalnej powieści Kossak-Szczuckiej pozwalała uchwycić jak najplastyczniej skutki komunizmu zastosowanego w praktyce, ale była też powodem pewnego błędu w polskim opisie komunistycznej choroby. Skojarzona w swej genezie naturalnie z Rosją, choroba praktycznego komunizmu miała atakować Polaków jak najbrutalniej, ale - by tak rzec - tylko od zewnątrz. Polacy mogli być - i byli - jej ofiarami. Nosicielami byli inni. Choroba przychodziła ze wschodu. I tak już zostało w naszej zbiorowej świadomości. Symbolika wydarzeń roku 1920 umocniła jeszcze to przekonanie: "Cud nad Wisłą"; Polacy zatrzymali bolszewicką zarazę.

Tak było, ale też był latem tego roku gotowy Tymczasowy Komitet Rewolucyjny Polski w Białymstoku, z dwoma znakomitymi przedstawicielami polskiej szlachty na czele: Julianem Marchlewskim i Feliksem Dzierżyńskim. Jak dziś wiemy, nie był to pierwszy sowiecki rząd Polski. Już bowiem w styczniu 1919 roku, w taborach pierwszej ofensywy Armii Czerwonej na Zachód szykował się do objęcia władzy w Warszawie Polrewwojensowiet (Polski Komitet Wojskowo-Rewolucyjny) - o składzie etnicznym mieszanym: polsko-żydowskim (na czele stać miał Józef Unszlicht, a obok niego Stefan Brodowski-Bratman, Samuel Łazowert i Adam Śliwiński-Kaczorowski). Mniemanie, że na pokusy komunistycznej sekty otwarci byli na ziemiach polskich wyłącznie przedstawiciele mniejszości żydowskiej, polski zaś etnos był na nią immunizowany, obalił nie tylko znacznie już bardziej "polski" skład białostockiego komitetu w następnym roku. Przypomniana historia tworzenia siatki rewkomów (rewolucyjnych komitetów) na zajętych latem 1920 roku przez Armię Czerwoną pozwala uświadomić sobie, że skojarzenie przez Trentowskiego komunizmu z targowicą nabrało rzeczywistego sensu już wówczas, a nie dopiero w 1944 roku. W ponad 150 takich rewkomach, utworzonych na zachód od Bugu, byli nie tylko Żydzi i Niemcy (na Pomorzu), ale także polscy członkowie PPS, przedstawiciele partii chłopskich, a nawet reprezentanci narodowej demokracji.

Historia sympatii prosowieckich, torujących sobie drogę do popularności w kręgach elit kulturalnych II Rzeczypospolitej, wskazywała możliwość rozwoju komunistycznej choroby także wśród jak najbardziej świadomych narodowo Polaków. O tym, że istotnie była to droga do targowicy, mówiły dalej wydarzenia września 1939 roku i ich konsekwencje na ziemiach okupowanych przez ZSRR, a dalej ponowny zabór ziem polskich przez Armię Czerwoną w 1944 roku i jego "usankcjonowanie" poparciem rządu nominowanego przez Józefa Stalina, dokładnie w 152 rocznicę przystąpienia Stanisława Augusta Poniatowskiego do obozu "realistów" z targowicy. Nazwiska Wandy Wasilewskiej, Bolesława Bieruta, Edwarda Osóbki-Morawskiego stały się równie symboliczne jak wcześniej Szczęsnego Potockiego, biskupa Józefa Kossakowskiego, hetmanów Piotra Ożarowskiego i Józefa Zabiełły (trzej ostatni targowiczanie zostali, co warto przypomnieć, skazani prawomocnym wyrokiem za zdradę i powieszeni).

