(opowiadanie z 1906 r., przedruk za: W. S. Reymont, Pisma, wydanie zbiorowe zupełne,
ze wstępem A.Grzymały-Siedleckiego, tom XX, 1925)
I.
Olbrzymi gabinet zapadł
się w ciemnościach, grube zasłony nie przepuszczały ani jednego promienia,
stała się martwa cisza, milczenie grobu zaległo ciężkim tumanem, że tylko
niekiedy zadrgał ledwie pochwytny szmer kroków. Ktoś niedojrzany chodził wolno,
przystawał często, jakby licząc trwożne bicie serca i te westchnienia, co się
wydzierały nikłym szelestem opadających liści, to zrywał się gwałtownie z
miejsca, podbiegał ku oknom i nagle nieruchomiał w zasłuchaniu...
Ale przez potężne mury nie
dochodził żaden głos żywy, tylko chwilami, skądciś, jakby z pod ziemi, dudniały
rozdrgane huki przelatujących pociągów, albo darł się wskroś milczącej ciemni
przeszywający świst fabryczny.
I znowu pełzały leniwie
długie, dławiące chwile oczekiwań.
Naraz rozkrzyczał się
nerwowy brzęk dzwonka.
Jakieś drzwi się otwarły,
roziskrzony, oślepiający słup światła runął w ciemności, zamigotały
zwierciadła, zalśniły brązy, zagrały barwy obić i sprzętów.
Na środku gabinetu, w
słonecznej pożodze stał siwy, wysoki człowiek i, mrużąc powieki od blasków,
zapytał:
- Skończyli? - Głos miał
nikły, przejęty obawą.
- Jeszcze. Dopiero płacą
przędzalnię.
- Dopiero! - Skinął
niecierpliwie ręką, służący się cofnął, drzwi opadły bez szelestu, światła
zgasły, otoczyła go znowu noc i milczenie, rozdrgane pomarłemi echami dźwięków.
Zapadł w siebie bezwładem
kamienia. Zanurzył się w jakąś głąb bezdenną, na samo dno bezczucia.
Zaczął bić jakiś zegar.
Dwanaście uderzeń wzniosło
się w mrokach, jakby dwanaście słonecznych błyskawic trąciło w krysztalną czarę
i zaśpiewało złotymi głosami.
Porwał się, nasłuchując
chciwie i goniąc te dźwięki, co przechodziły wskroś niego lodowatym wiewem
trwogi i rozsypywały się w ciemnościach złocistą rosą brzmień drgających.
- Dopiero południe! -
jęknął.
Owładnęło nim gorączkowe
zniecierpliwienie, że co mgnienie rozlegały się w coraz innej stronie głuche
stąpania, co mgnienie zrywały się ciężkie, żałosne westchnienia, to jakiś fotel
potoczył się gwałtownie na ścianę, albo sprzęt jakiś jęknął, potrącony.
- Południe! południe! -
powtarzał, biegnąc ku drzwiom, szczęknęła klamka, ale się cofnął siłą woli.
Przyłożył ucho do ściany, czy nie rozlega się południowy, tak znany, tak drogi
świst jego fabryki.
Milczenie było zupełne,
cisza grobu.
Dzwonek znowu zakrzyczał.
- Światła! - padł ostry
rozkaz.
Słońce zalało pokój, a
wraz z nim wdarły się splątane wrzawy i głuche krzyki wzburzenia, bijące
bełkotliwie z dziedzińców, z pod murów fabryki, ale sama fabryka milczała.
- Nie robi! Stoi! -
zakrzyczał żałośnie i zmartwiał nagle, bo od miasta rozłożonego nieco niżej, że
miał je całe przed sobą, z mrowiska dachów, wież i kominów, z burych, ciężkich
tumanów dymów, jęły się wyrywać świsty fabryk, rwały się coraz częściej, coraz
bliżej, coraz przenikliwiej, aż w końcu buchnęły przeszywającym chórem i
pomilkły.
Stary człowiek patrzył z
wyrzutem na swoją fabrykę.
Nie odezwała się. Czerwone
cielska gmachów pławiły się leniwie w słońcu, wysmukłe szyje kominów nie
buchały dymami, zdały się chwiać w błękitnawym powietrzu i patrzeć za stadami
gołębi, kołujących nad niemi wysoko.
A na dole, w olbrzymim
dziedzińcu, pod czteropiętrowymi gmachami, kłębił się tłum, parę tysięcy ludzi
cisnęło się do kas. Szara gęstwa głów bladych, wynędzniałych twarzy, mrowisko
tysięcy oczy, jak połyskliwe mrowienie się drobnych fal, kłębiło się
niespokojnie. Szmer głosów wrzał ustawicznie, czasem się wznosił do krzyku i
zapadał w nagłe milczenie. A niekiedy cały tłum zakołysał się gwałtownie,
skłębił wzburzony i miotał się gniewnie, że rwały się z niego zaciśnięte pięści
i twarde, dzikie glosy, jak grad kamienny, padały na widną w oknie głowę
starca.
Cofał się wtedy śpiesznie
w głąb gabinetu i tłum cichnął, uspokajał się zwolna, niby bór, gdy wichura
przeleci, że tylko jeszcze szemrzą gałęzie, a nikłe krze zachwieją się
niekiedy. Starzec padł w głęboki fotel jak martwy, ale nasłuchiwał milknących
poszumów, jego siwa głowa czuwała i sucha twarz, podobna do dzioba drapieżnego
ptaka, kurczyła się w bezsilnym gniewie. Przeżuwał przygnębiający ból niemocy.
Miotał się w sobie z
wściekłości, aż jego blade, nieubłagane oczy, rzucające się po gabinecie niby
oszalałe, ślepe ptaki, uderzyły w szeregi ksiąg olbrzymich, ustawionych na
niskiej, długiej półce.. Stały przyodzianie w szare płótno, niby w mundur
jednaki, a wszystkie miały wyciśnięte na grzbietach czerwone daty lat. Było ich
kilkadziesiąt, tłoczyły się w sztywnym ordynku, twarde, nieruchome, milczące -
stały jak groby lat przeszłych. Czerwone daty, niby oczy dni minionych,
wychylały się z niepamięci, szepcąc całą historię fabryki, najtajniejsze
drgnienia jego duszy, całą pracę jego żywota.
Te księgi mówiły mu o jego
potędze.
Te księgi opowiadały, że
był stwórcą tych murów potężnych, że był władcą tego państwa maszyn i sił,
zaprzęgniętych do pracy, że był panem tej rzeszy . ludzkiej, stłoczonej tam
przed kasami, tych tysięcy nędzarzy, których wzburzone głosy brzęczały mu nad
głową, niby brzęk os rozsrożonych.
Te księgi śpiewały, że nie
oparł mu się nikt, ni ludzie, ni rzeczy, ni żywioły.
Wszystko przemógł i
zaprzągł do pracy dla siebie, bowiem wszystko wywiódł z nicości mocą woli
swojej i trzymał żelazną dłonią władcy.
Pięćdziesiąt lat panował
nieubłaganie.
Jak złowrogi pająk,
zamknięty w tym królewskim gabinecie, przez całe pół wieku zarzucał sieci na
wszystkie strony świata i łowił bezustannie, miażdżąc w potężnych szczękach
ludzi i rzeczy wszelkie, przeżuwał, wysysał złotą miazgę i sycił się nią
powoli, potężniejąc coraz bardziej, że prawie co rok przybywały nowe pawilony
fabryki, nowe oddziały, nowe ziemie, nowe składy i nowe rzesze ludzkie oddawały
pokornie krew swoją, trud swój i żywoty swoje!
On był i fabryka wciąż
rosła, wszystko się zmieniało dokoła, całe pokolenia kładły się do mogił, całe
państwa powstawały lub się waliły, a on potężniał wciąż, olbrzymiał, że już mu
się zdawało, jako tak być musi po wszechczasy.
Aż nagle!
Czy miałby już nadchodzić
kres jego potęgi?
Miałby się lud zbuntować
przeciwko jego władztwu?
Uśmiechnął się wątpiąco, ale
zadumał się niespokojnie.
- I to przetrzymamy! -
szepnął, ogarniając spojrzeniem fabrykę.
Przetrzymał już bowiem
wojny, pożogi, katastrofy, bankructwa, kradzieże.
Wszystko to przetrzymał
zwycięsko,
Ale teraz cios przyszedł z
nieoczekiwanej zgoła strony.
Ze strony, której nigdy
nie brano w rachubę.
Te wielkie księgi mówiły:
co ma i co winien; a również szeptały dyskretnie, co kosztuje władza, co
kosztują surowe materiały, co kosztuje siła maszyn i rąk roboczych - i co
przynosi, ale milczały o wartości człowieka.
Nie było w nich takiej
rubryki.
I właśnie ta nieprzewidziana
wartość dała znać o sobie. Zjawił się człowiek, połamał jarzmo i zażądał swego
ludzkiego konta.
Te najnędzniejsze z jego
narzędzi i najlichsze ośmielały się stawiać swoje warunki.
