Jacek Kloczkowski - Prezydentura czyli kłopot?


Kompleksowa dyskusja o roli prezydenta jest jedną z tych poważnych debat, które wciąż nie zostały w Polsce przeprowadzone. Temat ten co pewien czas powraca, ale zwykle błyskawicznie bywa porzucany na rzecz bardziej „gorących” dysput o kolejnych aferach czy wstrząsach na scenie partyjnej. O prezydenturze rozmawia się, owszem, ale głównie w kontekście bieżącej walki politycznej. Nie została natomiast należycie przemyślana sprawa jej ustrojowej roli i znaczenia dla wspólnoty politycznej. Niestety, nieliczne artykuły i książki temu poświęcone trudno uznać za wybitne osiągnięcie myśli politycznej III RP. Uwiąd refleksji ustrojowej naszych czasów jest szczególnie widoczny, gdy porówna się, jak poważne dyskusje o roli głowy państwa prowadzono w II RP. Niekoniecznie przełożyły się one na ówcześnie zastosowane rozwiązania, ale praca intelektualna wielu prawników, politologów, historyków i przedstawicieli innych dziedzin nauki a także publicystów Polski międzywojennej, znacznie przewyższa dorobek minionych 17 lat.

 

Sprawa pomysłu na prezydenturę jest zbyt poważna, aby pozostawić ją do rozstrzygnięcia wyłącznie politykom. Oczywiście, dochodzenie do konsensusu politycznego w kwestii roli prezydenta jest nieuniknione, jeśli chce się zgromadzić większość zdolną zmienić konstytucję (w tej chwili dość egzotyczna ewentualność). Logika partyjnych przepychanek sprowadza się jednak zazwyczaj do prostego pytania: kto na tym skorzysta. Są więc politycy skłonni opowiedzieć się za wizją silnej prezydentury, pod warunkiem, że z szeroko zakreślonych kompetencji skorzysta prezydent z ich obozu. Trudno zresztą do końca takie podejście potępiać. Wizja Lecha Wałęsy i Aleksandra Kwaśniewskiego dysponujących władzą analogiczną do tej, jaką posiada np. prezydent USA, niejednego sympatyka prawicy może wciąż przerazić, nawet jeśli to wyłącznie konstrukcja intelektualna, bo w rzeczywistości mogli dużo mniej. Nie można mieć też pretensji do zwolenników lewicy, że mieliby analogiczne odczucia związane z perspektywą silnych rządów prezydenta-konserwatysty. Trzeba więc znaleźć rozsądną równowagę między koncepcjami myślicieli i analityków politycznych a pragmatyką rywalizacji partyjnej. Warunkiem sine qua non jest jednak poważna debata w gronie tych pierwszych – z pełną świadomością, że także w ich rozważaniach znaczną rolę odgrywają niekiedy sympatie ideowe, partyjne i personalne, potencjalnie w mniejszym jednak stopniu niż w przypadku polityków. Wynik wcale nie jest przesądzony – czy więcej rozsądnych argumentów padłoby za skupieniem władzy w rękach prezydenta, czy za ograniczeniem go, ale konsekwentnym, wyłącznie do funkcji reprezentacyjnych. Kłopot z obecnym rozwiązaniem ustrojowym jest taki, że daje połowiczną odpowiedź na te dylematy, czerpiąc po trosze z obu skrajnych modeli. Polska się od tego nie zawali, ale postulat zmiany na lepsze – czyli uporządkowania tych kwestii w konstytucji - zawsze warto podnosić.

