***
Konferencja
KONIEC
STOSUNKÓW TRANSATLANTYCKICH?
Relacje
USA-UE a polskie interesy
***
Przemysław
Żurawski vel Grajewski
Czy
Unia Europejska może/powinna mieć spójną politykę wobec USA?
Powołana do życia w sensie prawnym
na mocy Traktatu z Maastricht Wspólna Polityka Zagraniczna i Bezpieczeństwa
Unii Europejskiej (WPZiB)
rodziła się w szczególnych okolicznościach, towarzyszących końcowi zimnej
wojny. Konflikt na linii Wschód-Zachód, który przez poprzednie 45 lat
utrzymywał Europę Zachodnią w stałej obawie przed najazdem sowieckim i zmuszał
ją tym samym do szukania oparcia dla swego bezpieczeństwa w silnych więziach sojuszniczych
ze Stanami Zjednoczonymi, wygasł i przestał odgrywać rolę spoiwa relacji
transatlantyckich. Wśród uwolnionych od sowieckiego zagrożenia narodów
zachodniej części Starego Kontynentu rozpoczął się proces erozji uznawania za
rzecz naturalną i pożądaną amerykańskiego przywództwa w dziedzinie
bezpieczeństwa. Trwa on do dziś i zaczyna obejmować także młodsze pokolenia
narodów środkowoeuropejskich, w tym również Polaków. W rozmaitych krajach
przebiega on jednak w różnym tempie i z różnym natężeniem, odwrotnie
proporcjonalnie do panującego w nich poczucia zagrożenia zewnętrznego.
Zanik poczucia owego zagrożenia, będący
udziałem Europy Zachodniej, jest zjawiskiem naturalnym, gdyż odzwierciedla
rzeczywistość polityczną tej części naszego kontynentu. Znajduje on swe odbicie
także w zmianie nastawienia USA do problemów bezpieczeństwa swych starych
europejskich sojuszników. Ich fundamentalne interesy - niepodległość,
integralność terytorialna, czy wręcz samo fizyczne istnienie nie są już
zagrożone. Waszyngton, odmiennie niż w czasach zimnej wojny, nie jest już zatem
gotów do ponoszenia kosztów utrzymywania bezpieczeństwa swych europejskich
aliantów we wszelkich jego wymiarach militarnych, dotyczących drugo- i
trzeciorzędnych interesów (np. zahamowania fal uchodźców wojennych z terenów
przygranicznych) jego sprzymierzeńców.
Zmiana wyzwań stojących przed Europą Zachodnią w zakresie bezpieczeństwa - z
globalnych i pierwszorzędnych na regionalne i drugorzędne - jest zatem
czynnikiem odróżniającym obecne dwudziestolecie od poprzednich dekad, jakie
upłynęły od czasów zakończenia II wojny światowej.
Z punktu widzenia rdzenia „starej”
UE (Niemiec i Francji) sojusz z USA staje się coraz mniej przydatny. Trudno
wskazać jak miałby on służyć obronie, czy choćby promocji ich interesów
narodowych. Jest zbędny jako tarcza obronna, gdyż nie istnieje już zagrożenie,
przeciw któremu został zbudowany. Pierwotna funkcja NATO, sformułowana w
słynnej triadzie lorda Ismaya
głoszącego, iż Sojusz powstał „To keep Americans in, Germans down and Russians
out” jest już nieaktualna w swej części drugiej i trzeciej, co podważa
zasadność jej części pierwszej. Niemcy i Francuzi nie obawiają się już Rosji, a
Francja nie potrzebuje amerykańskiej obecności wojskowej w RFN, by móc
wielkodusznie i z pełnym zaufaniem do swego niegdysiejszego tradycyjnego wroga,
reklamować swoje z nim pojednanie. Pakt Północnoatlantycki jest też z
perspektywy Paryża i Londynu nieużyteczny jako instrument odpowiedzi na nowe
wyzwania stojące przed Europą Zachodnią, gdyż poza erą Clintona, Waszyngton nie
był i zapewne nie będzie już gotów do ponoszenia ludzkich (żołnierze) i
materialnych (pieniądze amerykańskich podatników) kosztów rozwiązywania
problemów stabilizacji unijnego sąsiedztwa czy to na Bałkanach, czy też w Afryce.
Skoro zatem nie ma już Zachodu w rozumieniu w jakim istniał on jako wspólnota
polityczna w okresie zimnej wojny, zachodnia i centralna część Starego
Kontynentu zorganizowała się zaś w struktury Unii Europejskiej, Stany
Zjednoczone jawią się znacznej części unijnej klasy politycznej i opinii
publicznej jako podmiot zewnętrzny, wobec którego nowa wspólnota - UE ma
ambicję prowadzenia wspólnej polityki zagranicznej i w konkurencji do którego (dość
wspomnieć Strategię lizbońską)
się określa.
Czy jednak wymienione powyżej składniki nowej sytuacji geopolitycznej po obu
brzegach Atlantyku są czynnikiem dostatecznym do wytworzenia przez Unię
Europejską spójnej polityki wobec USA? Czy są to wszystkie składowe obecnej
sytuacji, czy też jedynie te widziane z perspektywy stolic dwóch największych
unijnych mocarstw i grona mniejszych państw „starej 15”, przynależnych do ich obozu politycznego? Jak na spójność stanowiska unijnego w dziedzinie
polityki zagranicznej, a zatem także i na relacje na linii Bruksela-Waszyngton,
wpływa poszerzenie w latach 2004-2007 Wspólnot Europejskich o kraje Europy
Środkowowschodniej? Czy istnieje zatem jedno „europejskie” spojrzenie na Stany
Zjednoczone i jedna wizja stosunków amerykańsko-unijnych podzielane, choćby w
ogólnych zarysach, przez 27 państw członkowskich UE? Jeśli zaś nie istnieje, to
czy może mamy choć do czynienia z dominującą większością państw członkowskich,
zdolną narzucić pożądany przez siebie model polityki unijnej wobec Stanów
Zjednoczonych pozostałym członkom Wspólnoty? Czy może instytucje unijne
zreformowane w ramach Traktatu lizbońskiego nabrały takiej siły politycznej, iż
to do nich, a nie do państw członkowskich, należeć będzie rozstrzyganie o
kształcie polityki zagranicznej UE na wszystkich kierunkach, a przynajmniej na
kierunku amerykańskim? Czy istnieją i jeśli tak to jakie obszary ścierania się
interesów lub poglądów UE i USA i jak dotąd wyglądała polityka unijna w tym
zakresie? Czy wreszcie, gdyby jednak Unia zdołała wypracować spójną wspólną
politykę wobec USA, to fakt ten leżałby w interesie Polski? By odpowiedzieć na
to ostatnie pytanie, należy zastanowić się także nad tym, jak
najprawdopodobniej wyglądałaby owa wspólna polityka europejska wobec USA, gdyby
jednak powstała i dopiero w kontekście jej przewidywanego kształtu - tzn.
czynników w sposób przemożny ją formujących, pokusić się o jej ocenę z
polskiego punktu widzenia. Niniejszy artykuł jest właśnie próbą odpowiedzi na
postawione powyżej pytania.