I to jemu?
Jemu, przed którego
przemocną wolą wszystko padało na twarz!
Tak mu się to z początku
wydało śmiesznym, że ani chciał słuchać.
Odpowiedzieli bezrobociem.
Wtedy się rozsrożył,
rozkazał wszystkich wypłacić i fabrykę zaniknąć na czas dłuższy. Znał swoją
potęgę i był pewnym, iż nie wytrzymają tej walki nierównej, że rychło przyjdą
błagać o cofnięcie srogiego rozkazu i wrócą do roboty jeszcze cichsi, jeszcze
bardziej ulegli, jeszcze pokorniejsi.
Ale nikt się nie zjawił z
prośbą, nikt się nie korzył i nie błagał o nędzny kęs chleba. Nie mógł tego
zrozumieć.
Stanął teraz z boku okna,
w cieniu portiery i przyglądał się w jakiejś cichej trwodze tym rzeszom,
cisnącym się do kas.
- Głód was przypędzi! -
szepnął, odwracając się z gniewem.
Siedział znowu cierpliwie,
czekając końca wypłat.
- Powrócą! - zawołał
nagle, bijąc nogą w podłogę, jakby tratując te głowy zuchwałe.
- Powrócą! - powtarzał,
zapatrzony w ten dzień jasny, roztaczający się na świecie, ale nie wiedział, że
już wiosna szła, że ciepło przenikało ziemię, że słońce oprzędza złotem i
błękitem powietrzną falę, że ptaki, oszalałe z radości, ważą się z krzykiem
wysoko nad jego głową, że wiosna już powiała nieśmiertelnym tchnieniem skroś
wszystkiego, że już tam gdzieś zieleni się w polach, szumi młodymi pędami
borów, skrzy się w ponikach srebrzystych, wywodzi z gniazd pisklęta, otwiera kwiatom
promienne oczy, i śpiewa w każdym źdźble, w każdym głosie, w każdym drgnieniu
powietrza, nowe, młode, potężne przenajświętsze życie...
Nie wiedział, że ta dziwna
wiosna słodkim marzeniem przepełniała dusze, że hymn dziękczynienia wyrywała z
serc uciśnionych, i jasność niosła zawartym w ciemnicach, i wolność wracała
spętanym, i szczęście smutnym, i jutro głosiła konającym, i sprawiedliwość
wymierzała krzywdom, i dni nowego żywota zapowiadała.
Tak, wiosna szła, była
tam, gdzieś na świecie szerokim.
Ale tutaj, w tym mieście
przeklętym, wśród fabryk, dymów i zgiełków, drgała zaledwie słabym, bolesnym
echem.
Te ziemie, zgwałcone przez
miasto, stratowane tysiącami nóg i wozów, przyduszone olbrzymimi cielskami
fabryk, pożerane mrowiskiem domów i zatruwane ich plugawymi oddechami, nie
poruszyły się nawet w tych słodkich wiosennego słońca pieszczotach - leżały
martwo w blaskach, niby żebracze łachmany sromotnie porzucone i rojące się
ohydnym robactwem fabryk i ludzi żerujących po trupie.
Zaledwie gdzie niegdzie z
pośród szarych, spasłych murów dźwigało się ciężko jakieś drzewo suchotnicze,
zaledwie gdzie niegdzie, z pod chmur dymów, zieleniły się blade, umęczone
uśmiechy liści, a tylko z rzadka, w trwodze i tajemnicy, w jakimś kącie
zapomnianym tliły się nędzne źdźbła traw lub wystrzelał zuchwale mlecz żółty.
A wszędzie, jak okiem
sięgnąć, rozciągało się cmentarzysko życia pustym, zamarłym stepem.
Żyły tylko fabryki.
Tylko te czerwone mary,
lśniące w słońcu, jakby skamieniałe krwią i potem, wynosiły się dumnie ku
słońcu, panując nad światem.
W cieniu tych polipów
potwornych, wyrosłych na trupach całych pokoleń, kosztem dusz, powietrza,
ziemi, kosztem całej przyrody - marło wszystko, stawało się nędzą, złem,
przekleństwem i rozpaczą.
W radosnych promieniach
słońca wznosiły się te fabryki, niby świątynie strasznego bóstwa, któremu
ludzkość składać musiała w ofierze krew swoją.
I jak zły, przerażający
sen trwało nad światem nieubłagane władztwo tego bóstwa tajemniczego.
Lęk i groza biły od
kamiennych potworów, śmierć wionęła od tych sił straszliwych, spętanych
milczeniem, od tych maszyn, zwitych w potworne kłęby, niby zakrzepłe zwoje
mózgowe, i czyhających tam za szybami, które tysiącem rozgorzałych oczy zdawały
się stróżować zaciekle nad gęstwą, poruszającą się w dziedzińcu.
Stary człowiek znowu stał
w oknie i także pilnował.
Słońce już się nieco
stoczyło z południa za wyniosłe dachy i basztowe narożniki jęły kłaść cienie i
niby grobowym całunem przysłaniały kłębiących się przed kasami.
Na skraju dziedzińca, od
strony miasta, jakiś staw zdechły przebłyskiwał ponuro z pod przegniłych bielm
pleśni, a kilka topoli nad nim schnących dźwigało z trudem pokręcone, chore
pnie i obłamane gałęzie, trzęsące się nędznymi liśćmi, jakby w przedśmiertnej
gorączce - stały rzędem głodomorów wiecznie łaknących, rzędem kalek, broniących
się rozpacznie od wód zatrutych, od dymów, od całej nędzy fabrycznego
istnienia, jak cały ten tłum ludzki, który w bolesnym milczeniu brał ostatnie
wiatyki nędzy - i odchodził w nieznane jutro.
W popołudniowej ciszy i w
martwych cieniach milczącej fabryki słychać było coraz wyraźniej wywoływane
nazwiska i brzęk pieniędzy.
- Już blich płacą!-szepnął
służący, stając w progu.
Starzec coś odmruknął i
cofnął się gwałtownie od okna.
Przed kasę cisnęła się
nowa, zwarta kohorta twarzy o dziwnej bladości, twarzy, jakby utkanych z
wilgotnej, szarej przędzy.
A potem płacili
farbiarnię.
Korowód gorączkowych,
zatrutych spojrzeń się skłębił, zielonkawych twarzy i ruchów, jakby pijanych.
A potem płacili suszarnię.
Gęstwa przezroczystych
postaci sunęła cicho wiotkimi krokami, jakby gęstwa cieni przepalonych w
skwarze. Chwiali się przed kasą bez szelestu, jak badyle wyschnięte na
ścierniskach. A potem płacili drukarnię.
A potem apretury,
magazyny, składy, kantory, koleje...
Cały ludzki inwentarz
fabryki ciągnął w smutnej, ostatniej procesji, starzy i młodzi, kobiety i
dzieci, wszyscy...
Każdy odbierał swoje,
cofał się, przystawał gdzieś z boku, przeliczał prędko te nędzne, ostatnie
grosze, wzdychał, wodził zdumionymi oczami po towarzyszach, przenosił je potem
na fabrykę, zatrzymywał się dłużej na swojej sali i odwracał się, jakby z
lękiem, i odchodził zwolna, ciężko pod brzemieniem jutra nieznanego, aż za
staw, za żelazne sztachety, ku domom rozsypanym nad szeroką, czarną drogą.
Długie jeszcze godziny
wlokły się te korowody,
Aż słońce przetoczyło się
na zachód i olbrzymią,
czerwoną kulą spadać zaczęło za siny
horyzont, za las kominów, majaczących w dymach, za miasto, huczące wrzawą nieustanną,
wtedy dopiero opustoszały dziedzińce i zawierały się ciężkie bramy za
ostatnimi.
- Skończone! - oznajmił
służący, otwierając okna nar oścież.
- Poszli?
- Wszyscy! Już bramy
zamknięte.
- Fabryka zamknięta? -
pytał, nie wiedząc, co mówi.
- Zamknięta.
- To jedźmy na obiad,
jedźmy! - powtórzył, z trudem się podnosząc. Czuł się zdrętwiałym i dziwnie
chorym, zaledwie mógł się udźwignąć z fotelu, ręce mu się trzęsły, a oczy z
uporem wpijał w jakiś punkt.
- Konie już czekają.
- Dobrze, mój drogi,
dobrze! Jedziemy zaraz - mruczał, pozwalając się przywdziewać w palto, włożył
kapelusz, wziął laskę i obejrzał się, jak zwykle, za wielką teką, którą brał
służący, i jak zwykle sprawdził olbrzymią kasę, czy zamknięta, i wyszedł wolno,
jak zawsze, jak codziennie od lat na podjazd, gdzie już na niego czekała para
koni z powozem.
Już postawił nogę na
stopniu i, jak zawsze, pytał się stangreta o konie, gdy naraz przerwał rozmowę,
cofnął się i zawrócił śpiesznie do kantoru, wziął z kasy pęk kluczy i prawie
pobiegł krętymi, mrocznymi korytarzami do fabryki.
