Kraków 1929
Rozlega się w tej chwili w Polsce
hasło, wychodzące od góry, hasło „walki z partyjnictwem". Nie rozlega się
ono w samej tylko Polsce, gdyż i w wielu innych krajach da się zauważyć
analogiczna dążność do złamania przewagi, jaką partie w życiu politycznym w
ciągu w. XIX osiągnęły. Ale w Polsce jest to wołanie szczególnie głośne, a
odkąd znaczenie Sejmu zostało w życiu realnym zniweczone, wołanie to ma być
moralnym poparciem dla owej niezgody, jaka się między papierową konstytucją a
życiem realnym zarysowała. Nie ma więc ono u nas tylko teoretycznego, jak
gdzieindziej, ale i praktyczne znaczenie. Warto się przeto zastanowić, o ile ze
względu na polskie stosunki jest to hasło słuszne i w jakich tylko granicach
powinno być urzeczywistnione?
A więc naprzód: jaki jest stosunek
pojęcia partii do pojęcia partyjnictwa?
Partią nazywamy grupę ludzi związanych
ze sobą wspólnością przekonań w rzeczach publicznych i dążących do osiągnięcia
władzy dla urzeczywistnienia swych politycznych celów. Ta wspólność przekonań
znajduje swój wyraz w tak zwanym programie partyjnym, będącym mieszaniną
doktryny i wskazówek taktycznych (u partii radykalnych przeważa zwykła doktryna,
u umiarkowanych wskazania taktyczne). Program ten weszło w zwyczaj w ostatnich
czasach zastępować w momencie akcji wyborczej tzw. platformą, tj. wywieszeniem
najpilniejszego z postulatów partii, łatwo trafiającego do mas wyborczych. Na
„platformę" mniej się oczywiście nadają szczytne hasła ideowe — stosunek
partii do zasadniczych problemów filozoficznych i społecznych — a więcej
konkretne żądania w sprawach aktualnych, zrozumiałe i mogące zapalić szerszy
ogół. Nie znaczy to oczywiście, aby partie rezygnowały z posiadania pewnego
ogólniejszego podkładu dla swojej polityki.
Od partii i partyjności należy
odróżnić partyjnictwo. O partyjnictwie można mówić wówczas, jeśli rzeczywiste
(w programach niekoniecznie spisane) cele partii otrzymują charakter wybitnie
egoistyczny i stają przez to w kolizji z dobrem ogółu. Każdej partii, o ile nie
jest kierowana przez ludzi wyższej miary, grozi takie niebezpieczeństwo. Od
elity partyjnej zależy, aby partia nie zeszła na manowce partyjnictwa.
Elita partyjna jest to ta ciaśniejsza
grupa ludzi, która przez swoje zdolności, spryt lub bogactwo, czy wreszcie
przez przypadek, wysuwa się na czoło partii i w jej imieniu stara się dojść do
władzy. Tak zwane „rządy partyjne" — rzecz nieodłączna od każdego ustroju
opartego na supremacji parlamentu w państwie — to są rządy elit partyjnych.
Parlament, wybrany przez ludność dla celu rządzenia państwem, jest tym terenem,
na którym toczy się walka elit partyjnych między sobą; tam zawierają się
sojusze; tam realizują się idealne cele polityczne, głoszone w programach
partii; i tam wreszcie dokonywa się ewentualny frymark klik idealnymi celami na
materialne korzyści partyjne. Rozwojowi i dobru państwa może grozić przy tym
dwojakie niebezpieczeństwo. Albo idealne cele partii są ciasne, są zbyt
partykularne, są złe — i wówczas państwo jako całość ponosi wielkie straty;
albo też cele partii są wprawdzie zgodne z dobrem i z bytem państwa, ale
zostają przefrymarczone na korzyści osobiste elity. W obu wypadkach mówimy o
panowaniu partyjnictwa. W obu wypadkach winną jest elita partyjna, która stawia
i realizuje błędny program lub trafnym frymarczy. Oba wypadki pociągają za sobą
reakcję: oburzenie społeczeństwa, które może się wyładować w różny sposób.
Jednym z nich jest obalenie rządów partyjnych w drodze zamachu stanu.
I
Rządy partyjne — w ostatecznej swej konsekwencji
— jest to supremacja partii w życiu publicznym, nieograniczona przez żaden inny
czynnik: ani przez głowę państwa, ani przez organa wykonawcze czyli rząd, ani
przez udział innych organizacji społecznych i gospodarczych. Tak daleko
sięgające rządy partyjne są zjawiskiem, jakie w ostatnich czasach widywało się
często; ale obok nich bywają i rządy partyjne ograniczone czyli
„współrządy" partii. Partie są wtedy tylko jednym z współczynników życia
publicznego: mają w nim swój głos — i to ważny — ale nie wyłącznie decydujący.
Parlamentaryzm da się pogodzić i z jedną i z drugą formą, ale z pierwszą tylko
wtedy, gdy partie są znakomicie zorganizowane i zdolne do wydania z siebie
elit, mogących udźwignąć cały ciężar rządzenia państwem.