Nasze rozważania na tytułowy temat
zacznijmy od przewrotnego stwierdzenia, iż Unia Europejska z całą pewnością
jest globalnym aktorem, gdyż aktor, jest to ktoś kto udaje kogoś kim nie jest.
Nie miejsce tu na rozważanie czy realna, a nie jedynie deklaratywna wspólna
polityka UE wobec kogokolwiek, a nie tylko wobec USA w ogóle istnieje. Zdaniem
piszącego te słowa, odpowiedź na to pytanie jest twierdząca, choć z
zastrzeżeniem, iż zależy to od obszaru merytorycznego rozpatrywanej aktywności
Unii i od tego kogo ona dotyczy. Bruksela znacznie lepiej sprawdza się w dziedzinie
obrony swych interesów w zakresie tzw. niskiej polityki (polityka handlowa,
imigracyjna, ekologiczna, itp.) - tzn. w dziedzinach objętych dorobkiem prawnym
Wspólnot (acquis communautaire), niż w wymiarze polityki wysokiej - high
policy, w którym w praktyce nie istnieje.
UE nie jest bowiem mocarstwowym podmiotem politycznym na arenie międzynarodowej,
zdolnym do prowadzenia spójnej polityki zagranicznej wobec innego mocarstwa,
czy choćby zdeterminowanego gracza średniej wagi, co wykazała w przeszłości tak
wobec rozpadającej się Jugosławii, jak i wobec interwencji USA w Iraku. Jej
klasa polityczna, a przynajmniej jej część, ma natomiast tego typu ambicje.
Wynikają one z błędnej interpretacji unijnego doświadczenia 16 lat procesu
akcesyjnego państw postkomunistycznych z Europy Środkowej. W latach 1991-2007
elity brukselskie miały bowiem do czynienia z dużą grupą państw kandydujących,
podatnych na presję polityczną instytucji unijnych i państw członkowskich
„starej 15”. UE dysponowała wówczas świetnym instrumentem nacisku na kraje
chcące dołączyć do unijnego klubu. Zawsze wszak mogła zagrozić czy to opóźnieniem
procesu ich przystępowania do Wspólnot, czy też wręcz jego wstrzymaniem lub
odrzuceniem ich kandydatury.
Sytuacja ta, trwająca przez półtorej dekady, wytworzyła w unijnej klasie
politycznej złudne poczucie mocarstwowości. Jego iluzoryczność wykazała próba
zastosowania podobnego modus operandi wobec Rosji Jelcyna, traktowanej
jako duże państwo akcesyjne, tyle, że bez perspektywy akcesji, po którym spodziewano
się podążania za wskazówkami Brukseli w sposób, w jaki czyniły to państwa
postkomunistyczne Europy Środkowej. Obecnie przykładem fiaska tego typu
polityki są działania unijne na kierunku tureckim, podejmowane z milczącym
założeniem, że Ankara nie ma innego wyboru, jak tylko cierpliwie wypełniać
wskazania Unii, niczego konkretnego w zamian nie otrzymując. Ta formuła unijnej
„:mocarstwowości” już się jednak wyczerpuje z powodu braku istotnej grupy
państw o statusie krajów kandydujących i głębokiej niechęci samej UE do
kontynuowania procesu rozszerzania. Bruksela coraz częściej będzie zatem
musiała zderzać się z twardą rzeczywistością relacji międzynarodowych z
podmiotami od niej niezależnymi. Największym z nich są Stany Zjednoczone -
jedyne współczesne supermocarstwo światowe. Górują one nad Unią potencjałem
militarnym, dynamiką rozwojową, spoistością wewnętrzną i ekspansywnością swej
kultury masowej. Model akcesyjny - jedyny jak dotąd skuteczny model unijnej
polityki zagranicznej w jej wymiarze strategicznym, jest wobec Waszyngtonu, ze
względów oczywistych, nie do zastosowania. Czy zatem UE posiada jakiekolwiek
inne instrumentarium pozwalające sądzić, iż zdoła ona wykształcić spójny i
wspólny model swych stosunków z USA?
Unijna polityka zagraniczna, jako
taka, ma charakter międzyrządowy. Oznacza to, że strategiczne decyzje w jej
ramach podejmowane są na zasadzie jednomyślności przez Radę Europejską i Radę
Unii Europejskiej. Zasada ta jest dokładną odwrotnością potrzeb wynikających z
reguł gry na arenie międzynarodowej. Jednomyślność wymaga bowiem czasochłonnych
negocjacji, w ramach których dochodzi do ucierania stanowisk i wypracowania
wspólnego dla wszystkich, kompromisowego stanowiska w danej sprawie. Czas jest
natomiast czynnikiem częstokroć rozstrzygającym o powodzeniu lub porażce w
relacjach międzynarodowych, kompromis zaś zbyt często oznacza wykluczenie ze
wspólnego działania wszelkich ostrzejszych, a zatem także i rozstrzygających
posunięć. Nadaje to polityce zagranicznej UE miękki i deklaratywny charakter.
Przyjęcie danego stanowiska w jakiejś sprawie wymaga, by nie przeszkadzało ono
żadnemu państwu członkowskiemu, a przynajmniej, aby nie wymagało od niego
poświęceń i ciężarów, jakich nie chce ono na siebie przyjąć. W tym systemie
Unia ma zatem naturalną tendencję do poszukiwania rozwiązań, które „nic nie
kosztują”. Owa niezdolność do poważniejszego wysiłku materialnego czy
politycznego, nie wspominając już o wojskowym, jest zatem immanentną cechą
każdej unijnej polityki zagranicznej. W ten sposób nie da się walczyć nawet z
globalnym ociepleniem, które przecież „nie odda ciosu”, a co dopiero prowadzić
grę z innymi potężnymi podmiotami stosunków międzynarodowych, jak np. Stany
Zjednoczone.
Powyżej przedstawiony opis natury
polityki unijnej i jej mechanizmów decyzyjnych nie jest skomplikowaną i trudną
do przeprowadzenia analizą polityczną. Nieskuteczność zasady jednomyślności,
jako instrumentu podejmowania decyzji w zakresie polityki zagranicznej, jest
oczywista także dla szerokich rzesz polityków i analityków w całej UE.