Służący powlókł się za nim
cicho i nieodstępnie jak cień.
Fabryka usypiała w
złowrogim milczeniu.
Windy, niby zdechłe kraby,
leżały w czarnych, przepaścistych norach, a puste schody szczerzyły kamienne
zęby i zionęły wilgotnym, lodowatym tchem grobów.
Wzdrygnął się nieco,
obejrzał trwożnie na służącego, ale wszedł na piętro, pławiące się w czerwonych
brzaskach zachodu.
I szedł wolno przez
oniemiałe, mroczne sale, niby przez jakiś bór, zaludniony śpiącymi potworami.
Maszyny ciężko przywierały
do podłóg, niby bydlęta spracowane, pasy i transmisje opuszczały się bezwładem
znużonych i wyczerpanych mięśni, a gdzie niegdzie z szarych mroków polśniewały
mosiądze, jak oczy w sen zapadające.
Cisza pełna drażniących,
dziwnych drgań niemych i błysków konających obmotała te nieskończone szeregi
sal szerokich i czarnych, tę złowrogą gąszcz maszyn, mrowiących się w gasnących
brzaskach.
Kroki rozlegały się
głuchym, trwożnym echem.
Niekiedy gdzieś w jakimś
oknie, oślepłem od kurzów, zabrzęczały muchy, szarpiące się w pajęczynach,
niekiedy zadźwięczał krótki przejmujący szczęk, jakby ziewnięcie usypiającego
potworu, a niekiedy znów podnosił się jakiś szmer cichy, bełkotliwy, niby echa
pracy niedawnej i płynął z sali do sali, przenikał maszyny, błądził pod
sufitami, aż chwiały się długie przędze pajęczyn i obwisłe pasy zadrgały na
chwilę.
A on szedł coraz wolniej i
ciężej wśród tych pustek martwych, zasypywanych więdnącymi blaskami dnia jakby
pyłem marznących wodospadów.
Sale już zwolna pogrążyły
się w ciemnościach, że w mrokach, wznoszących się popielnym tumanem, i w tych
ślepnących brzaskach zachodu wszystko przybierało kontury halucynacji, wszystko
zdawało się być zatopionym na jakieś dno snów, rojącym się od zjaw straszliwych
i majaków rzeczy niepojętych.
Jakieś groźne, nieuchwytne
zarysy kołysały się w cieniach, jakieś stalowe, lśniące ręce prężyły się ze
zmroków i trwały zastygłe w skurczu bolesnym; jakieś złe, okrutne uśmiechy
pełzały wskroś ciemności, a jakieś potwory nieokreślone zdały się czaić pod
ścianami, to dziwne, stalowe pajęczyny skrzyły się rosą ostatnich blasków.
Ale on szedł
niepowstrzymanie, przedzierając się wskroś cieniów, zarysów i majaków,
milczącym stadem zalegających mu drogę, szedł coś szepcąc głębią swej duszy do
tych myśli swoich, zakutych w więzy ciał żelaznych, do tych tajemniczych bytów
znieruchomiałych w milczących skrętach i jakby niecierpliwie oczekujących na
rozkaz jego woli ożywczej.
Przechodził z piętra na
piętro, z sali do sali w rozmodlonym milczeniu zgrozy, jakby przechodził
alejami cmentarzysk. Twarz mu krwią nabrzmiewała, a stare, wypełzłe,
nieubłagane oczy lśniły zastygłymi łzami, niekiedy zatrzymywał się przed
maszynami, obejmując je gorącem, prawie miłosnym spojrzeniem, a czasami dotykał
dłonią lśniących tłoków i z bezmiernie żałosną pieszczotą szeptał cicho:
- Powrócą! Odpocznijcie!
Wrócą!
I odchodził prędko, wstydząc
się tego rozrzewnienia.
Służący szedł za nim i co
chwila huczały ciężkie, żelazne drzwi, jakby zapadające na wieki płyty grobowe.
Dzień już dogasał, gdy
wrócił do powozu.
- Fabryka zamknięta? -
spytał nagle służącego.
Ten w milczeniu
wskazał na wielki papier, bielejący na murze: "Fabryka zamknięta na czas
nieograniczony".
Głosiły czarne, olbrzymie
litery tej klepsydry.
Przeczytał kilka razy i
skinął na woźnicę.
Powóz potoczył się cicho
szeroką, kamienną drogą, przecinającą kolonię domów robotniczych.
Majowy, ciepły zmierzch
niósł chłodnawe powiewy pól dalekich. Już gdzie niegdzie w oknach wybłyskiwały
światła, a pod ścianami i na drodze stały całe gromady ludzi żywo
rozmawiających, niekiedy cichy, stłumiony śmiech zadźwięczał, pod jakimś
drzewem grała harmonijka i stado oberwanych dzieci tańczyło z krzykiem wśród
tumanów węglowego pyłu.
Ale skoro ukazał się jego
powóz, urwała się muzyka, dzieci pierzchnęły, jak ptaki spłoszone, zamarły
śmiechy, porwały się rozmowy, groźne, ponure milczenie zaległo dokoła.
Przeprowadzały go tylko
migoty spojrzeń nienawistnych.
Jakby mroźne tchnienie
powiało, tak zlodowacieli w milczeniu, tylko z rzadka rwało się jakieś syczące,
twarde słowo i padało na jego siwą, drapieżną głowę.
Stangret zaciął konie, ale
go powstrzymał, nakazując jechać jak najpowolniej. Nie uląkł się tej groźnej
ciszy, ni tych słów wyzywających, wlókł po nich zimnem i tak przeszywającym,
władczym spojrzeniem, iż odwracali pobladłe twarze.
- Wrócicie niedługo!
Wrócicie! - myślał, rozkazując naraz stangretowi przystanąć; zapragnął się z
nimi rozmówić, lecz nim znalazł jakieś łagodne słowa, nim je zdołał wymówić -
odeszli śpiesznie lub się odwracali pogardliwie.
Nie próbował już więcej, a
stangret ruszył wyciągniętym kłusem, aż tuman kurzu okrył go czarnym obłokiem.
Już wyjeżdżali z obrębu
fabryki, gdy przed bramą wjazdową jakiś tłum runął z krzykiem na drogę i rzucił
się do niego.
Do otwartego powozu
wdzierały się wynędzniałe, wzburzone twarze, a jakieś ręce i jakieś ciała
kalekie czepiały się go ze wszystkich stron, krzycząc wniebogłosy.
Strach go ogarnął, porwał
się, jakby do ucieczki, ale sto rąk go pochwyciło, sto strasznych spojrzeń i
cała burza krzyków zwaliła się na niego huraganem.
Siedział skurczony, zwolna
przychodząc do siebie, a ta kohorta żywych trupów, tłum kalek, kupa ludzkich
łachmanów, podartych w strzępy przez fabrykę, kłębiąc się dokoła wyły głosami
rozpaczy i gróźb lękliwych.
Kobiety wrzeszczały o
dzieci okaleczone, o mężów, o braci, którzy bez nóg, bez rąk, często bez oczy i
twarzy czołgali się ku powozowi bezkształtnymi tłumokami ran i nędzy, wlekli
się na kulach, pełzali na rękach i, czepiając się jego nóg i rąk całych,
skomleli nieludzkimi głosami o zmiłowanie.
Uspokoił się prędko i
słuchał cierpliwie, rozpatrując uważnie twarze, bardziej rozszlochane.
Wszyscy żądali chleba,
nędznego kawałka chleba za całe żywoty swoje, wyssane przez jego fabrykę, za te
rany i kalectwa, poniesione dla niego, za tę nędzę i cierpienia.
Cała litania bolesnych
skarg wzniosła się błagalnym krzykiem i padała na niego krwawą rosą
człowieczego męczeństwa.
Nagle podniósł rękę,
wrzawa przycichła, a on rzekł donośnie:
- Niech wam jeść dadzą
tamci, którzy zamknęli fabrykę!
Tłum skamieniał i cofnął
się w przerażeniu, jakby przed widmem śmierci, lecz wnet zakołysał się
gwałtownie, straszliwy ryk wydarł się ze wszystkich piersi, ulewa rozpaczliwych
szlochań spadła na niego, dziesiątki rąk błagalnie się wyciągnęło, setki
okaleczonych ciał padło przed nim z przejmującym krzykiem i łkało w pyle,
żebrząc o miłosierdzie...
Nie wzruszył się, a czujny
stangret krzyknął na konie, iż poniosły z miejsca, tratując, kto stał na
drodze.
Grad kamieni posypał się za nim wraz z
całym huraganem przekleństw.
Nie obejrzał się nawet,
skulił się i siedział z jakimś bolesno-wzgardliwym uśmiechem, a niekiedy
bezwiednie wycierał suche, zgorączkowane ręce.
A potem, chociaż już
ukryty w głębi swego pałacu, długo jeszcze słyszał ten krzyk rozpłakany, długo
jeszcze mrowiły mu się w oczach te straszne postaci, zeżarte przez fabrykę, i
wstrząsał nim lodowaty dreszcz zgrozy.