Polska od samego początku swego bytu
wznowionego weszła — przynajmniej na papierze, bo życie przyniosło swą
korekturę — w okres rządów partyjnych w pierwszym pojęciu. Stworzono do tego
podstawę najpierw w tzw. małej konstytucji z r. 1919 — suwerenny Sejm — potem w
karcie konstytucyjnej z marca roku 1921. Obie te konstytucje były oparte na
założeniu, iż właściwym organem suwerennym w państwie jest parlament, a więc
ciało złożone z przywódców partyjnych. Twórcy konstytucji wychodzili przy tym z
przesłanki, że elity te będą zdolne państwem dobrze rządzić, o ile zostaną w
demokratyczny sposób wybrane. W tym celu wprowadzili do konstytucji przepisy,
gwarantujące pięcioprzymiotnikowe wybory, a w dodatku zaprowadzające ich
obupłciowość przy niskim wieku wyborców i wyborczyń.
Nie liczono się przy tym zupełnie z
faktem, że stronnictwa polskie nie są instrumentem dostatecznie do pełnych
„rządów partyjnych" przygotowanym. W chwili, kiedy oddawano w ich ręce
losy państwa, istniały w Polsce stronnictwa, dostosowane bądź to do potrzeb
czasów dawniejszych, a więc do warunków partykularnych w państwach zaborczych,
bądź to oparte na orientacjach wojennych (pasywistyczne i aktywistyczne). Nie
było łatwym dostosować programy do nowych warunków, to jest do potrzeb państwa
polskiego. I nie było łatwym zawiązać kontakt pomiędzy wyszłymi z różnych
dzielnic grupami politycznymi, czyli dokonać procesu zrośnięcia się pokrewnych
grup lokalnych. Praca ta nie była łatwą, a choć w zasadzie w ciągu dziesięciu
ubiegłych lat została podjęta, jednak nie jest jeszcze w zupełności
przeprowadzona. Są jeszcze dotąd stronnictwa, myślące kategoriami
przedwojennymi lub wojennymi; dotąd istnieją pochodzące z tych czasów wzajemne
uprzedzenia; różnice lokalne pomiędzy odcieniami identycznych lub podobnych do
siebie stronnictw są dotąd bardzo znaczne.
Jest to rzeczą ogólnie znaną, jest to
nawet truizmem, iż Polska ma wskutek powyższych różnic stronnictw zbyt wiele —
zwłaszcza, że każde z nich jest podzielone na drobne frakcje, zwalczające się w
łonie wspólnej organizacji. Niektóre kluby partyjne w Sejmie dzielą się dotąd
na kilka bardzo luźno złączonych frakcji: najjaskrawszym — ale wcale nie
jedynym — tego przykładem był np. klub żydowski w poprzednim Sejmie, który
składał się z 34 posłów, a z siedmiu frakcji. Solidarność między frakcjami
składającymi ten sam klub sejmowy bywała mała; dość przypomnieć dzieje
„Wyzwolenia", które co kilka miesięcy przechodziło rozłamy, secesje i
przyrosty nowych swoich nabytków. Jeśliby policzyć nie stronnictwa sejmowe,
zorganizowane w kluby, ale wszystkie drobne frakcje partyjne na ziemiach
polskich w tej chwili działające, to jest ich około 80. Znaczna część tych
partii przypada na nasze mniejszości narodowe, jeszcze bardziej rozbite niż
żywioł polski: samych partii małoruskich jest blisko dwadzieścia, białoruskich
blisko dziesięć, żydowskich piętnaście (z tego w Sejmie przeszłym było ich
reprezentowanych siedem).
Do wytworzenia kilku wielkich
stronnictw, mogących udźwignąć ciężar pełnych „rządów partyjnych", dotąd
więc jeszcze nie doszliśmy i zapewne bardzo nieprędko dojdziemy, chociaż rozwój
posuwa się w tym kierunku, gdyż warunki bytu nas do tego zmuszają. „Rządy
partyjne" mają zaś wtedy najwięcej sensu politycznego, jeśli — jak w
Stanach Zjednoczonych lub jak w Anglii XVIII i XIX wieku — istnieje możność
utworzenia rządu przez jedno wielkie stronnictwo. Mają jeszcze pewien sens,
jeśli jest możność utworzenia go przez dwie lub trzy zbliżone partie
(koalicja). Tylko taki stan rzeczy jest rękojmią, że państwo będzie przez czas
dłuższy w jednym kierunku świadomie i z poczuciem odpowiedzialności prowadzone.
Ale rządy partyjne są nonsensem, a pełne są nawet niemożliwością, jeśli
parlament jest rozbity na kilkanaście niezdolnych do trwałej koalicji grup.
Taki zaś jest — na razie — stan rzeczy u nas.
II
Zakładając, że rozbicie na zbyt drobne
partie jest objawem przejściowym, który już w pewnej mierze zdołaliśmy
ograniczyć, — nie w tym tylko upatruję przeszkodę do rozwinięcia w Polsce
pełnych a sprawnych „rządów partyjnych", nie wpadających w partyjnictwo.
Główna przeszkoda leży w nader niskim stanie organizacji naszych partii, a co
za tym idzie, w wielkiej trudności, aby na ich czoło wysunęły się elity
partyjne o wyższym poziomie. Organizacja partii zagranicą ma za sobą długą
przeszłość i jest rezultatem pracy kilku pokoleń. Czytając jej opis w tego
rodzaju dziełach, jak Bryce'a Modern Democracies, Ostrogorskiego La démocratie
et les partis politiques lub Hasbacha Die moderne Demokratie, widzimy
jej ogromne wydoskonalenie w porównaniu do naszych stosunków, choć i tam nie
brak narzekań na poważne niedomagania, na istnienie „politykierów", na
nieetyczność metod walki, na fakty przekupstwa całych partii i ich kierowników.