 

Wizja tego, jaki model prezydentury byłby najlepszy dla Polski, nie wyczerpuje się jednak wyłącznie w konstytucyjnym opisaniu kompetencji prezydenta i precyzyjnym określeniu jego relacji do rządu, sejmu i innych kluczowych instytucji ustrojowych. Równie istotną rolę co w wąsko rozumianym – acz będącym gigantycznym wyzwaniem - rządzeniu państwem, głowa państwa może bowiem odgrywać także w sferze metapolitycznej, gdzie mniej się liczą formalne uprawnienia, a kluczowego znaczenia nabiera kultura polityczna, kształtowanie postaw obywatelskich, wpływ na ton i kierunki debaty publicznej, etc. Mówi się czasem, że osoba prezydenta powinna stanowić zwornik wspólnoty politycznej. Dlatego prezydent powinien łączyć, a nie dzielić – nie tylko w chwilach dla losu narodu przełomowych, zatem w czasie wojny czy klęsk żywiołowych. Nikt rozsądny nie neguje, że zawsze wychodzi on z określonego środowiska politycznego, z chwilą wyboru powinien jednak wznieść się ponad partyjne podziały, z równą troską pochylać się nad losem i wsłuchiwać się w argumenty wszystkich grup społecznych, opcji ideowych i rozmaitych mniejszości – słowem stać się, jak to się pięknie określa, „prezydentem wszystkich Polaków”.

 

Czasem takie definiowanie roli prezydenta, ktokolwiek by nim nie był, wypływa z szlachetnych pobudek. Są wśród nas bowiem idealiści skłonni wciąż widzieć politykę piękniejszą niż ona realnie może wyglądać. Często jednak za postulatem prezydentury „wszystkich Polaków” kryją się znacznie bardziej przyziemne racje. Celują w tym lewicowi liberałowie, którzy skoro już muszą żyć ze świadomością, że prezydentem jest reprezentant prawicy, chcą, aby jego prawicowość była możliwie najbardziej ukryta, czy nawet stępiona. Niestety, nie działa to w drugą stronę. Gdy prezydentem jest człowiek lewicy, nie zgłaszają oni potrzeby, aby więcej uwagi poświęcał swej prawej, tradycjonalistycznej nodze. W ich oczach „prezydentem wszystkich Polaków” mógłby więc być zwolennik aborcji, małżeństw homoseksualnych i rozpłynięcia się Polski w Unii Europejskiej – mimo, że większość owych „wszystkich Polaków” miałaby od niego zdecydowanie inne stanowisko w tych sprawach.

 

Problem przedstawiony tu w nieco kpiącej formie, jest jednak poważny. Jest ironią losu, że wybrany w bodaj najbardziej zantagonizowanych wyborach III RP Aleksander Kwaśniewski w oczach wielu komentatorów i przede wszystkim wyborców uchodził za niemal wzorcowy przykład „prezydenta wszystkich Polaków”, gdy tymczasem Lech Kaczyński, poparty przez ludzi o różnych poglądach, także lewicowych, został od razu uznany za prezydenta po prostu PiS-owskiego. Niewątpliwie, gdyby o ocenie prezydentury miały decydować wyłącznie sondaże popularności i częstotliwość goszczenia na łamach pism kobiecych, przewaga Aleksandra Kwaśniewskiego nad Lechem Kaczyńskim byłaby bezapelacyjna. Ten prezydencki konkurs piękności nie jest jednak aż tak istotny, by poświęcać mu więcej uwagi. Na przykładzie prezydenta Kwaśniewskiego można zresztą łatwo wykazać ułomność koncepcji „prezydenta wszystkich Polaków”. Czy bowiem był on nim bardziej, gdy w imieniu narodu przepraszał za Jedwabne, czy wtedy, gdy dozwalał na kpiny swego ministra z Jana Pawła II? Czy gdy wspierał członkostwo Polski w UE i NATO, czy gdy przeżywał „trudne chwile” w Charkowie? Czy gdy wysyłał wojska do Iraku, czy demonstrując szorstką przyjaźń z Leszkiem Millerem?

 

Niewątpliwy sukces propagandowy Kwaśniewskiego – którego symbolem są zdecydowane zwycięstwo w 2000 r. i wysokie notowania przez kilka lat mimo różnych wpadek – rodzi pokusę, aby podążyć jego śladem. Zapewne w kontekście szans na reelekcję niejeden spec od PR w otoczeniu obecnej głowy państwa zachodzi w głowę co z tym fantem zrobić. Zostawiając jednak na boku skutki wyborcze wyrazistej prezydentury, warto się zastanowić, czy nie lepiej, by ona właśnie taka była, nawet jeśliby słupki popularności miały przemawiać za jej „zuniwersalizowaniem”.