I źle się naraz poczuł w
tym pustym, wspaniałym pałacu. Głuchy, dręczący niepokój ściskał mu serce.
Nudził go ten królewski przepych mieszkania, drażniły boleśnie światła i te
skrzenia złoceń i brązów. Gniewały go zalęknione twarze służby, przesuwającej
się bez szelestu, gniewały ich oczy, trwożliwie oczekujące skinienia. Dławiła
go samotność i stawała się ciężarem nie do zniesienia. Wciąż zdawał się czekać
na coś, wciąż nasłuchiwał i wciąż wyglądał na miasto.
- Żyje jeszcze,
robi!-myślał, topiąc oczy w bladym morzu świateł. Szary rozlew domów,
przesycony łunami, nakryty nocą, majaczył upiornie. Tysiące słońc elektrycznych
wisiało w powietrzu, tysiące nie dojrzanych gardzieli buchało dymami, a rytm
ciężki, od którego drżała ziemia, rytm pracujących fabryk przenikał wszystko i
wrzał nieustannie, jak szum morza dalekiego.
Wysunął się
niespostrzeżenie na miasto.
Ale jakiś dziwny nastrój
unosił się dzisiaj w powietrzu.
Wieczór już był zupełny,
gwiazdy wybłyskiwały na ciemnym niebie, powietrze muskało ciepłem i spokój
kojący płynął z góry, z tych głębin nieprzejrzanych, ale na ulicach coś się
stawało.
Ruch panował wielki, jak
zwykle, latarnie niby szereg szyldwachów o błyszczących, złocistych kaskach,
prężyły się sztywno wzdłuż ulic, jak zawsze, wystawy sklepów jaśniały
światłami, kawiarnie były pełne, tłumy snuły się po trotuarach, tysiące
pojazdów krążyło bezustannie, elektryczne tramwaje przelatywały z jednakim
świstem. Wszystko na pozór było jak zwykle w tej porze dnia, ale wszystko było
spowite w ledwie odczutą chmurę posępnych drżeń, oczekiwań, niepokojów.
W twarzach czaił się
głuchy jeszcze strach, oczy biegały podejrzliwie, szeptano jakoś trwożnie.
Nie było śmiechów, ni
zwykłej, bezmyślnej wrzawy.
Nie było kobiet strojnych.
Nie było dzieci. Jakieś
niepochwytne kartki krążyły z rąk do rąk, jakieś tajemnicze znaki padały jakby
hasła z ust do ust, a w bramach, w cieniach domów czaiły się jakieś gromadki,
rozbiegające się co chwila.
Przed wspaniałymi
sklepami, po kawiarniach, po trotuarach, krążyły jakieś dziwne, nigdy tutaj
niespotykane twarze, jakieś głowy męczeńskie, jakieś zagadkowe płomienne
spojrzenia i lodowate, okrutne uśmiechy.
Nie mógł tego pojąć, ale
poczuł, że się coś poczyna.
I nie mógł się od nikogo
dowiedzieć, bo jacyś spotkani znajomi wymówili się, że o niczym nie wiedzą i
śpiesznie odeszli, a inni, spostrzegłszy go zdala, przechodzili na drugą stronę
ulicy. Objaśnił go dopiero jakiś człowiek, wyglądający przez okno.
- Chcesz pan wiedzieć, co
się dzieje? - zdziwił się niezmiernie. - Chyba pan obcy, z jakiegoś kraju
dalekiego?...
- Tak, tak... przyjechałem
dzisiaj i nic nie wiem...
- A tu już wróble
świergocą, że będą wyrzynali fabrykantów i bogaczów, odbierali im bogactwa i
dzielili między wszystkich... He! he... naużywali się dobrego, to niechże teraz
i biedny posmakuje trochę...
Siwy człowiek wyprężył się
nagle i rzekł szorstko:
- Głupiś, mój stary!
I nie pytał już więcej
nikogo, ale później, siedząc w jakiejś wielkiej kawiarni, ukryty za płachtą
gazety, ciekawie nasłuchiwał rozmów, krążących dokoła. Nie były ciekawe, lecz
mimo to, same głosy i widok twarzy sprawiały mu głęboką przyjemność, budząc
zarazem nagłą i żrącą tęsknotę za ludźmi, że z radością byłby się do nich
przysiadł i mówił o byle czym, byle tylko ta ciepła fala życia ogarnęła go i
porwała za sobą. Zapomniał o sobie, był tylko nie ukojoną tęsknotą człowieczą i
starczą samotnością.
Podniósł się, aby się
przysiąść do ludzi i poznano go natychmiast.
Cisza się stała
kłopotliwa, wielu porwało się z miejsc i, kłaniając się uniżenie, odchodziło, a
wielu przenosiło się spiesznie do dalszych pokojów... uciekano jak od zarazy...
Został samotny, jak zawsze
i wszędzie, otoczony pustką i tym nimbem przeklętym jakiejś zgrozy i strachu.
Wyszedł natychmiast z
dumnie podniesioną głową i powlókł się ciężko i apatycznie ku domowi.
Już w nim pogasły te skry
uczuć niespodzianie rozżarzone, a lodowata obojętność znowu okuła mu serce w
pancerz nie przełamany.
Mimo znużenia i szalonej
chęci odpoczynku, szedł coraz wolniej jakiemiś bocznymi, krętymi zaułkami, aby
tylko jak najpóźniej znaleźć się w swoim pałacu.
A tam już czekali na niego
niecierpliwie. W olbrzymim gabinecie czekali dyrektorzy jego fabryk,
inżynierowie, szefowie oddziałów, agenci; czekały na biurku depesze i stosy
listów; czekały również ważne wiadomości.
Wszyscy się już tak
niepokoili o niego, że służba
rozbiegła się za nim po mieście,
szukano go usilnie.
Gdy się zjawił, rzucili
się ku niemu, odgarnął ich
jakimś władczym ruchem, skinął głową i
przeszedł do
swoich apartamentów.
Nie chciał dzisiaj
wiedzieć o niczym i z nikim mówić.
Błagano go o słówko
rozmowy w nadzwyczajnie ważnych sprawach. Rozgniewał się i krzyknął przez
drzwi:
- Jutro rano w kantorze,
jak zwykle.
I położył się natychmiast
spać, zapomniawszy o wszystkim.
Obudził się bardzo rano,
jak zwykle, przed samą piątą, i jak zwykle drzemał jeszcze, oczekując zwykłych
sygnałów fabryki.
Dzień się już roztaczał
jasny, przez zielone, jedwabne story wdzierał się różany poranek, ptaki
ćwierkały za oknem, a szum gałęzi pieszczotliwie szemrał w ogrodzie.
Zaczęła bić piąta, głos
zachrypły, jakby od nocnego chłodu, wołał z wieży zrdzawiałemi dźwiękami.
Uniósł się nieco w
oczekiwaniu - zaraz, natychmiast powinny się były wydrzeć z ciszy pierzaste,
krzykliwe świsty gwizdawek, wołające do pracy.
Ale fabryka milczała.
Już ostatnie uderzenie
zegara rozsypało się w ciszy, a fabryka nie dawała znaku życia, nie przebudziła
się jeszcze.
Zerwał się do telefonu.
Nikt się nie odezwał na jego wołania.
Zadzwonił z całych sił,
gorączkowo.
- Dowiedz się, czemu nie
dają sygnałów. Już po piątej...
- Przecież... fabryka zamknięta...
- jąkał służący. Zwalił się na poduszki, przypomnienie uderzyło go jakby
obuchem.
Pamiętał już teraz
doskonale i rozważał szczegóły, zarazem nasłuchując i bezwiednie czekając na
sygnały miasta.
Znał je wszystkie,
rozróżniał świsty każdej fabryki, wiedział, która woła, znał turkoty każdego
rodzaju wozów, znał odgłosy kroków robotników, pędzących do pracy, rozumiał
każdy głos miasta, jak uderzenia własnego serca.
Ale i miasto milczało.
Wybiło wpół do szóstej,
wybiła potem szósta i ani jeden świst nie rozdarł powietrza, ni jeden turkot nie
rozległ się na ulicach, ni jeden ruch pracy nie zadrgał w powietrzu.
Puszyste, mgławe tumany
przysłaniały całe miasto, gdzie niegdzie lśniły się w słońcu szyby i majaczyły
kominy w błękitnawym powietrzu, niby las potężnych sosen o wierzchołkach
zrąbanych, chwiał się pod wodą przejrzystą i rozdrganą.
- Wszystkie fabryki
zamknięte! - meldował zalękniony służący.
- A teraz zaczną rżnąć i
rabować! Rozumiem już wszystko, rozumiem! - wołał, gorączkowo biegając po
pokoju.
Służący zaszlochał cicho,
ukrywszy głowę w portierze.
Siwy człowiek przystanął
nagle przed oknem, chwycił się za głowę i z przerażeniem wtopił nieprzytomne
oczy w puste, złowrogo milczące ulice, jakby w rozwarte gardziele potwora...