Mimo tych czarnych stron, podnoszonych z ubolewaniem przez filozofów-moralistów,
a szczególnie starannie zestawionych u monarchisty Hasbacha, sprawność
organizacji partyjnych jest zagranicą duża. Każda z większych partii
rozporządza tam szeregiem ugrupowań swoich u dołu, ujętych w karby silnej
dyscypliny i przedstawiających fundament trwały; posiada prasę partyjną,
oświetlającą w podobny sposób wydarzenia i wytwarzającą wskutek tego jednolitą
opinię w łonie partii; posiada poważne fundusze partyjne, pozwalające
utrzymywać biura partyjne dobrze działające, a złożone z oficerów i podoficerów
partyjnych; może popierać wydawnictwa i przedsiębrać prace przygotowawcze dla
walki na terenie ustawodawczym; a co najważniejsze, posiada znaczną liczbę osób
zawodowo zajmujących się polityką, doświadczonych i ambitnych, z pomiędzy
których można dobierać generałów i pułkowników partyjnych. Są to warunki, bez
których niepodobna, aby partia — nawet duża — była organizacją zdolną do
rządzenia państwem, a w szczególności, aby wytworzyła elitę, której rządy nie
narażałyby państwa na największe niebezpieczeństwa.
Stronnictwa polskie znajdują się pod
wszystkimi tymi względami w stadium rozwoju niesłychanie prymitywnym. Należycie
rozbudowanej organizacji u dołu żadne z nich nie posiada. Organizacja taka
musiałaby objąć wielkie masy ludności, gdyż przy naszej skrajnie demokratycznej
ordynacji wyborczej tylko stronnictwa oparte na licznych masach mogą kusić się
o objęcie rządów państwa. Otóż nie ma ani jednego stronnictwa w Polsce, które by
wytworzyło u dołu zorganizowane, karne a liczne zastępy partyjne. Nawet te
stronnictwa, które przy wyborach otrzymywały po milion lub więcej głosów,
zbudowane są na łatwo rozsypującym się piasku i nie potrafiły jeszcze ująć
swoich mas wyborczych w należycie sprawne kadry. Socjaliści próbują to zastąpić
za pomocą Kas chorych i związków zawodowych i temu zawdzięczają istotnie
wielkie sukcesy wyborcze (około 1,500.000 głosów przy ostatnich wyborach do Sejmu),
ale oparcie się na Kasach chorych, powołanych do innego celu, stanowi podstawę
chwiejną. Inne stronnictwa mają u swego dołu organizacje anemiczne albo nie
mają nawet żadnych. Kontakt z wyborcą utrzymują za pomocą „wieców", na
których rozagitowuje się wyborców środkami prostymi, demagogicznymi, ale są to
środki o wpływie trwającym krótko. Ten sam wyborca gotów przerzucać się w
sprzecznych politycznie kierunkach, zależnie od zdolności agitatora. Nadaje to
polskiemu życiu politycznemu piętno niestałości i radykalizmu. Stronnictwa,
walcząc o wyborcę, muszą się licytować, a natomiast rezygnować z wychowywania
mas wyborczych w duchu swojego ideału państwowego. Jedną zaś z najważniejszych
racji bytu, jaką partie posiadają, jest właśnie ten pedagogiczno-państwowy
stosunek do wyborcy.
Jest to refleks tego smutnego faktu,
iż w Polsce ogół ludności, to jest tak zwane masy wyborcze nie są jeszcze do
życia politycznego dostatecznie przygotowane. Ogromna część ludności interesuje
się życiem politycznym jedynie tylko w chwilach gorączki wyborczej, a poza tym
jest apolityczna i właśnie dlatego apartyjna. Bezpartyjności — będącej objawem
niskiej kultury politycznej — nie należy zaś szukać jedynie tylko u „mas".
Nawet wśród warstewki wykształconej, pokrywającej u nas z lekka ogół narodu,
jest świadomość celów i środków politycznych słabo rozwinięta, i dlatego
apolityczność stanowi jej cechę charakterystyczną, przeciętną. Toteż i te
warstwy poddane są nieustannej fluktuacji w sprzecznych kierunkach. Wciągnięcie
do polityki kobiet podniosło ten ujemny objaw do kwadratu. Jest to żywioł
specjalnie emocjonalny, trudny do ujęcia w karby racjonalnej i stałej
organizacji, a łatwo poddający się chwilowym wrażeniom. W każdym zresztą
społeczeństwie, w którym równouprawniono politycznie kobietę, przeżywają w tej
chwili partie z tego powodu kryzys, a idea „rządów partyjnych" jest
narażona na wielkie niebezpieczeństwo. Dość wskazać na Anglię.
W związku z tym stoi, że stronnictwa
polskie nie mają stałych funduszów partyjnych, opierających się gdzieindziej na
ofiarności licznych kadr u dołu. Partie w Polsce wegetują pod tym względem.