Utrzymywanie tej zasady nie wynika zatem z ich umysłowej niezdolności do
krytycznej analizy jej skutków. Mówiąc wprost nie jest rezultatem głupoty twórców
politycznego systemu Unii. Ma zatem inną poważną przyczynę. Jest nią uzależnienie
interesów poszczególnych państw członkowskich Wspólnot w zakresie polityki
zagranicznej i bezpieczeństwa od położenia geopolitycznego każdego z nich i
wynikająca z tego faktu nieusuwalna sprzeczność pomiędzy skutecznością procesu
decyzyjnego a spoistością wewnętrzną UE. Położenie geograficzne każdego z
państw jest bowiem czynnikiem niezmiennym i jako takie determinuje w sensie
strategicznym ich interesy zewnętrzne. Przyjęcie zasady decydowania w zakresie
polityki zagranicznej w oparciu o procedurę głosowania większościowego,
doprowadziłoby zatem do podziału Unii na trwałe koalicje, zbudowane wokół
priorytetów geograficznych (np. śródziemnomorskiego, czy wschodniego) i
wykształcenia się grupy permanentnych zwycięzców i permanentnych przegranych. W
głosowaniach decydowałaby bowiem przewaga demograficzna danej grupy państw, co
promowałoby wpływy lobby śródziemnomorsko-afrykańskiego, złożonego z ludnych
państw południowo-zachodniej flanki UE (Francja, Włochy, Hiszpania), mającego
przewagę nad małymi krajami północno-wschodnich rubieży Wspólnot. Próba
zmuszania np. Skandynawów do wysyłania wojsk np. do Czadu czy Darfuru, na bazie
przegłosowywania ich w Radzie UE, skończyłaby się zapewne secesją Szwecji,
Finlandii i Danii z Unii. Nietrudno wymyślić podobne scenariusze z udziałem
innych państw. Stąd też swoiste (gdyż nieco osłabione w stosunku do swego
staropolskiego odpowiednika)
liberum veto, przysługujące każdemu z państw członkowskich Unii
Europejskiej w zakresie jej polityki zagranicznej, musi być uznane za stały
element składowy systemu politycznego Wspólnot. Będzie on zatem oddziaływał
także na możliwości wypracowania wspólnej i spójnej polityki unijnej wobec USA.
Szeroko propagowane reformy instytucjonalne UE nic w tym zakresie, przynajmniej
w sensie formalno-prawnym, nie zmienią. Pierwszy wniosek płynący z naszych
rozważań pozwala zatem na postawienie tezy, że generalny brak spójności
polityki zagranicznej UE w ogóle, pozostanie także cechą charakterystyczną
stosunku Wspólnot do Stanów Zjednoczonych i jak dotąd nic nie wskazuje na to,
by aktywność Unii na kierunku amerykańskim stała się wyjątkiem od owej
generalnej reguły.
Najświeższą i najpoważniejszą z
owych reform było wejście w życie Traktatu lizbońskiego. Nad jego znaczeniem
dla możliwości wypracowania wspólnej i spójnej polityki UE wobec USA
zastanowimy się jednak później, po przedstawieniu istniejących praktycznych
obszarów debaty unijno-amerykańskiej oraz po przeanalizowaniu geografii
politycznej państw członkowskich Wspólnot Europejskich pod kontem ich stosunku
do Stanów Zjednoczonych. Traktat i stworzone na jego podstawie ramy prawne i
instytucjonalne jest bowiem jedynie formą. Jej analizowanie bez zrozumienia
treści, jaka ją wypełni, byłoby ułomne, a zatem niecelowe.
W ostatnich latach, poza
konfliktem wewnątrzeuropejskim wokół interwencji amerykańskiej w Iraku (o czym
później), obserwowaliśmy pięć obszarów spornych w relacjach
unijno-amerykańskich, w ramach których UE zajmowała lub usiłowała zająć wspólne
stanowisko i prowadzić takąż politykę.
Najważniejszym z nich była
niewątpliwie debata na temat postulowanej przez Brukselę i kontestowanej przez
Waszyngton potrzeby walki ze zmianami klimatycznymi na Ziemi, a przede
wszystkim z globalnym ociepleniem, będącym, według dominujących w Unii poglądów,
skutkiem działalności człowieka - tzn. efektem nadmiernej emisji CO2 przez
gospodarki państw świata. Zarówno niegdysiejsza odmowa Stanów Zjednoczonych
przystąpienia do Protokołu z Kyoto, jak i obecna niechęć do przyjęcia
europejskich poglądów na globalne ocieplenie, zademonstrowana na ostatnim
szczycie klimatycznym w Kopenhadze (7-18 XII 2009),
pokazały tak skalę rozbieżności stanowisk obu stron, jak i bezradność UE wobec
twardej postawy USA. W łonie Wspólnot istnieje ponadto liczna grupa państw (nowe
kraje członkowskie) niechętnych forsowaniu przez „starą 15” wyśrubowanych norm emisji CO2 i przyjmowaniu zobowiązań finansowych, liczonych w
miliardach euro, na rzecz walki z globalnym ociepleniem, tak w samej Unii, jak
i w krajach Trzeciego Świata, którym Bruksela hojną ręką obiecuje pomoc
pieniężną na koszt unijnych podatników, w tym także na koszt budżetów
stosunkowo ubogich państw Europy Środkowej. To ich koalicja pod przewodem
Polski opierała się na kolejnych szczytach UE w Brukseli (15-16 X 2008,
11-12 XII 2008,
29-30 X 2009
i 10-11 XII 2009)
próbie ich nadmiernego obciążenia kosztami ideologicznej polityki klimatycznej
„starej” Unii i wyszła z tego sporu obronną ręką dzięki stanowisku, jakie
Waszyngton zajął w Kopenhadze. Nie byłoby niczym zaskakującym, gdyby w razie
pogłębienia się rozbieżności na linii UE-USA na tle stosunku do zmian
klimatycznych, Unia pękła wzdłuż tej właśnie linii podziału i jej nowe państwa
znalazłyby się w obozie amerykańskim. Tak brak skutecznych instrumentów nacisku
Brukseli na Waszyngton w omawianej kwestii, jak i podziały wewnętrzne
występujące w łonie UE utrudniają zatem zbudowanie spójnej polityki unijnej
wobec Stanów Zjednoczonych w zakresie klimatycznych. Jej powstanie byłoby
możliwe wyłącznie poprzez marginalizację znaczenia nowych państw członkowskich
Wspólnot i narzucenie im kosztownych, a nawet wręcz rujnujących je gospodarczo,
zachodnioeuropejskich regulacji odnośnie do emisji gazów cieplarnianych. Byłoby
więc ono sprzeczne z interesem Rzeczypospolitej. Nawet jednak w takim wypadku,
należy wątpić, by tak skonsolidowana polityka unijna wobec zaantlantyckiego
supermocarstwa okazała się skuteczna.
Kolejnym polem sporu na linii
UE-USA jest kwestia stosunku do Międzynarodowego Trybunału Karnego. Waszyngton
odmawia uznania jego kompetencji w zakresie sądzenia obywateli amerykańskich.
Wynika to z dużej aktywności sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych poza granicami
kraju. Możliwe wnoszenie przed ów trybunał oskarżeń przeciw żołnierzom
amerykańskim, mogłoby stać się politycznym instrumentem paraliżowania tej
aktywności i wiązania USA rąk na arenie międzynarodowej.
Unia Europejska oficjalnie popiera kompetencje MTK. Trudno jednak oczekiwać,
aby podjęła próbę wymuszenia ich uznania przez Waszyngton i aby stawiając sobie
taki cel, była w stanie go zrealizować, czy nawet osiągnąć aktywne
współdziałanie na jego rzecz wszystkich swoich państw członkowskich. Doświadczenie
funkcjonowania instytucji międzynarodowych w zakresie obrony prawa
międzynarodowego i praw człowieka nie jest zachęcające. Dość wspomnieć, że na
początku bieżącej dekady na czele komisji praw człowieka ONZ stała Libia
Muammara Kadafiego, a na czele komisji rozbrojeniowej Irak Saddama Husajna.