Nie słyszał nawet, że
otaczał go gwarny, zgorączkowany tłum tych, którzy pozostali jeszcze przy nim.
Co chwila ktoś nowy przybiegał z miasta, co chwila nowa, straszna wieść się
roznosiła, co chwila podnosił się skłębiony huragan przerażonych głosów.
Wszyscy byli bezradni i
przerażeni.
A siwy człowiek wciąż
patrzył w puste ulice, jakby w paszczęki najeżone głodnymi kłami, jakby w
przepaści, w które wszystko musi runąć za chwilę.
Wreszcie odwrócił się od
okna, chciał coś powiedzieć, ale się zatoczył nagle, jak pijany, i ciężko,
bezwładnie zwalił się na podłogę...
II.
Dopiero po wielu, wielu
tygodniach, podniósł się z łóżka i natychmiast pobiegł do fabryki: obejrzał
mury, obszedł wszystkie sale, przepatrzył wszystkie maszyny, długo wsłuchiwał
się w dawno ostygłe kotłownie, próbował poruszyć zardzewiałymi tłokami, chciał
pchnąć w ruch olbrzymie koła rozpędowe, szarpał bezsilnie obwisłymi
transmisjami, szeptał jakieś błagalne słowa próśb, a niekiedy, biegając jak
oszalały po pustych salach, krzyczał w straszliwym gniewie, kopał maszyny i
rozbijał, co mu wpadło pod ręce, to przycichał nagle, stawał zmartwiały i z
obłąkańczym uśmiechem powtarzał cicho:
- Moja fabryka umarła!... Ona
umarła! Umarła.
I klękał w omroczonych, cichych salach
już zasnuwanych pajęczą przędzą i, jakby na grobach istot najdroższych,
zaczynał mówić jakieś pacierze, nieprzytomne, krwawe słowa wyrywane z głębin
serca, z tajni rozbitej świadomości, brzmiały w ciszy straszną litanią
beznadziejnego żalu i skargi, jak płacz sierot zbłąkanych na cmentarzysku,
Musiano go zanieść z
powrotem do pałacu.
Ale nazajutrz obudził się
o piątej rano, przeczekał trwożnie tę chwilę, w której powinny się były
rozlegać świsty jego fabryki, a potem wstał, jak dawniej, i jakby wrócił do
dawnego, normalnego życia.
Całe dnie przesiadywał w
kantorze fabrycznym.
Całe dnie wpatrywał się w
miasto i, jak zegar,
automatycznie i bezmyślnie, podnosił co
pewien czas zaciśniętą pięść i szeptał:
- Moja fabryka umarła, ale
i ty zdechniesz!
A niekiedy brał służącego
za rękę i, wskazując mu na miasto, mówił z głęboką radością - z uśmiechem szczęścia
mówił:
- Patrz, ono już kona... i
musi umrzeć... musi...
A miasto istotnie leżało,
jakby w przedśmiertnej gorączce.
Najpierw stanęły wszystkie
fabryki.
Zdrętwiały wszystkie
maszyny.
Pogasły elektryczne
słońca.
Oślepły wszystkie ulice.
Nagły paraliż tknął ruch
wszelaki, a grobowe milczenie zwaliło się na przerażone miasto.
A później zaczęły się rwać
wszystkie wiązadła życia.
I wszystkich ludzi
ogarnęło jakby szaleństwo.
Miasto przemówiło głosem
huraganów.
Życie wzburzyło się do
dna, rozwalało prawieczne pęta i, oszalałe własną potęgą, szamotało się wśród
gromów, błyskawic i śmierci.
Burza się rozpętała nad
światem, orkan się zerwał i w swój wir straszliwy porywał ludzi i rzeczy,
kłębił się, miotał, miażdżył i zabite rozsiewał po ziemi wiecznie głodnej.
Zaczął się stawać na jawie
przerażający sen apokalipsy.
A siwy, obłąkany człowiek
już codziennie widział z okien swojego kantoru długie gardziele ulic,
rojące się rozszalałymi tłumami, czerwone płachty, jak krwawe ptaki wznosiły
się nad niemi, a śpiew bojowy huczał bezustannie zwycięskim hymnem.
Siwy, obłąkany człowiek
już codziennie widział w ulicach nieubłagany bój rozpętanych żywiołów,
I widział, jak budziły się
krzywdy odwieczne.
Jak wypełzały z nor krwawe
zemsty.
I otwierały się rany nie zagojone.
I płynęły strumienie
gorzkich łez.
I skarżyły się ciche,
nieutulone żale.
A wszystkie nędze człowiecze
podniosły głos buntu.
Wszystkie szaleństwa
zawyły.
Wszystkie zbrodnie wyszły
na żer.
I widział, jak skłębione,
oszalałe, niby potworne wężowiska runęły na siebie, zwarły się śmiertelnym
uściskiem i przewalały z dzikim skowytem nienawiści wśród gromów, błyskawic i
śmierci.
Świat zadygotał w
posadach.
Dnie już ślepły od
krwawych oparów, a ciepłe, letnie noce, zaropiałe mgłami łez jęczały konającymi
głosami.
Siwy, obłąkany człowiek
już codziennie widział konanie miasta; w lepkich od krwi kanałach ulic miotały
się huragany; stawały się mordy, wrzały bitwy mordercze, wybuchały szaleństwa.
Już codziennie, jak
monotonna litania, biły do nieba jęki mordowanych, wściekłe wrzaski, gruchoty
kartaczownic, karabinowe trzaski i głuche, posępne bicie żelaznych cepów, jakby
przy straszliwym omłocie ludzkiego nasienia; już codziennie wśród ulewy kul,
sypiących się śmiertelnymi ziarnem, wśród zawieruchy płaczów, wśród huków
walących się domów, wśród syków pożóg głęboki, wstrząsający bas dział huczał
bezustannie, a bił wolno, śpiewał uroczyście, ciężko, żałobnie, jakby ostatnim
podzwonnym dla rozpadającego się miasta.
A miasto jeszcze wciąż
szamotało się w śmiertelnej gorączce.
Wszystko dawne marło,
rozsypując się w struchlały pył, a nowe, poczynane wśród łez i męki, niewidne
było jeszcze oczom śmiertelnym, dalekie sercom tęskniącym, nieznane nikomu.
Archanioł zagłady powiewał
czarną płachtą śmierci nad światem i szedł w triumfalnym pochodzie, szedł
wskroś ziem pomarłych, wskroś murów pomarłych, wskroś pomarłych tysięcy - jako
ten żniwiarz nieśmiertelny.
Umierało wszystko, ale
fabryki jeszcze żyły; tylko te potwory, oblegające miasto stadem głodnych
bestii czaiły się w złowrogim milczeniu. Wznosiły się, jak ołtarze Molocha,
cierpliwie oczekującego na zwycięzców. U ich stóp, w błocie krwi i łez wrzały
walki śmiertelne, mrowiło się oszalałe plemię ludzkie, a one zdały się pławić z
rozkoszą odrętwiałe cielska w jękach i krwi.
Umierano o panowanie nad
niemi, a one czekały niewzruszenie na nowych niewolników i nowe, pokorne ofiary.
Ale nikt tego nie widział,
tylko siwy, obłąkany człowiek wychylał się z okien swojego kantoru i krzyczał
niekiedy:
- Moja fabryka umarła! to
i wy zdechniecie! Wszyscy! Wszyscy!
I błogosławił zniszczeniu
całą mocą oszalałej nienawiści.
Siedział w tym oknie, jak
samo nieubłagane przeznaczenie, a jego przyczajone oczy krążyły nad miastem
niby wygłodzone sępy, oczekujące na żer trupi.
I obojętnie, jak
przeznaczenie, patrzył w noce, które były rozpaczą.
I widział ranki, które
dygotały przerażeniem.
I widział dnie, które były
przekleństwem.
I widział zmierzchy, które
były płaczem tylko i męką śmiertelną.
Ale miasto jeszcze
walczyło.
Opasane splotami dział,
ludzi i bagnetów, zasypywane ulewą żelaza, rozdzierane czerepami bomb i
granatów, tratowane przez stada zdziczałego żołdactwa, miażdżone z dział niby
młotami, palone żywcem i zabijane tysiąckrotnie - szamotało się rozszalałe,
broniło się jak osaczone stado wilków, zabijało z każdego okna; każde drzwi
zionęły śmiercią, każdy dach siał zniszczeniem, każdy dom kąsał, każda ulica
darła kłami zemsty nieubłaganej, i szła krwawą, nadludzkich poświęceń pracą, do
śmierci bohaterskiej.
Bo już przychodziły dnie
znużeń, że milknęły działa, milknęły ryki, nawet konający przycichali, a w
odrętwiałych z wyczerpania ulicach, wśród posępnego milczenia toczył się cichy,
pijany zemstą bój; pierś z piersią, dom z domem, gniew z nienawiścią, rozpacz
ze wzgardą, walczono, jak we śnie obłąkanym na dnie jednej, wspólnej mogiły, że
tylko niekiedy wyrywał się dziki kwik, niekiedy rzężenia ostatnie, a niekiedy
tylko zgrzyt stali, suchy trzask wystrzału i głuchy odgłos padającego trupa...