Dopiero przed samymi wyborami rozpoczynają gorączkowe zabiegi o zbieranie
funduszów partyjnych, popadając przez to w zależność od ofiarodawców. Były
wypadki, że niektóre stronnictwa zamieszczały na swych listach nazwiska osób
notorycznie do nich nie należących — zwłaszcza na liście państwowej — w zamian
za subskrybowaną ofiarę na cele partyjne. Sumy pieniężne, jakie stronnictwa
zebrały na cele agitacji wyborczej, z natury rzeczy kosztownej, nie stoją do
potrzeb w odpowiedniej proporcji. O tym, aby którekolwiek stronnictwo miało dostateczne
środki finansowe na działalność przygotowawczą w okresie międzywyborczym, nie ma
mowy. Oczywiście nie chodzi o żadną korupcję wyborczą — ta przy systemie
wyborów powszechnych jest niemożliwa — ale o legalną, konieczną działalność ku
uświadomieniu mas skierowaną, ku pozyskaniu ich sympatii dla tych celów i tej
taktyki, jakie partia wypisuje w swym programie.
Brak też przeważnej części naszych
stronnictw biur partyjnych, będących szkołą dla oficerów i podoficerów
partyjnych, a koniecznych, jeśli stronnictwo ma normalnie funkcjonować. Chcąc
tych swoich oficerów opłacać — a w regule opłacani być muszą, jeśli mają
wszystkie swe siły pracy politycznej poświęcić — muszą stronnictwa polityczne
zabiegać dla nich o posady rządowe, o synekury lub półsynekury w różnych
związkach gospodarczych, społecznych, oświatowych itp. Jest to źródłem ogromnej
demoralizacji, działającym rozkładczo na sprawność urzędów i instytucji
publicznych. Oficer partyjny pracuje bowiem na powierzonym mu publicznym
stanowisku stronniczo i nieudolnie, a dobrze jeszcze, jeśli nie działa wcale,
pilnując pracy na terenie partyjnym. Można by przytoczyć liczne przykłady
usiłowań, aby wytworzyć sobie sztab funkcjonariuszy kosztem sprawy publicznej.
Mimo to biur partyjnych licznych i dobrze obsadzonych stronnictwa nasze nie
mają. Odbija się to bardzo ujemnie na poziomie ich prac i na przygotowywaniu
sobie elity partyjnej. Któreż z naszych stronnictw posiada własne archiwa, ma
do rozporządzenia własne materiały, może zarządzić ankiety i ułożyć własne
szczegółowe projekty w sprawach publicznych? Z braku tego walki partyjne są u
nas przeważnie walkami na „hasła", to znaczy, mówiąc niegrzecznie, na
frazesy. A do elity dochodzą nie trzeźwi i twórczy politycy, ale uzdolnieni
retorowie.
Nie posiadają też nasze stronnictwa
dobrze rozbudowanej prasy, ani poważnej ani brukowej. Są stronnictwa, które
albo zadowalają się tygodniczkami („gazety chłopskie"), dobrymi co
najwyżej dla agitacji, ale nie dla debatowania w kwestiach publicznych; albo
nawet w ogóle żadnej prasy nie są w stanie utrzymać. Niski stan wykształcenia
politycznego narodu (zrozumiały przy braku życia publicznego w dwóch trzecich
częściach dzisiejszego obszaru państwa) tłumaczy dostatecznie, że poziom prasy
partyjnej jest na ogół bardzo niski. Debata obiektywna należy do rzadkości;
typem są artykuły obelżywe i symplicystyczne. Przeciwnika traktuje się często
jako działającego pod wpływem hańbiących pobudek i tą drogą usiłuje się
werbować zwolenników swojemu kierunkowi. Organy polityczne, starające się
oświetlić problemy rzeczowo i wtajemniczyć czytelnika w ich skomplikowanie,
należą w Polsce do wyjątków, co na cały poziom życia partyjnego i politycznego
musi ujemnie oddziaływać.
III
W tych warunkach jest też stosunkowo
rzadkim w Polsce typ polityka zawodowego, przygotowanego do życia publicznego,
wychowanego w cechu politycznym od ucznia i czeladnika do majstra,
doświadczonego i umiejącego o sprawach publicznych konkretnie a wszechstronnie
myśleć. Wszędzie zagranicą, np. we Francji, typ takich polityków zawodowych jest
rozpowszechniony. Tacy politycy kierują tam partiami, dostarczają im spośród
siebie leaderów oraz tworzą przy ich boku sztaby generalne, rewidujące co
pewien czas program i obmyślające taktykę partii. Ożywieni szlachetną ambicją
służenia krajowi w taki sposób, jak dobro jego pojmują — szukają dla tej służby
sposobności przez porozumiewanie się z innymi partiami. Umieją oscylować
zręcznie między nie rezygnowaniem z pewnych zasad, a urzeczywistnianiem ich stopniowym
przez taktyczne kompromisy. Tylko partia, która taką elitę wytworzy, a następnie
solidarnie za nią stoi, może być podmiotem trwałych „rządów partyjnych". Ale
wydobycie ze swego środka takiej elity wymaga gruntu dobrze przedtem
przygotowanego. Partie, które nie mają ani kontaktu ze społeczeństwem, ani
zorganizowanych sympatyków ideowych, ani funduszów partyjnych, ani biur, ani
poważnej prasy, ani zdecydowanej opinii umiejącej przetrwać dolę i niedolę
partii — nie są takim gruntem, z którego by doborowa elita partyjna wyrastała.