Naturalnie nie ma obecnie oznak podobnego wynaturzania się MTK, ale i ONZ u
swego zarania trudno było podejrzewać o tego typu aberracje. Tak czy inaczej,
sprawa rozdźwięku na linii UE-USA na kanwie stosunku do MTK nie ma takiej wagi,
by mogła stać się osnową krystalizowania się wspólnej polityki unijnej wobec
Stanów Zjednoczonych w jej wymiarze strategicznym.
Podobny charakter ma kwestia
wprowadzenia zakazu stosowania min przeciwpiechotnych. Szermierzami tego
pomysłu są - skądinąd oddani sojusznicy Waszyngtonu - Wielka Brytania i Kanada.
Sprawa nie ma jednak w sensie prawnym wymiaru unijnego. Francja - jako jeden z
głównych eksporterów broni na świecie - w tym także rzeczonych min, nie jest
zwolennikiem wprowadzenia owego zakazu i już samo to wystarczy do rozbicia
unijnej jedności. Przeciwniczką zniesienia tego rodzaju uzbrojenia jest także
niewielka i nie należąca do NATO Finlandia, mająca pozytywne doświadczenia z
wykorzystaniem min przeciwpiechotnych w wojnie zimowej 1939-1940, kiedy to
nieliczna Armia Fińska musiała na rozległych przestrzeniach swego kraju stawić opór
wielokrotnie przeważającym siłom sowieckim. Zaminowywanie przesmyków między
jeziorami oraz dróg i przecinek leśnych, okazało się wówczas doskonałą taktyką,
rekompensującą Finom szczupłość ich własnych sił żywych. Pomne tej lekcji
Helsinki nie chcą zrezygnować z tak skutecznego instrumentu obrony kraju. Z
podobnych względów (możliwość zaminowania przesmyków między jeziorami
mazurskimi na kierunku obwód kaliningrdzki-Warszawa) także Polska, aczkolwiek
podpisała sam traktat o zakazie stosowania min przeciwpiechotnych, to jednak
jego ratyfikację zawiesiła do czasu przystąpienia doń wszystkich stałych
członków Rady Bezpieczeństwa ONZ. Poza wyspiarską Wielką Brytanią, dla której
obrony ten rodzaj uzbrojenia jest mało przydatny, żaden z nich jak dotąd tego
nie uczynił. Nic nie wskazuje na to, by sytuacja ta miała ulec zmianie. Problem
min przeciwpiechotnych ma zatem w debacie unijno-amerykańskiej jedynie
znaczenie propagandowe w wymiarze poprawności politycznej. UE nie ma woli, ani
potencjału, by debatę tę ożywić zbudować w jej ramach jedność
wewnątrzeuropejską i wokół niej krystalizować swą politykę wobec USA.
Problem dopuszczalności lub nie
orzekania i wykonywania wyroków kary śmierci również dzieli Unię Europejską i
Stany Zjednoczone. W zakresie wzajemnych relacji politycznych, poza znaczeniem
moralno-propagandowym, ma on wąski wymiar praktyczny. Utrudnia współpracę
wymiarów sprawiedliwości obu stron w zakresie ekstradycji osób oskarżonych o
przestępstwa zagrożone w USA karą śmierci (np. terroryzm). Także i ta kwestia nie
nadaje się jednak na oś konsolidacji polityki UE wobec Waszyngtonu w jej
strategicznym wymiarze. Sam problem ma dla interesów państw członkowskich Unii
w ich relacjach ze Stanami Zjednoczonymi znaczenie trzecio- czy nawet
czwartorzędne, a odwołanie się do owej problematyki mogłoby w licznych krajach
Wspólnot (szczególnie w ich nowych państwach) przynieść niepożądany przez elity
rządzące zwrot opinii publicznej ku tradycyjnemu pojmowaniu winy i kary,
dopuszczającemu stosowanie kary śmierci za szczególnie drastyczne zbrodnie.
Odmienność regulacji stanowych w ramach USA i jednolitość ustawodawstwa w
zakresie kary głównej we wszystkich państwach członkowskich Unii Europejskiej
mogłyby przy tym okazać się propagandowo niezręczne dla samej Unii,
reklamującej wszak swą subsydiarność i demokratyczne zasady, na których rzekomo
jest oparta.
Praktycznym sprawdzianem unijnej
zdolności do prowadzenia spójnej polityki wobec USA jest kwestia wiz,
wymaganych przez Waszyngton w wypadku podróży obywateli niektórych państw
członkowskich UE do Stanów Zjednoczonych. Formalnie obywatelstwo UE, nabywane
przez fakt bycia obywatelem któregokolwiek z państw należących do Wspólnot, ma
charakter jednolity i nie jest prawnie zróżnicowane. W praktyce jednak, nawet
sama UE różnicuje swych obywateli. Istnieją przecież okresy przejściowe w
zakresie dochodzenia do pełni praw - np. w kwestii otwartości rynku pracy w
niektórych państwach „starej 15”dla obywateli nowych państw członkowskich. Mają
one wprawdzie z definicji ograniczony horyzont czasowy, nie zmienia to jednak
istoty sprawy. W tej sytuacji trudno jest występować Brukseli z oskarżeniem
Waszyngtonu o dyskryminację obywateli unijnych w zakresie regulacji wizowych,
które też przecież nie mają charakteru wieczystego i po spełnieniu przewidzianych
prawem amerykańskim warunków, mogą ulec zniesieniu.
Charakterystycznym i wiele
mówiącym jest fakt, iż poszczególne państwa członkowskie Unii Europejskiej
podjęły mniej (Polska), czy bardziej skuteczne (Estonia, Czechy) działania w
ramach dwustronnych stosunków z USA w celu uchylenia obowiązku wizowego dla
swych obywateli. Bruksela, jako instrument rozwiązania tego problemu, okazała
się nieskuteczna i unijne protesty wygłaszane ustami komisarza Franco
Frattiniego przeciw ustaleniom bilateralnym na linii Stany Zjednoczone - dane
państwo członkowskie UE, zostały przez obie strony zignorowane.
Unia jako taka nie miała zresztą woli politycznej poważnego zajęcia się tą
sprawą. Jaj największe państwa członkowskie, bez wyjątku należące do „starego”
Zachodu, od dawna cieszą się ruchem bezwizowym w relacjach z Waszyngtonem.
Wszczynanie sporu politycznego z USA, w celu otwarcia granic amerykańskich dla
obywateli nowych państw członkowskich UE, uznają więc za zbyt kosztowne
politycznie. Solidarność europejska, rozumiana jako gotowość do wspólnego
ponoszenia ofiar na rzecz osiągnięcia równego traktowania wszystkich obywateli
UE, w tym zakresie więc nie istnieje. Trudno przecież sobie wyobrazić, by w
walce o zniesienie wiz, wymaganych przez Amerykanów od Polaków czy Rumunów,
Francja, Niemcy, Wielka Brytania, Włochy i Hiszpania zagroziły Stanom
Zjednoczonym wprowadzeniem - na zasadzie wzajemności - wiz schengeńskich dla
obywateli USA. Jest to w sposób oczywisty scenariusz zupełnie nieprawdopodobny.