Pierwsza targowica jednak nie znalazła swoich piewców w świecie kultury. Do końca życia towarzyszył co prawda Szczęsnemu Potockiemu największy poeta polskiego oświecenia, Stanisław Trembecki. Popadłszy w ostateczny nihilizm nie zdecydował się jednak nawet na próbę apologii targowickiej polityki. Komunistyczną zdradę natomiast wsparł legion twórców. I to jest wielka różnica. Ich wytrwała praca zaowocowała wreszcie zapaścią semantyczną, jak to określił Zbigniew Herbert. W owej zapaści zatraciły swoje znaczenie takie słowa jak wierność i zdrada, prawda i kłamstwo, dobro i zło, ale także zdrowie i choroba. Dlaczego tak się stało? I jakie ma to konsekwencje?

Targowica nie miała czasu usadowić się w polskiej świadomości narodowej ze swoimi racjami. Państwo wymazano całkowicie z mapy. Zaraz potem znaleźli się też fanatycy polskiej wolności, którzy poprzez Legiony Dąbrowskiego, z ich mazurkiem jako hymnem, przeszli przez Europę i - wykorzystując sprzyjającą koniunkturę międzynarodową - przywrócili znaczenie hasłu niepodległości (a może dopiero mu je nadali?). Koniunktury na niepodległość po Jałcie nie było. PRL natomiast, formalnie wyodrębniony jako państwo w systemie władzy Józefa Stalina, pozwalał zacierać semantyczne rozróżnienia w sferze polityki - a za nią także w moralności.

Była też oczywiście ogromna różnica ideologiczna. Targowica pierwsza nie miała za sobą żadnego poważniejszego, a już na pewno żadnego uniwersalistycznego w swych aspiracjach uzasadnienia. Komunizm takie uzasadnienie swym wyznawcom - uczestnikom targowicy drugiej - dawał. To były dwie różne choroby, choć połączyły się w jednym objawie: zdrady narodowej. Zdrada narodowa mogła się jednak wydawać kwestią bez znaczenia w perspektywie wielkich przeznaczeń ludzkości, które miał wypełniać komunistyczny projekt. Więcej nawet - w komunistycznej ideologii ambitni intelektualiści szukać mogli wręcz zbawiennej ucieczki od stęchlizny narodowego zaścianka, mógł im dać szansę "zaistnienia" na światowej arenie. Jak to ujął Czesław Miłosz w korespondencji ze swym duchowym mistrzem, Tadeuszem Krońskim - komunizm "dał nam tematykę uniwersalną"... Jego mistrz, ku zachwytowi ucznia, widział swoją misję także w odwrotnym niejako wektorze oddziaływania: "My sowieckimi kolbami nauczymy ludność tego kraju myśleć bez alienacji" (C. Miłosz, Zaraz po wojnie. Korespondencja z pisarzami, Kraków 1998, s. 318). Większość tych, którzy zdecydowali się na służbę owej uniwersalnej idei, robiła to zapewne bez poważnych nadziei na osobisty sukces na skalę całego globu, także bez poczucia szczególnej misji wobec "ludności tego kraju". Ich akces do obozu Bieruta wynikał z prostej kalkulacji, że naga siła, stająca na straży komunizmu nad Wisłą, może wyeliminować wszystkich tych, co się mu nie podporządkują, a otworzyć drogę do kariery lokalnych bodaj wieszczów tym, którzy go zaakceptują. Więc akceptowali - i zachęcali do akceptacji innych, uboższych duchem, "szeregowych Polaków".