I noce się już stawały
podobne halucynacjom, noce ślepe, głuche i trupie, tragiczne noce pobojowisk.
W jesiennych deszczach,
smagających niby stalowymi biczami, w przegniłych ciemnościach, niby z dna
grobu, przywalonego czarną płytą nieba, żarzyły się krwawe łuny pożarów,
tryskały złociste fontanny płomieni i huczały ciężkie jęki rozwalających się
domów, a z zapłakanych przestrzeni, z rumowisk, z nocy płynął wraz z wichrami
niemilknący szmer szlochań, krzyków i boleści.
I tak szły dnie, tak szły
tygodnie i tak przechodziły miesiące.
Tak stawały się rzeczy
straszne i nadchodziły niepojęte.
Niewiadome rodziło się
wśród łez i męki człowieczej.
A stary, obłąkany człowiek
niestrudzenie patrzył na bój tytaniczny, na śmiertelną kośbę śmierci i czekał
nieubłaganie.
I fabryki czekały.
Aż pewnego dnia
listopadowego, pewnego dnia, który był jakby zgrzęzami piekła, szaleństwa i
grozy; pewnego dnia, który się wydawał ostatnim już ginącego świata, miasto
zaśpiewało tragiczny hymn zwycięstwa...
I widział znowu wypełzłe,
zadeszczone dnie, jak wskroś rumowisk, zgliszcz i trupów nie pogrzebanych
ciągnęły nieskończone procesje, pijane tryumfem.
I widział płachty, maczane
w nie zastygłych jeszcze kałużach krwi, powiewające krwawo w szarych, omglonych
ulicach.
I słyszał ten hymn
zwycięstwa, co rwał się z serc jakby huraganem szczęścia i wolności.
Miasto oszalało, upite
zwycięstwem.
Przeciągały nieskończone,
bohaterskie korowody, pełne ran jeszcze krwią ociekających, szły hufy
niezwyciężonych, szły kohorty pół ludzi, pół trupów, szli konający i marli z
okrzykiem szczęścia, szli wszyscy, którzy pracowali na ten dzień wielki,
wypełzali z nor, czołgali się z pobojowisk, z wiecznych ciemnic poniżenia się
wynosili, a pobrzękując poszarpanymi kajdanami ciągnęli z pieśnią triumfu, z
krzykiem niezmożonej potęgi, płynęli jak fale przypływu, wstające z głębin
niezbadaną mocą przeznaczeń, i jak fale huczały burzliwie, chlustając w lądy
dalekie i nieznane.
Że już wszystkie dnie
stawały się niebosiężnymi pieśniami.
Że wszystkie noce leżały
pijane weselem.
Miasto zwyciężyło.
I wszystko runęło w proch
przed jego potęgą niezwyciężoną.
A stary, obłąkany człowiek
wciąż patrzył z okien swego kantoru, patrzył, jak przeznaczenie i czekał.
..............
Aż przyszły te nowe, te
wyśnione dnie.
Wyniosły się z ruin, z
krwi ofiarnej, z trupów, z największych marzeń i oto stawały się przed jego
nieubłaganymi oczami.
Przechodziły nieskończonym
korowodem bladych, omylonych cieni, a tak samo, jak te dawne, pomarłe, jak te przeklęte
dnie, łez pełne, jęków pełne, i nędzy bytowania pełne, i skargą człowieczą
brzemienne, i jak te pomarłe, męczarnią dusz smutne, i nieutuloną tęsknotą
płaczące...
.............
A wlokły się ciężko, jak
wdowy rozszlochane wskroś posępnych ciszy cmentarzysk, bo zwycięskie miasto
brało już dziką przemoc nad światem i jęło czynić sąd na nieprzyjaciołach.
Zemsta rozsiadła się na
trybunałach.
Wagi sprawiedliwości
wzięły ręce katów.
Pijana nienawiścią
tłuszcza wydawała wyroki.
A na placach, w ulicach,
na rozstajach dróg, drzewa szubienic wyrastały straszliwie bujnym lasem.
Zabijano w imię wolności.
Zabijano w imię równości.
Zabijano w imię
braterstwa.
Krwawe msze odprawiały się
dnie całe - w te nowe, wyśnione dnie, co przechodziły jak wdowy, płaczące wśród
trupów rozkołysanych na szubienicach, i wśród radosnych urągowisk zwycięzców, i
wśród wyniosłego milczenia wiedzionych na śmierć.
..............
I tak przeszło dni wiele i
miesięcy wiele.
A zwycięskie miasto coraz
chciwiej wyciągało drapieżne, ubroczone krwią, bratobójcze ręce i coraz
okrutniej brało przemoc nad światem, marząc już o dniu ostatecznego triumfu i
panowania, o dniu, w którym wszystką ziemię porwie w żelazne ramiona władzy,
obedrze ją z barw i blasków, z marzeń i tęsknot nieśmiertelnych, przywali ją
sobą na wieki, zdusi, oplącze nieskończonymi łańcuchami szyn, przemieni całą w
jedną fabrykę i w maszynę jedną, a ludzkość niewolniczym stadem powlecze
przykutą do rydwanu swojej potęgi niezmiernej.
0 tym marzyło już miasto, przy
bezustannym skrzypie szubienic, w te nowe, w te wyśnione dnie.
I potężniało wciąż,
olbrzymiało, jak ocean, pijany burzą, i jak ocean rozszalały druzgotało lądy
oporne, siejąc dokoła śmierć, zniszczenie i strach.
Aż stary, obłąkany
człowiek opuścił swoje okno.
Ale nie poznał miasta,
było już nowe, obce i przerażające.
Żałosny cmentarz pomarłych
dni, pomarłych rzeczy i ludzi pomarłych.
A na rumowiskach wrzało
już nowe życie. Kanałami ulic przewalał się chaos żądz i namiętności.
Fale ludzkich zgrzęzów,
miotane wichrami nienawiści szumiały złowrogo.
Rozpętane żywioły, jakby
strugi roztopionych metalów i błota, wytryskiwały gdzieś ze samego dna
człowieczeństwa, płynąc bezustannie, ryły ziemię w straszliwe bruzdy, niszcząc
wszystko i plugawiąc.
Pijane mordem dnie toczyły
się już z zawrotną szybkością.
Stary, obłąkany człowiek
snuł się, jak cień trwożny, wskroś tłumów, wskroś zbrodni, wskroś szaleństw, a
dokoła niego stawały się rzeczy niepojęte, waliły się bożyszcza, padały
świątynie jeszcze niedokończone i wznosiły się nowe bogi, stawały nowe ołtarze,
brzmiały nowe hasła, a co było jeszcze wczoraj wielkie - zabijano, co było
święte - zabijano, co zdało się być nieśmiertelnym - zabijano.
Miecz równał wszystkich
nieubłaganie i spadał nieustannie bez litości, ni miłosierdzia.
A stary, obłąkany człowiek
snuł się jak cień wskroś chaosu oszalałej potęgi i nieubłaganymi oczami widział
wszystkie grzechy, wszystkie zbrodnie i wszystkie szaleństwa miasta - ale już
spostrzegał i jego rany śmiertelne, dotykał się tętnic poszarpanych, czuł
zamieranie jego serca, przez które niepostrzeżenie wraz z krwią pomordowanych
bohaterów uciekało życie, widział jego duszę, odchodzącą z płaczem żałosnym w
nieskończoność.
I szeptał, jak
przeznaczenie, bez miłosierdzia, ni litości:
- Umrzesz na wieki!
Umrzesz!
III.
Stary, obłąkany człowiek
przepadł gdzieś w zawieruchach czasu, jak cień przelatującego ptaka, i jak cień
przepadły dnie walk, mordów i nieszczęść, jak cienie wszystka przeszłość
umarła, że nawet imiona bóstw dawnych i mogiły bohaterów pomarły, a pamięć o
nich stoczyła się w otchłanie wzgardliwego zapomnienia. Zwycięskie miasto całym
ciężarem przemocy zwaliło się na pierś ziemi, niby płyta grobowa, że już
pomilkły walki, nie zrywały się bunty, nie było szamotań, ni nawet marzeń nie
było.
Katowski miecz wyrównał
świat wszystek, wyplenił nieużyteczne, wyciął oporne, wbił w ziemię wyniosłe, a
dusze dostojne, dusze o wzlotach w nieśmiertelność śniące, wygnał wzgardliwym
szyderstwem biczowań.
Że już się stała na ziemi
złota doskonała równia i głęboka cichość bezgranicznej sytości, trupi spokój
szczęścia, z którego wyrastała niezwyciężona potęga miasta.
I wznosiło się, jak złoty cud,
pyszne, święte, jedyne!