Konstatacja ta przekonuje nas, iż UE wbrew deklaracjom swych gremiów
decyzyjnych, nie jest w stanie wystąpić wobec Waszyngtonu w roli skutecznego
instrumentu obrony praw i interesów wszystkich swoich obywateli nawet w tak
przyziemnej sprawie, jak kwestia polityki wizowej objęta przecież dorobkiem
prawnym Wspólnot, gdyż przynależna do dziedziny polityki imigracyjnej i reżimu
przekraczania granicy Schengen, wchodzących w zakres dotychczasowego III filaru
Unii, czyli wspólnej polityki bezpieczeństwa wewnętrznego i wymiaru
sprawiedliwości.
Dokonany powyżej przegląd
aktualnych praktycznych rozbieżności na linii UE-USA pozwala nam na
wyciągnięcie drugiego już wniosku z naszych dotychczasowych rozważań. Żadna z
opisanych kwestii, przynależnych czy to do dziedziny „wysokiej polityki”, (do
której, mimo cała istniejąca otoczka ideologiczna, wypada zaliczyć zagadnienia
klimatyczne, a to z uwagi na ewentualne poważne konsekwencje gospodarcze
decyzji podejmowanych w tym obszarze), czy też pozbawionych znaczenia
strategicznego (pozostałe wymienione problemy), nie stała się i nie ma szansy
stać się osią krystalizacji spójnej polityki unijnej wobec Stanów
Zjednoczonych. Brak jest po temu zarówno zgodnej woli politycznej państw
członkowskich UE, jak i niezbędnej wagi większości omawianych spraw.
Truizmem jest stwierdzenie, że
Unia Europejska jest wspólnotą 27 państw członkowskich o rozmaitym potencjale,
zróżnicowanych interesach i odmiennych priorytetach w dziedzinie polityki
zagranicznej. Jej powiększenie o państwa postkomunistyczne z Europy Środkowej
silnie zróżnicowało także wewnątrzunijne poczucie zagrożenia i obraz wyzwań
stojących przed Starym Kontynentem, których percepcja w jego wschodniej części
jest bardzo odmienna od tej, dominującej w krajach „starej 15”. Wśród nowych państw członkowskich UE nadal istniej poczucie zagrożenia ze strony Rosji, świeżo
pobudzone wojną rosyjsko-gruzińską z 2008 r. i powtarzającymi się co roku
konfliktami gazowymi, czy też naftowymi pomiędzy Rosją a jej
środkowoeuropejskimi sąsiadami. Rozpad bloku sowieckiego, a potem upadek samego
ZSRR, do którego walnie przyczyniły się Stany Zjednoczone, o czym w Europie
Środkowej nadal się pamięta, uwolnił, jak wspomniano wyżej, Europę Zachodnią od
groźby zbrojnej sowieckiej inwazji i o groźbie tej, nigdy przecież nie
ziszczonej, szybko w niej zapomniano. Obecne nowe państwa unijne (naturalnie z
wyjątkiem Cypru, Malty i Słowenii, które nigdy nie znajdowały się pod władzą
Moskwy) wyzwolone zaś zostały spod jak najbardziej realnej i uciążliwej
rosyjskiej dominacji, trwającej blisko pół wieku. Ich uporczywe dążenie do
NATO i do UE w istotnej mierze motywowane było wolą „ucieczki ze Wschodu” i
znalezieniem się w strukturach bezpieczeństwa świata zachodniego, których
najważniejszą ostoją materialną są Stany Zjednoczone i potęga ich armii.
Słuszność tego wyboru potwierdziła odmienność losów Estonii i Gruzji. Ta
pierwsza, posiadająca potężną mniejszość rosyjską, mająca chłodne stosunki z
Rosją i w roku 2007 ocierająca się o otwarty z nią konflikt, uniknęła losu tej
drugiej. Trudno nie dostrzec, że najistotniejszą przyczyną owej różnicy był
fakt, iż Tallin w odróżnieniu od Tbilisi, posiada natowskie, a zatem w praktyce
amerykańskie gwarancje bezpieczeństwa. Zważywszy na niski prestiż militarny
UE, byłoby naiwnością oczekiwać, że którykolwiek z nowych krajów członkowskich
zechce na poważnie zamienić parasol amerykański na unijny, szczególnie w
obliczu takiego zagrożenia jak rosyjskie. Ten właśnie fakt w zasadniczy sposób determinuje
naturę relacji unijno-amerykańskich i ich perspektywy. Zachodnioeuropejskie
spojrzenie na rolę USA w świecie, nie dość, że samo w sobie niespójne (inne
wszak we Francji, a inne w Wielkiej Brytanii, inne w Niemczech Gerharda Schrödera,
a inne w Niemczech Angeli Merkel, odmienne w Hiszpanii José Maríi Aznara i w
Hiszpanii José Luisa Zapatero, inne w Danii, a inne w Grecji) nie jest jedynym
spojrzeniem unijnym. Środkowoeuropejska wizja roli Stanów Zjednoczonych w relacjach
transatlantyckich, od roku 2004 i 2007 jest taką samą - równoprawną wizją grupy
państw członkowskich UE, jak wszystkie pozostałe. Różni się od nich potencjałem
politycznym wyznających ją krajów. Stawia to jednak na porządku rozważań
pytanie o to, czy potencjał ten jest dostateczny, by oddziaływać na kształt
polityki unijnej i w jakim zakresie państwa te mogą na nią wpływać, a nie o to,
czy jest to jedna z wizji wewnątrzunijnych, czy też nie. Pozwala nam przy tym
wysnuć trzeci istotny wniosek. Opisana powyżej sytuacja przekonuje nas bowiem o
tym, iż jednolitej spójnej wizji relacji unijno-amerykańskich i kształtu
polityki UE wobec USA nie ma i może ona być ukształtowana wyłącznie wskutek
zwycięstwa jednej z istniejących opcji i marginalizacji pozostałych. Czy
istnieje zatem szansa na zwycięstwo jakiejś grupy państw członkowskich, polegające
na narzuceniu przez nie swojego modelu polityki unijnej wobec USA pozostałym
partnerom?
Szanse na realizację takiego
scenariusza są moim zdaniem niewielkie. Składa się na to kilka czynników.
Po pierwsze Stany Zjednoczone są
obecnie jedynym mocarstwem globalnym i jako takie mają swe mniejsze lub większe
interesy w każdym zakątku świata. Żadne z państw członkowskich UE nie cieszy
się podobnym statusem, ani nie ma równie rozległego obszaru własnego
oddziaływania, czy też własnych zainteresowań politycznych. W dziedzinie
interesów każdego z owych krajów odczuwalna jest jednak obecność polityczna Waszyngtonu.