Droga na Parnas Bierutowego dworu wiodła nie tylko poprzez narodową zdradę, przekreślenie zaściankowego ideału niepodległości, ale prowadziła dosłownie po trupach - tak samo przecież jak stroma ścieżka na modelowy dla całego obozu kremlowski Parnas przy Stalinie. Bez trupów miernoty nie mogłyby zająć pierwszych miejsc w kulturze nadwislańskiego kraju, a i ci najwięksi, obdarzeni rzeczywistym talentem - być może również musieliby się posiąść nieco niżej, gdyby śmierć nie wyeliminowała ich inaczej myślących i inaczej żyjących konkurentów. To trzeba koniecznie przypominać: ofiary komunizmu w polskiej kulturze to na pierwszym miejscu ci twórcy, którzy zostali przez komunistów (patronów talentu Czeszki i Miłosza, Putramenta i Woroszylskiego, Ważyka i Dejmka, Bratnego i braci Brandysów) zamordowani. Najpierw ci zamordowani całkiem dosłownie - jak choćby ofiary Katynia, których udział w kulturze polskiej mogą symbolizować choćby nazwiska dwóch poetów: Sebyły i Piwowara. Niemcy dodatkowo wykonali za komunistów sporą część tej "oczyszczającej przedpole" przyszłych karier roboty - wyeliminowanie Baczyńskiego, Gajcego, poetów "Sztuki i Narodu" to kolejne symbole dosłownie straconego pokolenia. Inni mieli szczęście, bo trafili tylko do więzienia - i udało im się stamtąd w końcu wyjść - jednak bez możliwości jakiejkolwiek kariery literackiej czy artystycznej w PRL. Tu symbolem niech będzie choćby nazwisko Jerzego Brauna. Ale trzeba jeszcze do owych symboli dorzucić jeszcze tę wizję, którą zawarł Zbigniew Herbert w swym poruszającym wierszu "Wilki". To przypomnienie tych wszystkich, których talentowi nie dano nawet się ujawnić: ofiar rozprawy z antykomunistycznym podziemiem. Ilu tam byłoby przyszłych reżyserów, ilu poetów, ilu muzyków, ilu krytyków, ilu subtelnych odbiorców kultury - nie dowiemy się nigdy. Wiemy tylko, że tysiące młodych ludzi zginęło. Dziesiątkom tysięcy więzienia zwichnęły nie tylko karierę, ale całe życie: "ponieważ żyli prawem wilka / historia o nich głucho milczy". Dziś, ci tak nieliczni, którzy z tego pokolenia przetrwali, jak Stanisław Murzański czy Janusz Krasiński, mogą się upomnieć o swych zapomnianych braci-"wilków". Ale ich głos jest słabo słyszalny - bo Murzański czy Krasiński - po wyjściu ze stalinowskiego więzienia mieli już drogę do kulturalnej "elity" PRL definitywnie zamkniętą. I pozostają jej outsiderami dzisiaj.

Historię piszą zwycięzcy. W polskim przypadku, wedle trafnej uwagi Jana Prokopa, historię targowicy piszą dzieci targowicy. I nie chcą tego monopolu, który pokolenie ich ojców uzyskało w 1944 roku, oddać do dzisiaj. To powiązanie, najdosłowniej rodzinne, nadaje ich działaniu nie tylko ciągłość, ale także dużą efektywność. Tu jednak tkwi również przyczyna trwania komunistycznej choroby w nich samych - długo już po śmierci komunizmu - a za ich pośrednictwem: w indoktrynowanym przez nich społeczeństwie. Oni nie chcą pamiętać o innych ofiarach komunizmu, tych "bezimiennych", opisanych w wierszu Herberta. Ofiary wskazują tylko w sobie. Obiektywne warunki polityczne (sowiecka dominacja, Jałta) i społeczne (niedojrzałość i fobie "ludności tego kraju") zmusiły ich, lub ich rodziców, do poddania się wirusowi komunistycznej ideologii. Stali się więc istotnie jej ofiarami. Bronią zaciekle tej roli na rozmaite sposoby. Różne warianty ketmana prosperują do dzisiaj nie tylko wśród agentów SB, którzy zdecydowali się wybrać ten zobowiązujący pseudonim. O tym jednak, że ktoś padł ofiarą ich służby komunistycznemu panu, że droga na szczyty do dziś obowiązującej społecznej hierarchii wiodła przez rzeczywiste ofiary tych, którzy ketmana ani pseudonimu nie chcieli wybrać - o tym gerenci dzisiejszych wielkich mediów (od telewizji publicznej, poprzez "Gazetę Wyborczą", aż do tygodników "Nie", "Polityka" czy "Wprost") nie pozwalają przypomnieć. Łączy ich rzeczywista wspólnota: kompleks podłości, krugowaja poruka naszych odziedziczonych po PRL elit.