Sto złotych bram wiodło do
niego, sto złotych baszt strzelało triumfalnie, sto złotych kopuł błyszczało w
słońcu i sto złotych chorągwi szumiało w błękitach, a pod złotymi portykami, na
ołtarzu z rubinów, jakby z krwi kiedyś przelanej, wśród kadzielnych dymów,
siedział złoty bałwan, przed którym kornie chyliły czoła ociężałe sytością
tłumy...
I wszystkie prace, i czucia
wszystkie, i myśli wszystkie płynęły nieskończonym hymnem dziękczynień pod jego
stopy święte, że pod wyniosłymi kopułami wszystek głos rzesz ludzkich
rozbrzmiewał, jakby śpiewem złota przesypywanego nieustannie.
Zwycięskie miasto
panowało, jego sztandary szumiały triumfalnie nad światem, jego wola była
prawem dla mnogich ludów, jęczących lękliwie w złotych cieniach, jeszcze rosło
w bogactwa, w potęgę, w pychę trwania po wiek wieków, ale już śmierć jęła
stukać suchymi palcami do jego bram złotych.
Nie usłyszeli tych szmerów
złowrogich, bo nabożeństwo plugawej szczęśliwości, święta msza używania
odprawiała się bezustannie wśród hymnów zadowoleń, bo każdy był syty, każdy był
cnotliwy, każdy był równy, każdy był mądry jednako i pyszny, i podobien drugiemu
jednako - więc śmierć coraz silniej stukała suchymi palcami zagłady do złotych,
niebosiężnych bram miasta.
Ale zwycięskie miasto było
głuche na głosy nie złotem brzękające.
W ciszy, bez troski,
ociężałe stado ludzkie gmerało się sennie w bytowania rozkoszach, trwało bez
marzeń, bez trwóg, bez śnień, jak robactwo w kupie nawozu. W nieustannej
ekstazie szczęścia brali złote komunie życia przed bałwanem, siedzącym na
tronie z rubinów, jakby z krwi pomordowanych bohaterów, i trwali triumfujący,
panowie wszystkiego złota, wszystkich mądrości władce, i wszystkiej pychy
królowie - ale już miasto zaczęło zwolna, niepostrzeżenie konać.
Bo i rzeczy mają swoje
straszne agonie i śmierci konieczne.
Aż pewnego dnia, jakich
tysiące przesuwało się niemym korowodem, pod złotymi portykami miasta
zjawił się jakiś cień
blady, snuł się wskroś ciżb, wskroś dni majaczył i szeptał:
- Co z nienawiści poczęte
- umrzeć musi.
- Co nie pragnie pójść
drogami wieczności - w błocie skona.
- O miasto, bądź
przeklęte! Próżni mówił i milczeniu.
Cichy głos nie przedarł
się do serc okutych w pychę, ale blady cień snuł się już bezustannie i stawał
się zwolna jakby zarysem snów zapomnianych, jakby echem pomarłych, dawnych dni
- na miejscach szubienic majaczył, z grobów się wynosił, na krzyżowych drogach
dusz wypędzonych stawał i szeptał mocno - jak głos, co do sumień mówi z
nieskończoności:
- Co na śmierci budowane -
w śmierć wieczną runie.
- Co pychą i kłamstwem
wyniesione - hańbą się stanie.
- O miasto, cmentarzysko
dusz, bądź przeklęte! Próżni jeszcze mówił i milczeniu.
Cichy głos nie zbudził
dusz, przywartych do ziemi, ale blady cień snuł się bezustannie, widmem już
był, cichą, straszną marą o trupiej twarzy i oczach patrzących wskroś rzeczy i
ludzi.
Błąkał się samotny wśród
tłumów, opitych potęgą i głuchych na krzyk duszy, błąkał się niepoznany,
niepragniony przez nikogo i przez nikogo nieczekany, ale mówił coraz
potężniejszym głosem!
- O miasto, wampirze
świata!
"O miasto, złoty grobie
człowieczeństwa!
"O miasto, stolico
grzechów!
"O miasto, królu pychy,
kłamstwa i zbrodni, córko szatana, kacie dusz, godzina twojej zagłady nadeszła,
bądź przeklęte!"
Wołał tak gromowo, aż
miasto usłyszało.
Ale śmiano się z tej
niezrozumiałej mowy, wielu szydziło z jego bladości, wielu plwało na jego łachmany,
wielu odwracało się z nienawiścią, bo jego dziwny głos budził w nich jakieś
dawno wypędzone echa, wskrzeszał zabite, wrogie trupiemu spokojowi szczęścia,
majaki, a wielu rozgniewanych, że śmie być innym, niźli wszyscy, że nie korzy
się przed złotym bałwanem, ujęło go i, okrywszy w płaszcz wzgardy powszechnej,
wiodło wśród naigrywań, urągowisk i krzyków.
- Patrzcie! Oto dusza
nieśmiertelna!
I zbiczowawszy
nienawiścią, oplwanego szyderstwem, wypędzono za złote bramy, wypędzono
nieubłaganie i na zawsze.
Ale blady, straszny cień
powrócił, błąkał się wciąż, był na każdym miejscu, zjawiał się wszędzie, jak
nieodstępny cień duszy każdej, i szeptem sumienia mówił w każdym sercu i
patrzył nieubłaganymi oczami wskroś wszystkiego - aż zrozumieli jego mowę cudzoziemską,
aż tragicznie bolesnym stało się im to wejrzenie, że niepokój padł na miasto i
strach zatargał trzewiami.
Wtedy padły niezwyciężone
mury i śmierć weszła triumfalnie!
Runęła nagle duma zwycięzców, głupstwem
się stały bogactwa, marnością potęga, niczym rozumy wyniosłe i złudą szczęście,
bo w każdej duszy rozparła
się trwoga śmiertelna i
była jej towarzyszką jedyną, była jej męką i katem niemiłosiernym.
A blady, smutny cień
błąkał się nieustannie wskroś ciżb i rzeczy i wraz z nim szła już nieodstępnie
śmierć triumfująca i zbierała swoje żniwo straszliwe.
Zwycięskie miasto stawało się
cmentarzyskiem.
Nieskończony korowód mar
wynosił się, jakby z grobów dni pomarłych, z dawnych krzywd, z cierpień i łez
całych pokoleń, ze szczodrego posiewu nienawiści wyrastał i, ująwszy się za
trupie ręce, zawiódł dziki, przerażający tan pod złotymi kopułami miasta, a
gdzie tknął wiew ich szat złowrogich, tam szerzył się mór, buchały pożogi,
kąsał głód, wyły szaleństwa, szło zniszczenie, a gdzie padły ich trupie spojrzenia,
tam rozwalały się mury, marli ludzie i w struchlały pył rozsypywała się
wszystka potęga miasta.
Że już dnie stały się
niemilknącym jękiem rozpaczy.
Błagalnym, a nadaremnym
krzykiem o litość.
I padały w wieczność, jak
puste oczy zastygłe w męce.
Aż trupiem, niezgłębionym milczeniem
się stały.
Miasto umarło na wieki.
Pod niebem posępnym, w
cichości dni nieskończonych, w cichości nocy pełnych niemego migotu światów
dalekich, jakby w otchłani niezgłębionego milczenia, leżał trup miasta, wydany
na łup czasu i zatraty wiecznej.
...........
Tylko fabryki stadem
głodnych, nienasyconych bydląt, leżały u złotych murów miasta i w ponurym
milczeniu czekały na żer.
..........
Przeszło wiele, wiele lat.
I na umarłem, zapomnianym
cmentarzysku potęgi człowieczej, wśród ruin i trupów zetlałych, przesuwały się
już nowe, jasne dnie i rozlegał się święty krzyk radosnego życia, jego
nieśmiertelna fala biła wskroś próchna rzeczy i ludzi w wieczystym, niepojętym
przepływie przemian nieskończonych.
I znowu powróciły wiosny,
znowu ożyły puste, stratowane pola, znowu wróciło wygnane życie przyrody i wraz
ze słońcem, nie przyćmiewane dymami, siało po ziemi błogosławiącą dłonią
weselne szczęście istnienia, że zaroiły się pustki, ozieleniały ruiny, a lasy,
co niegdyś ledwie były dojrzane ze szczytów złotych bram, zbliżały się już
coraz bujniejszym kręgiem, szły ze wszystkich stron szumiącą chmurą zieleni,
szły rozśpiewane świegotem ptactwa i dyszące upojeniem rostu, okrążały mury,
zdobywały zwaliska, wdzierały się triumfalnie w ulice, że już z popękanych
bruków chlustały smukłe brzozy w białe gzła przyodziane, już jałowce pełzały
rynsztokami, już leszczyny gąszczem zasiadały w cieniu złotych portyków, już
sosny wynosiły się dumnie przez potrzaskane zręby, a potężne dęby wżerały się korzeniami
w marmury i gdzie niegdzie, przez zapadłe dachy, dzika grusza wychylała o
wiośnie okwiecony, woniejący czub, owiany pszczelnym brzękiem.