Fakt ten daje USA możliwość rozgrywania poszczególnych państw członkowskich
Unii w tych obszarach, w których ich interesy, czy choćby priorytety są wzajemnie
wobec siebie konkurencyjne. Dobrą ilustracją tej tezy była natura gry
prowadzonej z jednej strony w trójkącie USA-Hiszpania-Francja, z drugiej zaś w
relacjach USA-Polska-Niemcy w latach 2003-2005, tzn. od wybuchu konfliktu na
kanwie amerykańskiej interwencji w Iraku do czasu ustąpienia z urzędów Aznara i
Schrödera.
Wewnątrzunijne relacje
hiszpańsko-francuskie są tu odpowiednikiem stosunków polsko-niemieckich. Jest
to oczywiście analogia ułomna, gdyż przewaga potencjału Francji nad Hiszpanią
jest mniejsza niż przewaga Niemiec nad Polską, podobnym jest natomiast fakt, że
między oboma parami państw występuje rzeczywista, choć naturalnie nie
deklarowana publicznie, rywalizacja co do kształtowania polityki unijnej w
obszarach uznawanych przez nie za priorytetowe. Dla Paryża i Madrytu jest to
basen Morza Śródziemnego. Nie przypadkiem w 1995 r. w czasie prezydencji
hiszpańskiej w UE powołano do życia Proces Barceloński
i podobnie nie było zaskoczeniem, iż słynna inicjatywa
Nikolasa Sarcozy’ego powołania do życia Unii dla Morza Śródziemnego (13 VII
2008) stała się flagowym
przedsięwzięciem prezydencji francuskiej. Z hiszpańskiego punktu widzenia
szczególne znaczenie ma przy tym Maghreb, a przede wszystkim Maroko. Francja,
mająca ambicje przewodzenia polityce unijnej w całym regionie
śródziemnomorskim, inaczej rozkłada akcenty (Algieria, Lewant) i wyraźnie
usiłuje zdominować słabszego partnera zza Pirenejów w zakresie skali wpływów w
regionie. Pomiędzy oboma krajami istnieje też rywalizacja o skalę wpływów w
dowództwach regionalnych NATO w zachodniej części Morza Śródziemnego.
Hiszpańsko-amerykański sojusz z epoki Aznara dał w tym zakresie istotną
przewagę Madrytowi. Fakt ten był jedną ze składowych decyzji Sarkozy’ego o
powrocie Francji do struktur wojskowych NATO, co też i nastąpiło oficjalnie na
szczycie Sojuszu 3-4 kwietnia 2009 r.
i - dodajmy od razu z polskiego punktu widzenia, było krokiem utrudniającym
otwarcie się Sojuszu na Ukrainę i Gruzję.
W wypadku Polski i Niemiec podobna
gra toczy się na obszarze polityki wschodniej UE. Dla obu krajów jest to
kierunek priorytetowy i oba rade by doń właśnie przyciągnąć zasoby finansowe i
uwagę polityczną Unii. Oba mają też ambicję wywierania istotnego wpływu na
kształt polityki unijnej na kierunku wschodnim. Dla Polski priorytetem są
jednak Ukraina, Białoruś, Mołdawia, Gruzja i bezpieczeństwo energetyczne
rozumiane jako zmniejszenie skali uzależnienia Europy Środkowej od rosyjskich
dostaw gazu i ropy naftowej, dla RFN zaś jest to strategiczna współpraca z Rosją
tak w wymiarze wysokiej polityki, jak i w szczególności w zakresie dostaw
surowców energetycznych oraz uszczelnianie wschodnich granic UE w ich obronie
przed niechcianymi imigrantami, dla których krajem docelowym imigracji są na
ogół Niemcy. Zbieżność priorytetu geograficznego Francji i Hiszpanii podobnie
jak Polski i Niemiec nie oznacza zatem zbieżności interesów, a więc i planów
politycznych. Jedyną drogą zrównoważenia przewagi potencjału silniejszego
partnera jest zaś odwołanie się do współpracy z mocarstwem zewnętrznym -
pozaunijnym. Tak w wypadku Hiszpanii Aznara, jak i Polski lat 2003-2007 źródłem
owego wsparcia zewnętrznego były Stany Zjednoczone. Nie znamy dokumentów
ujawniających kulisy decyzji o wsparciu przez Madryt i Warszawę amerykańskiej
interwencji w Iraku w 2003 r. Możemy zatem jedynie spekulować co do tego, jakie
były rzeczywiste motywy zapadających wówczas postanowień, którymi kierowali się
hiszpańscy i polscy sternicy naw państwowych. Być może tandem
Miller-Kwaśniewski nie przeprowadził aż tak skomplikowanej kalkulacji i działał
na zasadzie odruchu zsolidaryzowania się z silniejszym. Nie ulega jednak
wątpliwości, iż rezultat był w obu wypadkach podobny. W warunkach skłócenia
Francji i Niemiec z USA, Hiszpania na południowo-zachodnich, a Polska na
wschodnich rubieżach UE wyrosły na głównych sojuszników Waszyngtonu w swych
regionach i umocniły swe pozycje względem silniejszych od nich unijnych
partnerów. Stany Zjednoczone, jako jedyne mocarstwo globalne, mające interesy
tak w basenie Morza Śródziemnego, jak i w Europie Wschodniej i zdolne do
udzielenia skutecznego wsparcia swym sojusznikom w obu tych obszarach,
zademonstrowały skutecznie swą atrakcyjność polityczną i zdołały wytworzyć
wewnątrz Unii Europejskiej podział na grupę większościową swych zwolenników i
mniejszościową - oponentów,
choć to ci ostatni pod wodzą Francji i Niemiec uzurpowali sobie prawo
reprezentowania „jedynego prawdziwie europejskiego stanowiska” w tym sporze.
Stan ten trwał aż do czasu gdy
zmiany rządów w państwach UE go nie zdezaktualizowały. Hiszpania przegrała swą
grę wskutek klęski politycznej zadanej jej przez zamachy terrorystyczne w
Madrycie, które okazały się skutecznym narzędziem w rękach al Kaidy,
wymuszającym na hiszpańskiej opinii publicznej odwrócenie się od polityki
Aznara. Opisana gra w trójkącie USA-Niemcy-Polska skończyła się zaś wraz z
odejściem Schrödera z urzędu kanclerskiego i dojściem do władzy Angeli Merkel,
która zrezygnowała z twardego antyamerykanizmu. Po 2007 r. i powstaniu rządu
PO-PSL z gry tej wypadła Polska, zaś po zwycięstwie Baracka Obamy w wyborach
prezydenckich w USA ostatecznie wycofały się z niej także i Stany Zjednoczone.
Nie znaczy to jednak, że kombinacja ta nie może być w mniejszym, czy w większym
stopniu odtwarzana w przyszłości.
Jakie wnioski płyną z opisanej
sytuacji dla tytułowego tematu naszych rozważań?