Wówczas miejsce elit, które musi być
zajęte, — bo każde działanie polityczne to działanie elit a nie masy — staje
się wolnym. Skoro brakuje elity, wykształconej w szkole doświadczenia i
realnego życia, wysuwają się na czoło partii doktrynerzy, ludzie z pewnością
dobrej wiary i gołębiego serca, ale niezdolni do posunięć taktycznych, do stopniowego
urzeczywistniania programu, wyznawcy hasła „wszystko albo nic", nie
liczący się z położeniem, z względami na dobro państwa, skłonni tylko do
licytowania się na tle czystości doktryny. I ci nie są jeszcze najgorsi. Gorsi
od nich bywają przywódcy innego typu: krzykliwi demagogowie, poparci popularnością
zdobytą na wiecach i w gazetach, umiejący przelicytować w razie potrzeby swoim
radykalizmem wszystkich. Albo też zjawiają się najgorsi: geszefciarze i
spryciarze, szukający w polityce zysku bądź to dla siebie, bądź dla partii, łatwo
frymarczący nawet programem partyjnym. Dobrze zorganizowana partia to sito,
przepuszczające do elity tylko wyższej miary polityków. Źle zorganizowana partia
dostaje się z braku należytej selekcji pod komendę klik nie elit.
Panowanie klik a brak elit powoduje i
dla partii i dla całego państwa wielkie niebezpieczeństwo. Programy partyjne, inspirowane
przez klikę, grzeszą bądź to ciasnym egoizmem, panoszącym się ponad miarę, bądź
to utopijnością. Taktyka takich partii jest bezwzględna i obracająca się łatwo
przeciw państwu, a w każdym razie nie miarkowana względem na dobro publiczne.
Leaderów ogólnie uznanych, poczuwających się do odpowiedzialności wobec
dalszych pokoleń, szanowanych i słuchanych przez partię, kliki takie nie są też
w stanie wydać. Niestety, chorobą partii polskich — jak nie może być inaczej
przy niskim stanie ich organizacji - jest brak elit, a wysunięcie na czoło klik
partyjnych.
Jest to zjawisko tym bardziej
niebezpieczne, skoro ordynacja proporcjonalna, właściwa Polsce, stwarza w
obrębie partii dyktaturę elit, względnie klik kierujących wyborami. Oddanie
maszyny wyborczej w ręce przywódców stronnictw jest zjawiskiem i gdzieindziej
spotykanym — ale przy naszym proporcjonalnym systemie głosowania występuje ono
jak najjaskrawiej. Posłów tylko pozornie wybiera ludność, w rzeczywistości ma
ona na wybór mały wpływ; ona tylko decyduje o sukcesie pewnego numeru listy i
to wedle swojej sympatii do stojącego na jej czele kandydata; lecz o tym, komu
przypadnie z tego numeru mandat, decydują elity względnie kliki partyjne. Nie
należy zresztą zapominać, że polska konstytucja wprowadziła ten sposób
nominacji partyjnej nie tylko przy wyborach do Sejmu, ale i do drugiej Izby —
do Senatu! Podczas gdy gdzieindziej jedna tylko Izba jest emanacją partii, a
druga może być korekturą tego faktu, u nas obie Izby otrzymują mandaty z rąk
klik partyjnych.
Tak więc w Polsce dyktatura maszyny
partyjnej doprowadza do złożenia obu Izb z reprezentantów i pionków partyjnych.
Jest to okoliczność, nadająca pytaniu: elita czy klika? podwójnie doniosłe
znaczenie. Wcale nie myślę przeczyć, że wpływ przywódców partyjnych na wybory
istnieje wszędzie i że nawet w pewnym zakresie jest pożądany jako gwarancja
rozważnego stawiania kandydatów. Tam, gdzie na czele partii stoi elita, ma to z
pewnością dodatnie strony — ale tam, gdzie maszyna partyjna znajduje się w ręku
kliki, a tak jest wszędzie, gdzie partie nie są w stanie przeprowadzić
należytej selekcji swoich przywódców — tam dyktatura wyborcza kliki jest
objawem szczególnie niebezpiecznym.
Z tych to powodów mamy w Polsce do
czynienia z „rządami partyjnymi" dużo konsekwentniejszymi, a tym samym
dużo niebezpieczniejszymi, jak gdzieindziej. W Anglii są one ograniczone wielką
powagą monarchy, nie mówiąc już o dojrzałości społeczeństwa i dobrej
organizacji partii. W Stanach nieodpowiedzialność ministrów przed kongresem
jest także silnym ich hamulcem. Ale nawet w klasycznym kraju rządów partyjnych
— we Francji — są one mniej niebezpieczne wobec istnienia doskonale
zorganizowanej biurokracji administracyjnej. My jedni może w Europie nie
posiadamy w naszym ustroju żadnej poważnej przeciwwagi dla rządów partyjnych. A
ponieważ u nas rządy partyjne nie są to rządy elit, przeto u nas
niebezpieczeństwo partyjnictwa wystąpiło w wyższej niż gdzieindziej mierze.
Toteż przyszła i ostrzejsza niż
gdzieindziej reakcja. W myśl bowiem tego socjologicznego objawu, który polega
na leczeniu ostrych chorób społecznych heroicznymi środkami, doprowadziło to do
zastosowania tak drastycznego środka, jak obezwładnienie parlamentaryzmu, a
więc instytucji w życiu politycznym koniecznej.