Jest jednak jeszcze jedno znaczenie komunistycznej choroby. Odsłonił je zrozpaczony Leopold Tyrmand. Zrozpaczony, bo świadom, że choroba ta przenosi się także na wrogów systemu. 16 stycznia 1954 roku zapisał w swym Dzienniku: "Gigantyczne zwycięstwo komunistów, tak przesycili sobą cały tuż-obok-świat, że nawet ja uległem ich gwałtowi; najlepszym tego dowodem ten dziennik, czyli obsesja polemiki. Mnie tu prawie nie ma, jest moje ujadanie przeciw. I to jakieś zaniżone. Prometeusze, Edypy, Konrady i ci rozmaici inni, co pasowali się z Bogiem, losem, przeznaczeniem, a teraz nie przychodzą mi do głowy, jakże wzniesieni i nobilitowani przez swego Przeciwnika. Procesować się z Bogiem, cóż za piękne marzenie! Komunizm to tylko Golem, niebotyczny, to fakt, lecz glina i brud. O tyleż moja walka gorsza, mniejsza, brudniejsza." (Londyn 1985, s. 85). Komunizm atakował umysły swoich wyznawców - i poniżał je przez to. Ale jako wyzwanie, dominujące nad całą niemal widzialną rzeczywistością - poniżać mógł również swoich przeciwników. To nie jest piękna choroba. To powinna być raczej choroba wstydliwa.

Podsumujmy tych kilka uwag. Komunizm był i pozostaje chorobą. W tym sensie definicja Lewestama nie traci aktualności. Był chorobą jedną z najcięższych w historii społecznej ludzkości, a świadczy o tym rozmiar jego ofiar. Konieczne jest stałe przypominanie tego faktu. Ale nie może owo przypomnienie zostać zafałszowane przez zmonopolizowanie prawa do opisu komunistycznej choroby wyłącznie przez jej (niegdysiejszych) nosicieli.

Nie możemy się też łudzić, że ta choroba jest zarazą, przeciw której nasza wspólnota została jakoś szczególnie przez Opatrzność zaszczepiona. Komunizm to także historia zdrady narodowej, zdrady tradycji własnej wspólnoty i jej imponderabiliów. To jest także historia targowicy. Przypominanie tego faktu z kolei nie jest propagandowym nadużyciem - jest konieczne, jeśli chcemy ustrzec się przed nawrotami zarazy. Nie wyzwolili się z niej ci, którzy chcą opisywać dziś komunizm jako piękną chorobę młodości swojej czy też swoich teściów, stryjów, starszych braci, ojców - funków KPP, dąbrowszczaków, partyzantów z AL, gorliwych sług propagandowego lub policyjnego (co na jedno wychodzi) aparatu Bieruta-Stalina, Gomułki-Chruszczowa, Gierka-Breżniewa czy Jaruzelskiego-Andropowa.

To była wstrętna, odrażająca choroba. Jak odrażająca - wystarczy spojrzeć na stosy trupów, na miliony zwichniętych życiorysów, na setki tysięcy tych zniewolonych umysłów, którym wydawało się, że znalazły w komunizmie "tematykę uniwersalną". Wspominając tę chorobę z odrazą nie powinniśmy jednak wpadać w fascynację jej złem, jej ohydą. Komuniści byli tylko sługami zła, które ich poprzedza i które zostaje w ludziach także po odejściu ich ideologii. Upadek komunizmu nie oznacza końca historii. Gotowi dać świadectwo o złu tego systemu, trafnie diagnozując jego objawy i współczując jego ofiarom, musimy zachować świadomość, że zło przybiera wciąż nowe postaci, że są nowe choroby społeczne i nowe racje targowicy. Uczciwie przerobiona lekcja komunizmu może nam pomóc zachować czujność wobec nowych społecznych wyzwań i ideologicznych pokus, ale nie może nam zasłonić widoku na współczesny świat.



2005 ©  Ośrodek Myśli Politycznej
http://www.omp.org.pl/