Odpowiedź na to pytanie jest
stosunkowo prosta. Jedyna znana dotąd próba zbudowania europejskiej tożsamości
w zakresie polityki zagranicznej, podjęta w opozycji do USA przez dwa czołowe
mocarstwa kontynentalne - państwa członkowskie UE, doprowadziła do głębokiego
pęknięcia w łonie Wspólnot Europejskich i wykazała niezdolność stworzenia
spójnej polityki unijnej wobec Waszyngtonu wbrew jego woli. Sytuacja pozostaje
naturalnie dynamiczna. Państwa, które w 2003 r. znalazły się w obozie
proamerykańskim (Hiszpania, Polska) już w nim nie są. Niemcy odeszły od
twardego antyamerykanizmu, zmodyfikowała także swe stanowisko Francja. Unia w
zakresie wysokiej polityki nie próbuje obecnie otwarcie i w drodze praktycznych
kroków definiować się na zasadzie alternatywy dla Stanów Zjednoczonych, choć
ten ton pobrzmiewa niekiedy w deklaracjach jej czołowych polityków, czy gremiów
decyzyjnych. Podziały, które ujawniły się w roku 2003, jednak nie zanikły i w
razie próby narzucenia wszystkim państwom członkowskim Unii jednej, określanej
przez dyrektoriat głównych mocarstw kontynentalnych UE, jednolitej linii
politycznej wobec Waszyngtonu, mogą ożyć.
Zastanówmy się zatem nad geografią
polityczną Unii Europejskiej z punktu widzenia stosunku jej państw
członkowskich do Stanów Zjednoczonych i skali ich wpływu na kształt polityki
unijnej. Pozwoli to nam uzyskać odpowiedź na dwa zasadnicze pytania. Pierwsze z
nich to pytanie o to, jak wyglądałaby polityka Brukseli wobec Waszyngtonu,
gdyby istotnie udało się ją wypracować, a zatem gdyby najbardziej wpływowa
grupa państw członkowskich zdołała narzucić swój model relacji
transatlantyckich pozostałym krajom. Drugie, to oczywiście pytanie o możliwość
wykształcenia przez 27 państw członkowskich Unii wspólnej polityki wobec USA,
tzn. o polityczne prawdopodobieństwo scenariusza, w ramach którego takiej, czy
innej grupie państw wewnątrz UE wystarczyłoby siły na wykształcenie tak
potężnego centrum woli politycznej, by było ono w stanie zdominować instytucje
unijne i narzucić swą wolę oponentom, zmuszając ich do dostosowania swej
polityki amerykańskiej do linii wypracowanej przez ten swoisty dyrektoriat
europejski.
W łonie UE możemy wyróżnić kilka
grup państw określanych na bazie ich długofalowego stosunku do Stanów
Zjednoczonych.
Na czele obozu proamerykańskiego
stoi „od zawsze” i mimo możliwych zawirowań, stać będzie Wielka Brytania, którą
łączy z Waszyngtonem wspólnota kultury anglosaskiej. Londyn, ciesząc się mianem
głównego sojusznika USA nie tylko w Europie, ale i na świecie, nie posiadający
ze Stanami Zjednoczonymi istotnej sprzeczności interesów w żadnej dziedzinie,
dysponujący ponadto najlepszą po amerykańskiej armią na świecie, własną bronią
jądrową, Commonwealthem oraz stałym miejscem w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, nie
jest zainteresowany daleko idącą autonomizacją europejskiej polityki
zagranicznej. Trudno bowiem wskazać, jakież to interesy brytyjskie na arenie
międzynarodowej mogłyby być skuteczniej bronione przez instytucje unijne, niż
przez samą Wielką Brytanię w sojuszu z USA.
Należy zatem wątpić, aby poczucie wspólnoty europejskiej przeważyło wśród
brytyjskiej klasy politycznej nad poczuciem transatlantyckiej jedności
anglosaskiej i Londyn włączył się do budowy spójnej europejskiej polityki wobec
Waszyngtonu w jakiejkolwiek innej formie, jak tylko ścisłej współpracy ze
Stanami Zjednoczonymi. W świetle tego faktu znacznie bardziej sensowne wydaje
się pytanie o możliwość wypracowania wspólnej amerykańsko-brytyjskiej polityki zagranicznej
wobec Europy kontynentalnej, niż odwrotnie -kontynentalno-brytyjskiej wobec
Ameryki.
Osobną grupę stanowią mniejsze
państwa „starej 15” - tradycyjni sojusznicy polityczni USA i Wielkiej Brytanii.
Należą do niej Portugalia i Holandia, a także niechętna WPZiB jako takiej -
Dania
i związana więzami krwi z ponad 40 milionami obywateli amerykańskich Irlandia.
Kraje te, nawet jeśli (poza Holandią) nie popierają polityki Waszyngtonu w jej
wymiarze militarnym poprzez uczestnictwo w koalicjach pod amerykańskim
przewodem, nie są skłonne, by definiować swoją europejskość w opozycji do
Stanów Zjednoczonych. Nic też nie wskazuje na to, by ich stanowisko w tej
sprawie miało ulec zmianie w przewidywalnej przyszłości.
Opisanej grupie tradycyjnych
sojuszników Londynu bliskie są, swym potencjałem i praktycznym znaczeniem
zajmowanej przez siebie pozycji politycznej wobec USA, neutralne państwa
skandynawskie Unii - Szwecja i Finlandia. Sąsiadujące z wciąż nieprzewidywalną
Rosją, pozbawione ambicji prowadzenia przez UE mocarstwowej polityki światowej,
niechętne francuskiej wizji Europejskiej Polityki Bezpieczeństwa i Obrony,
która w swej istocie jest polityką osiągnięcia zdolności do interwencji
militarnej na francusko-belgijskim obszarze postkolonialnym,
nie są one zwolennikami konsolidacji europejskiej polityki zagranicznej w celu
osiągnięcia przez UE zdolności konkurowania ze Stanami Zjednoczonymi.
W nieco podobnej sytuacji
pozostaje Austria. Wiedeń także nie ma ambicji budowania europejskiego
mocarstwa. Ścisła koordynacja polityk europejskich i wzrost roli centralnych
standardów brukselskich musi się kojarzyć Austriakom z groźbą moralnego
ostracyzmu unijnego, zastosowanego wobec nich z zamiarem podważenia wyników
demokratycznych przecież wyborów z 2000 r., które przyniosły zwycięstwo wyborcze
i udział w koalicji rządowej Austriackiej Partii Wolności (Freiheitliche
Partei Österreichs) Jörga Heidera. Nie trzeba być sympatykiem tej
partii, by owo doświadczenie oceniać negatywnie. Nie należy przy tym zapominać,
iż jednym z powodów zwycięstwa FPÖ było zmęczenie społeczeństwa austriackiego
napływem obcokrajowców - uchodźców wojennych z rozpadającej się Jugosławii i że
mocarstwem, które skutecznie wygasiło ogień pod produkującym kolejne fale
uciekinierów, a dobrze znanym także z historii Austrii, bałkańskim kotłem, nie
była Unia Europejska lecz Stany Zjednoczone. Gwarantowany przez Waszyngton
pokój na Bałkanach ma zatem zapewne znaczenie dla sposobu postrzegania USA przynajmniej
w kręgach austriackich analityków polityki zagranicznej.