IV
Nie jestem — jak podkreśliłem powyżej
— zasadniczym przeciwnikiem „rządów partyjnych", i przyznaję, że w pewnych
warunkach rządy partyjne, dobrze zorganizowane, złożone do rąk jednej czy dwóch
skoalizowanych partii, kierowanych przez rozumne elity, mogą rozsądnie i
pożytecznie potrzebom państwa zaradzać. Udowadnia to przykład Anglii z wieku
XVIII i XIX, który stał się główną podnietą do wprowadzenia „rządów
partyjnych" także i w innych państwach. Ale „rządy partyjne", złożone
do rąk klik partyjnych, nie mogą nigdy i nigdzie udźwignąć tego ciężaru, jakim
są potrzeby i interesy wielkiego państwa.
U nas przeto warunków dla pełnych
„rządów partyjnych" na razie nie ma, skoro nie mamy stronnictw tak
zorganizowanych, aby mogły supremację parlamentu należycie wykonywać, a zanimby
się takie stronnictwa wytworzyły, mogłaby nam tymczasem rosa oczy wyjeść.
Dlatego to, a nie dla czego innego jest forma rządu, narzucona nam przez Sejm w
1921 r., nieodpowiednią, a nawet dla państwa niebezpieczną. Nie przesądzając
wcale dalszej przyszłości, a więc nie rozstrzygając pytania, czy po dłuższym
okresie wychowania politycznego nie przyjdzie na nią czas — trzeba stwierdzić,
że w dzisiejszych warunkach Polska powinna otrzymać taką formę ustroju, przy
której to niebezpieczeństwo zostałoby usunięte.
Coraz częściej w ostatnich czasach
słyszymy w Polsce rady, wskazujące na dwa bardzo radykalne, bardzo heroiczne
sposoby usunięcia niebezpieczeństwa, związanego w naszych warunkach z rządami partyjnymi. Jednym z nich
ma być zawieszenie polskiego parlamentaryzmu już nie faktyczne (jak dzisiaj),
ale prawne, i wprowadzenie na to miejsce na jakiś długi okres czasu legalnej
dyktatury, zwłaszcza zaś monarchicznej (lub opartej na oligarchii), przy której
parlamentaryzm, a zatem i życie partyjne żyłyby tylko życiem wegetującym. Są
lekarze polityczni, którzy takie ryzykowne, heroiczne lekarstwo polecają: nie
zgadzam się na to, aby mieli rację. Zawieszenie życia parlamentarnego w Polsce
byłoby pozbawieniem Polski wszystkich jego dobrodziejstw i zamknięciem klap
bezpieczeństwa pod kotłem, pod którym się pali. Pozbawiłoby też Polskę
najskuteczniejszego środka edukacji politycznej, której masy tak potrzebują. A
gdybym nawet wierzył, że usunęłoby chwilowo różne niedomagania, to na dłuższą
metę „malo periculosam libertatem, quam quietum servitium".
Drugim radykalnym środkiem usunięcia
ujemnych stron partyjnictwa miałaby być taka reforma składu parlamentu, a specjalnie
izby posłów, aby zamiast z przedstawicieli partii — jak dzisiaj — składał on
się z reprezentantów innych jakichś niepolitycznych organizacji. Istnieje silny
prąd i w Anglii i w Niemczech i we Francji i we Włoszech, który przewiduje
zastąpienie izb, złożonych z przedstawicieli partii, przez izby, złożone z
przedstawicieli związków zawodowych (gild). Byłby to poniekąd powrót do
stosunków średniowiecznych i nie darmo propaguje go między innymi Spann,
wielbiciel Adama Müllera, apologety średniowiecza. Włochy przeżywają w tej
chwili próbę zmodernizowania i zrealizowania takiego „państwa
korporacyjnego", podjętą przez znany dekret Mussoliniego. Pomysły tego
rodzaju reform wychodzą z założenia, że funkcjonowanie parlamentu musi być
oparte na ujęciu ludności u dołu w pewne grupy, ale że grupy te nie powinny być
wynikiem różnic o charakterze ideologicznym (różny pogląd na świat i na życie
społeczne), ale różnic na tle interesów gospodarczych. Partie polityczne są
nastawione raczej ideologicznie, korporacje zawodowe gospodarczo. Nie brakuje
wprawdzie i dzisiaj partii, które otwarcie bronią pewnych interesów klasowych
(socjaliści, partie chłopskie), ale bądź co bądź większa część partii wywiesza
hasła ideowe i broni się przed zarzutem programu klasowego. Wprowadzenie grup
zawodowych jako podstawy wyborczej doprowadziłoby do zupełnego zaniku partii
ideowych i do zmonopolizowania parlamentu przez grupy klasowe. Byłoby to
przyspieszeniem ewolucji, jaką teoria materializmu dziejowego od osiemdziesięciu
lat jako konieczność propaguje, a którą inni — należę również do nich — uważają
za wysoce niepożądaną.