Że całe to tragiczne
cmentarzysko jakby się zapadło na dno niezgłębione, z którego wynosiły się nad
rozkołysaną, szumiącą zielenią samotne wieże, kominy fabryk i omszałe, dzikie
zsypisko porozwalanych świątyń, gdzie jeno niekiedy pięła się sarna płochliwa,
czaił się zwierz dziki, a wysoko, niby nad wichrami skalnymi krążyły orły i
wiatry jęczały żałobne, zaś w głębiach ruin, pożeranych przez puszcze, w
chaosie złomów i zwalisk, w krętych wąwozach i rozpadlinach ulic pomarłych, nad
białymi brzozami, z nieprzebytych gąszczów lśniły strumienie, zmartwychwstałe
po wiekach, rwały się gdzieś z rumowisk i z uporem, wśród tysiąca przeszkód,
niezmordowanie szukały swych łożysk prawiecznych - druzgotały okowy, ryły się
śród kamieni, błądziły po placach i radosnymi kaskadami spadały przez popękane
mury w mroczne objęcia lasów i, jak rozpienione srebrzyste hymny miłosne, dzwoniły
swoją pieśń wieczystą drzewom, kwiatom, ziemi, światu wszystkiemu, jak niegdyś
śpiewały, jak przed wiekami i jak po wiek wieków już śpiewać miały!
Umarłe cmentarzysko
miasta, zetlały trup człowieczej potęgi, okrył się królewskim płaszczem puszczy
słonecznego waru życia, pełnej szumów, lśnień, kwitnień, cichych poczynań,
śpiewu ptaków, miłosnych szałów, bełkotu wód, upajających śmierci i
tajemniczych, niezgłębionych szeptów przyrody.
Że przyszedł czas, iż i
te fabryki, co wciąż czekały pod murami miasta głodnym stadem bydląt
nienasyconych, pomarły na wieki, pożarła je puszcza, rozszarpały drzewa i
ziemia wchłonęła z powrotem.
Ale ponad zwaliskami,
ponad puszczą dziką jeszcze wynosiła się dumnie w samotności ostatnia fabryka,
trwająca wciąż jakby na przekór przeznaczeniom, jakby na nieśmiertelną pamięć
zła i cierpień czasów pomarłych, jakby niezniszczalne mauzoleum przeklętego
miasta.
Dusza obłąkanego człowieka
jeszcze w niej żyła, i jego moc, i wola jego.
I trwała jeszcze, ale już
ją dosięgały bory, już fabryczne dziedzińce szumiały drzewami, już kolejowe
nasypy, pociągi, magazyny były tylko zielonym wałem malin, żółtych janowców i
łopianów, już topole z nad ślepego stawu całą hordą wpierały się w okna
kantoru, i druzgotały mury, już chmiele i bluszcze pięły się zuchwale po
ścianach i tysiącznymi szczelinami wdzierały się do fabryki, a puste,
strupieszałe, mroczne sale, niby wnętrza niezliczonych grobów, zionęły trupią
stęchlizną i milczeniem stęchłem, w zardzewiałych maszynach gnieździły się
ptaki, głębokimi ranami spękanych murów zaglądały drzewa, przez zapadnięte
sufity świeciło słonce, wiewiórki skakały po kołach olbrzymich a wskroś
chwastów, pieniących się bujnie na zgniłych podłogach, lis się czasem
przeczołgał na łowy, wąż przemknął lub wilk przeszedł na zwiady.
Lecz mimo ran wszystkich i
mimo spustoszeń, fabryka jeszcze żyła jakby ostatnim błyskami czucia i jakby
jeszcze marzyła o swej potędze, jak marzą starce w długich chwilach konania, bo
jeszcze niekiedy, w ciche noce letnie, gdy przycichło życie, i ostatnie ptaki
pomilkły, i wszystko grążyło się w słodki sen odpoczywania, a tylko zbłąkany,
bezdomny wiatr, szukający legowisk, zatargał nieostrożnie przegniłymi
transmisjami, fabryka jakby podnosiła się z drzemki śmiertelnej i poczynała
majaczyć, śniła na jawie, że budzi się w jakiś dawny, umarły poranek, że już
tam w piecach olbrzymich, pod kotłami rozpalają ogniska i zwolna przez jej żyły
strupieszałe przepływa potężny strumień ciepła i siły, że już prężą się w niej
moce dawne, że już na dziedzińcach rozlegają się spieszne kroki, że już
wszystkimi drzwiami, na wszystkie piętra i do wszystkich sal wchodzą, idą,
tłoczą się całe rzesze niewolników, i każdy z nich zapomina o sobie i czeka
pokornie - bo zaraz, za chwilę, za mgnienie, wydrze się z gardzieli kominów
hasło pracy, i te już sprężone siły krwi, ognia i maszyn zatrzęsą murami i runą
w ciszę hymnem wszechpotęgi.
Tak śniła nieprzytomnie ta
ostatnia fabryka.
A znowu niekiedy, w
długie, bezlitosne noce listopadowe, gdy zimno przeżerało ją do głębi, gdy deszcze
przez porozdzierane sufity zacinały lodowatymi biczami, gdy zły wicher odzierał
resztki dachów, gdy nawet drzewa, strachem obłąkane, szamotały się z wichurą, a
wysoko, nad nocą straszną i. puszczą rozkrzyczaną, w czarnych otchłaniach,
migotały roziskrzone gwiazdy, fabryka budziła się jakby w śmiertelnej gorączce
przerażenia i trzęsła się w dzikiej trwodze, aż pękały mury i rozwalały się z
jękiem maszyny, bo w zgniłych mrokach poczynały majaczyć widma okrutnych
przypomnień, mrowiły się cichą, groźną gęstwą straszliwych mar, wypełzały z jej
wnętrza, z tajni najgłębszych wynosiły
się. na jawę i gryzły jej duszę strachem obłędnym,
jak gryzie mordercę pamięć jego ofiar i zbrodni.
Oto wlekły się skrwawione
widma ludzi przez nią pozabijanych.
Oto kłębiły się
wyschnięte, zielonawe mary głodów.
Oto szły nieskończonym
szeregiem choroby, kalectwa i zbrodnie.
Oto przesuwały się całe
pokolenia nieszczęsne, całe wieki krzywd i nędzy, całe światy przez nią
pożarte, szły w tumanach krwi, spętane gorzkimi łańcuchami łez, szły milczące,
straszne, nieprzeliczone. Przechodziły i powracały jakby skute na zawsze
więzami przeznaczenia do źródła swoich nieszczęść i zbrodni, kołowały
bezustannie wskroś ciemnic i gruzów, wskroś maszyn i sal, jak myśl szamocąca
się w obłędnym kole, jak żal nieutulony, jak wieczna skarga, i jak
przekleństwo.
Dopiero świt poranny
rozpraszał gorączkowe mary i fabryka zapadała w długi, śmiertelny letarg.
Że już była tylko męką i,
konając z nieopowiedzianych tęsknot do spoczynku, do powrotu w ciche łono
pramatki, do radosnego szczęścia rozpłynięcia się we wszystkim, trwała jednak,
okuta w niezniszczalne okowy myśli ludzkiej, w niewolę bytu rzucona na wieki,
aż po kres przeznaczenia.
I przepływały przez nią
lata jak stada ptactwa, niewiadomo skąd i gdzie lecące, jak fale bijące
nieustannie o brzegi lądów nigdy nie poznanych, a ona trwała samotnie niby
skamieniałe przekleństwo pomarłych wieków.
Aż przyszły nowe czasy, że
w tym królestwie zapomnienia pojawili się znowu ludzie.
Fabryka wyżartymi ślepiami
okien, wpatrzonych w wielką pustkę, dojrzała znowu białe domy, dojrzała, jak
bór się rozstępował. a wykwitały szumiące zbożami pola, jak dymy biły w niebo i
światła błyskały, dojrzała wreszcie i ludzi.
- Powrócą do mnie!
Powrócą! - zdała się marzyć całą męką pragnienia.
Ale nie przyszli, omijali
ją zdała i trwożnie, że tylko niekiedy w wiośniane dnie i w słodkie, rozwonione
noce słyszała ich pieśni dziwne i obce... Nie dawne pieśni mordu, krwi,
zniszczenia, ale jakieś nowe, upajające pieśni miłości, śpiewane przez chór
dusz na cześć najsłodszej z ludzkich radości - radości istnienia.
Czekała na nich nadaremnie
i musiała patrzeć, jak na cmentarzysku hańby, w krąg jej szatańskiego ołtarza,
krzewiło się nowe, czyste życie.
Życie bez przemocy, bez
fałszu, bez zbrodni.
Życie mądre i
sprawiedliwe.
Święte życie dusz
nieśmiertelnych i do wieczności dążących.
Ale fabryka musiała trwać
samotnie aż po kres przeznaczenia, ze zgrozą omijana przez nowe plemię ludzkie,
musiała trwać jako jedyny pomnik tych zapomnianych i okropnych czasów ludzkiego
dzieciństwa, szatańskich czasów panowania niesprawiedliwości, egoizmu, złota i
przemocy, jako haniebna pamięć przeklętego miasta.
Paryż, 20 października
1906 r.