 

Jest łatwą do udowodnienia prawidłowością, że człowiek prawicy, który próbuje schlebiać lewej stronie ideowych sporów, zwykle nie zyskuje jej uznania, a traci wiarygodność w gronie swoich tradycyjnych zwolenników. Jest co prawda tzw. elektorat centrowy, o który zawsze warto zabiegać, ale jemu większość zasad bliskich umiarkowanej prawicy nie przeszkadza i bardziej zważa na tzw. styl sprawowania urzędu, nie zaś ideowe przesłanie.

 

Czy zarazem prezydent powinien być niewolnikiem swojego, szeroko i potencjalnie rozumianego, zaplecza i drżeć na myśl o tym, co będzie, jeśli uzna ono, że jego decyzje są nie dość ortodoksyjne ideowo? Oczywiście, nie. Dlatego prezydent Lech Kaczyński nie musi uginać się pod presją niektórych prawicowych środowisk, które uważają, że mają np. patent na najlepszą lustrację, na jaką może się zdobyć ludzkość, i jeśli nie zostanie ona przez prezydenta wsparta, to oznaczać to będzie zdradę i konieczność wycofania poparcia. Prezydent nie powinien jednak także lekceważyć podnoszonych przez niektórych znaczących konserwatywnych publicystów krytycznych uwag o pierwszym roku swoich rządów, i tych dotyczących poszczególnych niepotrzebnych wpadek i tych formułujących zarzuty bardziej zasadniczej natury.

 

Dzięki podwójnemu zwycięstwu PiS w 2005 r., Polska znacząco skręciła w prawo. Od jakości prezydentury Lecha Kaczyńskiego, jego aktywności i trafności doboru współpracowników, będzie w znacznej mierze zależało, czy ten zwrot okaże się trwały. Nie trzeba być zwolennikiem prawicy, aby dostrzegać tę zależność. Daje się ją opisać w czysto politologicznych, analitycznych kategoriach. Poprzednie rządy prezydenta, który przynajmniej w chwili wyboru i na początku swej prezydentury kojarzony był z prawicą, okazały się czasem wielkiego zawodu dla jej bardzo wielu zwolenników. Lech Wałęsa przez swe błędy i zaniedbania jest współodpowiedzialny za triumfy lewicy postkomunistycznej w latach 90. Teraz, gdy główna linia podziału partyjnego jest przesunięta na środek sceny politycznej, można inaczej definiować cele „prawicowej” prezydentury. Poza oczywistą potrzebą prowadzenia skutecznej polityki zagranicznej i aktywności w tych sferach rządzenia, które wynikają z obecnie obowiązujących kompetencji prezydenta, wydaje się, że może on odgrywać znaczącą rolę w sferze kulturowej. Piszącemu te słowa bardzo odpowiada pod tym względem model amerykański. Lepiej, czy gorzej, republikańscy i demokratyczni prezydenci dbają o wartości, odpowiednio, konserwatywne i liberalne – poprzez decyzje kadrowe (np. nominacje do Sądu Najwyższego), ustawodawstwo, ale także przez odpowiedni przekaz przemówień, wywiadów, wykładów etc. Co ważne, przekaz ten nie musi być wysublimowany, ma bowiem trafiać do szerokiego grona odbiorców. Nawet za cenę uproszczeń przyprawiających o ból głowy teoretyków filozofii politycznej warto go formułować. Jeśli więc toczy się w Polsce fundamentalny spór ideowy, który – dokonując właśnie pewnego uproszczenia – można zdefiniować jako spór lewicowych liberałów z konserwatystami, to warto, by prezydent, któremu podług wszelkich znaków bliżej do tych drugich, stał się ich sojusznikiem.

 

Tekst ukazał się w „Nowym Państwie”, nr 1/2007



2007 ©  Ośrodek Myśli Politycznej
http://www.omp.org.pl/