Nie uważam też za wskazane sztucznego
przyśpieszania tej ewolucji, a co więcej, nie uważam nawet — wbrew
materialistom — za możliwe, aby ta tendencja zwyciężyła. W moich oczach różnice
ideologiczne w poglądzie na świat i na życie społeczne, to znaczy różny
stosunek ducha ludzkiego do takich kwestii zasadniczych jak idea Boga,
ludzkości, narodu — są to względy zbyt silne, aby je można jakąkolwiek
ordynacją z życia wykluczyć i w polityce stłumić. W życiu publicznym musi się
znaleźć dla nich miejsce i właśnie życie partyjne jest miejscem dla nich
właściwym. Zniszczenie znaczenia partii i zastąpienie ich organizacjami
zawodowymi byłoby wylaniem dziecka z kąpielą.
Ale pomijając nawet wzgląd zasadniczy,
pragnę podkreślić wzgląd oportunistyczny: tkwiłoby w tym wielkie ryzyko zwłaszcza
dla tych krajów, które nie mają dotąd zorganizowanych związków zawodowych.
Związki takie nie dadzą się jednym zamachem społeczeństwu narzucić, a
zastąpienie nawet źle zorganizowanych partii przez zaimprowizowane związki
byłoby skokiem w ciemność i dostaniem się z deszczu pod rynnę.
V
Jeśli więc te heroiczne sposoby
zwalczania partyjnictwa odrzucimy, to pozostają tylko sposoby mniej radykalne —
można by je nazwać paliatywami — ale za to bezpieczne i gdzieindziej wypróbowane.
Wychodzą one z założenia, że trzeba usunąć pełne, nieograniczone „rządy
partyjne", a utrzymać „współrządy" jako rzecz pożyteczną, wychowującą
rządzonych, a zapewniającą kontrolę nad rządzącymi.
Jednym z tych sposobów-paliatywów jest
stworzenie hamulców, które by pozwalały sparaliżować partyjnictwo wtedy, gdy
ono działa na szkodę państwa. Takim najskuteczniejszym hamulcem może być silna
władza głowy państwa, oparta o jej wysoki moralny autorytet wśród ludności.
Głowa państwa, która może w razie potrzeby sankcji uchwałom partyjniczym odmówić,
parlament rozwiązać, ministrów pociągnąć do odpowiedzialności — nie potrzebuje
być dziedzicznym monarchą, aby równoważyć panoszące się partyjnictwo. Byłoby to
niewątpliwie ograniczeniem dzisiejszej suwerenności partii sejmowych i
dotkliwym ciosem w supremację klik partyjnych na terenie parlamentarnym, ale
państwu w naszych warunkach przyniosłoby pożytek.
Drugim takim środkiem byłoby
zmniejszenie wpływu klik (skoro, nie mówiąc o wyjątkach, elit na czele partii
nie mamy) w dziedzinie wyborów do Sejmu i Senatu. Ponieważ oświadczam się za
zachowaniem partii politycznych, jako instrumentu pożądanego, przeto uznaję, że
wybory do Sejmu powinny być terenem powierzonym partiom. Ale z tego nie wynika,
aby kliki partyjne na tym terenie bezapelacyjnie decydowały. Należy ordynację
wyborczą do Sejmu tak zreformować, aby zmusić partie do wysuwania jak
najlepszych, jak najbardziej doświadczonych kandydatów. Nadużycie z kandydatami
czołowymi, stawianymi na przynętę, jest oszukiwaniem wyborców i kryje w sobie
możność przemycania demagogów, pionków, spryciarzy. Zacząć też należy od jego
usunięcia, a wiele argumentów przemawia za tym, aby powrócić do okręgów małych
i do ograniczenia zasady proporcjonalności do skromnych rozmiarów. Wyborcy daje
się wtedy sposobność glosowania na wybitną osobistość, a nie na numer listy.
Posiadanie i możność wysunięcia osobistości wybitnych będzie premium dla lepiej
zorganizowanych, dojrzalszych partii.
Wreszcie środek trzeci. Oświadczyłem
się jako przeciwnik tworzenia Sejmu korporacyjnego i pragnę go pozostawić
terenem walk między partiami politycznymi; ale nie uważam za sprzeczność z tym,
co wyżej powiedziałem, jeśli równocześnie uznaję za możliwe i pożądane
wprowadzenie do jednego z ciał parlamentarnych pewnej ilości reprezentantów,
wyszłych z innych organizacji aniżeli polityczne. Dopuszczenie ich zwłaszcza do
Senatu mogłoby wywołać pomyślne skutki, gdyż odbierałoby partiom monopol
reprezentowania poglądów i życzeń nurtujących w społeczeństwie, a tym samym
łamałoby ich hipertrofię na terenie parlamentarnym — przynajmniej w tym okresie
przejściowym, w którym do „rządów partyjnych" nie są dojrzałe. Dlatego
jestem zwolennikiem wprowadzenia do Senatu pewnej ilości delegatów organizacji
przedstawiających interesy realne. Można by wybierać bądź to między systemem
wprowadzenia do Senatu przedstawicieli korporacji zawodowych — ale trzeba by je
do tego przystosować — bądź to między wprowadzeniem przedstawicieli samorządów
lokalnych. Wreszcie można by kombinować obie możliwości. Dla
„partyjnictwa" powstałaby w ten sposób konkurencja w przedstawicielstwie,
zmuszająca partie do podnoszenia swojej jakości, jak każda zdrowa konkurencja.
VI
Obok tych paliatywów należy rozwinąć
działalność w kierunku usunięcia źródła złego. Tym centralnym źródłem zakażeń
dla naszego partyjnictwa jest niski poziom wyrobienia politycznego w
społeczeństwie, a co za tym idzie niski poziom naszych partii, prymitywna ich
organizacja i zastępowanie elit przez kliki. Paliatywy są niezbędne, aby przetrwać
pewien dłuższy okres czasu, jakiego wymaga leczenie zasadnicze, i bynajmniej
nie należy leczenia paliatywnego lekceważyć. Ale i leczenie źródła zła jest
rzeczą pilną — ze stanowiska interesów dalszych pokoleń. Może ono tylko
nastąpić przez inną, lepszą organizację naszych partii, opartą na podniesieniu
całej kultury politycznej w naszym państwie.
Jest to rzecz, wymagająca dłuższego
czasu, nie dająca się osiągnąć z dnia na dzień. Za środki prowadzące skutecznie
do tego celu uważam: 1) proces zrastania się maleńkich lokalnych lub osobistych
partii w większe, połączone z sobą wspólnością zasadniczej ideologii; 2)
dostosowanie programów partyjnych do potrzeb państwa polskiego z oczyszczeniem
go z remanentów wojennych i przedwojennych; 3) wciągnięcie w kadry partyjnych
organizacji szerokich sfer ludności, przez zwalczenie apatii, apolityczności i
obojętności tych sfer; 4) uświadomienie krytyczne tych mas za pomocą
odpowiedniej propagandy (prasa, książki, wykłady, zebrania) o właściwych celach
partii i o jej taktyce w porównaniu do innych partii; 5) pociągnięcie
uczestników partii do ponoszenia ciężarów na rzecz partii, przez co partia
zyska godziwe podstawy finansowe dla swojej organizacji; 6) stworzenie biur
partyjnych, kierujących propagandą, pogłębiających program partyjny i wychowujących
oficerów partyjnych; 7) wysunięcie na czoło partii (klub parlamentarny) ludzi
wyższej miary, zawodowo życiu politycznemu oddanych, doświadczonych i zdolnych
taktyków; 8) powrót do zwyczaju poddawania się partii pod komendę leadera
partyjnego, w którego ręku ogniskowałaby się cała działalność partii.
Potrzeba — powtarzam — długiego okresu
pracy nad wychowaniem społeczeństwa, zanim te postulaty mogłyby być
urzeczywistnione. Tylko dojrzałe społeczeństwo ma dojrzałe do rządzenia partie.
Od tego ideału nasze pokolenie jest jeszcze bardzo dalekie. Ale jeśli następne
pokolenia mają z powrotem otrzymać i utrzymać demokrację parlamentarną opartą
na elitach a nie na partyjnictwie, to musimy tę pracę przedtem przeprowadzić.
Jest obowiązkiem dzisiejszych partii, jakimikolwiek one są, aby tę pracę
podjęły i aby nie ograniczały swojej działalności li tylko do zapasów o mandaty
w parlamencie czy w samorządach. Nie wierzę w zbudowanie w Polsce jakichś
stronnictw na surowym korzeniu, nie pozostających w rozwojowym związku z
dzisiejszymi partiami. Nie wierzę w ogóle w program burzenia i rozsadzania
tego, co już jest, w nadziei, że się uda zbudować od fundamentów jakieś twory
nie związane z przeszłością. Jak wszędzie, tak i tu trzeba wychodzić od tego,
co istnieje, i dążyć przez ewolucję do postępu. Ale postępu tego muszą dokonać
same partie, tak jak dokonały go w krajach o starej kulturze parlamentarnej.
Która go dokonać nie potrafi, ta zginie w imię bezlitosnego prawa natury.
Nie należy też spokojnie „ręce
założywszy" czekać, aż ten postęp dokona się sam z siebie, a tymczasem
stan dzisiejszy utrzymywać. Stan dzisiejszy może się stać zarodkiem
niebezpiecznych, katastroficznych konfliktów dla państwa. Partie i kliki na
papierze wszechpotężne, w rzeczywistości obezwładnione, czekają tylko na sposobność,
aby za pomocą konfliktu dojść do przyznanych im praw — i konflikt ten będą się
starały za wszelką cenę, nawet za cenę dobra państwa, wywołać. Nie wiem, co
powodem jego będzie: nieurodzaj, klęska finansowa, porażka dyplomatyczna,
sprawa żydowska, strajk robotniczy, śmierć tej czy innej osobistości — ale
jakiś pretekst do konfliktu zawsze się znajdzie. Jeszcze chwila, a zaczną się
przygotowywać konspiracje i tajne bojówki w nadziei, że zbliża się chwila
walki. Kto wie nawet, czy niektóre z partii gdzieś pod ziemią już tego nie
robią? Walka z partyjnictwem może być tylko wtedy zakończona wygraną, jeśli jej
celem będzie reorganizacja i uszlachetnienie partii, ale nie ich sprowokowanie
do konfliktu. Bo nawet przypuściwszy, żeby tego konfliktu partie nie wygrały, rozbite
i zdeptane jak najbrutalniej, nie byłoby to zwycięstwem na dłuższą metę. Walka
przeniosłaby się na teren spisków i zamachów, a w polityce narodowej zabrakłoby
jednego z instrumentów rządzenia, bez którego trwale, spokojnie i sprawnie
państwo rządzonym być nie może. Przynajmniej tak długo, jak długo ludzkość nie
wytworzyła doskonalszej formy rządzenia ludów kulturalnych, jak ustrój
parlamentarny.