Kolejną, acz zróżnicowaną
wewnętrznie kategorią państw członkowskich UE, którą możemy wyróżnić na bazie
ich stosunku do USA, są kraje, które przystąpiły do niej w latach 2004 i 2007. W
grupie tej mamy specyficzny przypadek Malty i Cypru, które nigdy nie były
państwami komunistycznymi oraz Słowenii, która wprawdzie ma za sobą 45-letnie
doświadczenie tego typu, ale jako część składowa zdominowanej przez Serbów
Jugosławii, a nie zdominowanego przez Rosjan bloku sowieckiego. Udział Słowenii
w konfliktach zbrojnych towarzyszących rozpadowi państwa południowych Słowian
był krótki i marginalny, nie wykształcił zatem w Lubljanie silnej potrzeby
orientowania się na jedyną rzeczywistą potęgę militarną, zdolną do pacyfikacji
sytuacji na Bałkanach, jaką okazały się Stany Zjednoczone.
Ukształtowane doświadczeniem historycznym poczucie zagrożenia żadnego z tych
trzech państw nie jest zatem (odmiennie niż w Europie Środkowej) czynnikiem
budującym ich naturalną polityczną proamerykańskość. Konflikt grecko-turecki na
Cyprze i waga Turcji w polityce zagranicznej Waszyngtonu, jak też bliskie
relacje Nikozji z na ogół chłodnymi wobec USA Atenami, pozwalają natomiast
postawić tezę, że Cypr możemy zaliczyć do unijnego obozu antyamerykańskiego.
Stanowisko Malty, z uwagi na
znikomy potencjał tego państwa, nie ma większego znaczenia dla odpowiedzi na
tytułowe pytanie o zdolność UE do wykształcenia wspólnej i spójnej polityki
wobec Stanów Zjednoczonych lub jej brak. Malta w okresie przedczłonkowskim
pozostawała pod silnym wpływem polityki śródziemnomorskiej Francji i była jej
protegowaną, czego przejawem była maltańska propozycja Paktu Stabilności dla
Morza Śródziemnego z 1997 r.
Z drugiej strony, istniejące wówczas pewne poczucie zagrożenia ze strony Libii
Kadafiego, które przecież może się odrodzić, było czynnikiem który nie pozwalał
zapomnieć La Valettcie o tym, kto w istocie rozdaje karty w zakresie
bezpieczeństwa regionu. Także zatem Malta, gdyby została zagrożona, zapewne
bardziej oczekiwałaby reakcji amerykańskiej niż europejskiej.
Pozostałe nowe państwa
członkowskie to dawne kraje satelickie ZSRR lub wręcz doń inkorporowane. W 2003
r. w sprawie irackiej bez wyjątku stanęły one u boku Stanów Zjednoczonych i
Wielkiej Brytanii, podpisując list ośmiu i/lub deklarację wileńską.
Upływ czasu wykazał jednak, że nie jest to grupa jednolita, a na dodatek
stanowiska poszczególnych państw w zakresie ich stosunku do USA podlegają
istotnej ewolucji. Poza Polską, Czechami i Węgrami pozostałe państwa w 2003 r.
dopiero starały się o członkostwo w NATO i potrzebowały wówczas poparcia
Waszyngtonu, by cel ten osiągnąć. Brak poczucia zagrożenia ze strony Rosji, czy
wręcz przynależność do obozu prorosyjskiego wewnątrz UE, istotnie osłabiły od
tego czasu proamerykańskość Słowacji, Węgier i Bułgarii. Rumunia, z uwagi na
jej zaangażowanie w Iraku, gotowość przyjęcia na swym terytorium amerykańskich
baz wojskowych i utrzymującą się nieufność jej opinii publicznej wobec Moskwy,
powinna być natomiast zaliczona do obozu atlantyckiego w łonie Unii
Europejskiej. Wiernymi poplecznikami Waszyngtonu pozostały także obawiające się
Rosji państwa bałtyckie, a do 2007 r. także Polska i Czechy.
Proamerykańska orientacja Warszawy
znacznie osłabła od momentu dojścia do władzy rządu PO-PSL. Trudno obecnie
stwierdzić na ile jest to zmiana trwała. Nie podlega wątpliwości, że upływ
czasu od 1989 r. spowodował istotne przesunięcie sympatii w łonie społeczeństwa
polskiego. Do życia politycznego wkroczyło pokolenie wychowane już w Polsce
niepodległej i nie pamiętające czasów, gdy antagonizm amerykańsko-sowiecki był
jednym z ważnych elementów składowych sytuacji geopolitycznej Polski, a
poparcie Waszyngtonu dla aspiracji wolnościowych Polaków miało istotne znaczenie
moralne dla stanu umysłów w kraju. Stany Zjednoczone doby Ronalda Reagana -
pogromcy „imperium zła” - były wszak głównym czynnikiem sprawczym ostatecznego
załamania się ZSRR i odzyskania przez Polskę niepodległości, o czym w ubiegłym
dwudziestoleciu jeszcze powszechnie pamiętano. Wpływ tej pamięci na obecne
decyzje polityczne ma jednak tendencję malejącą i należy uznać za rzecz
naturalną, iż w razie braku nowych dramatycznych doświadczeń polskiej opinii
publicznej z Rosją, które skłaniałyby Polaków do poszukiwania wsparcia ze
strony USA, trend ten będzie się pogłębiał. Z drugiej strony, wysoce
prawdopodobne rozczarowanie rzeszy młodych obywateli rządami PO może spowodować
załamanie się frekwencji wyborczej w tej grupie społecznej w trakcie kolejnych wyborów
i powrót do władzy orientacji proamerykańskiej, reprezentowanej przez PiS.
Ewentualne przejawy neoimperialnej polityki rosyjskiej, na wzór wojny z Gruzją
z 2008 r., będą sprzyjać odtworzeniu się silnego proamerykanizmu Polaków,
oczywiście jedynie w sytuacji, gdy USA będą jawiły się jako mocarstwo mające
wolę polityczną powstrzymywania Moskwy, co pod wodzą prezydenta Obamy nie jest
niestety rzeczą pewną.
Istotnym wnioskiem, jaki należy
silnie wyeksponować w rozważaniach dotyczących stosunku nowych państw
członkowskich UE do USA, a zatem i ich wizji unijnej polityki wobec Waszyngtonu
i pożądanej natury relacji transatlantyckich, jest fakt, iż źródłem ich postawy
jest sposób postrzegania Rosji. Ma on dla orientacji proamerykańskiej owych
krajów znaczenie podstawowe. Jest ona bowiem dla nich zjawiskiem wtórnym -
funkcją poczucia zagrożenia rosyjskiego lub jego braku. Obowiązuje przy tym
dość prosta reguła polityczna. Im większe w danym państwie i w danym momencie
panuje poczucie zagrożenia ze strony Moskwy, tym bardziej opinia publiczna, a w
ślad za nią i rząd owego kraju, skłonne są szukać oparcia dla swego
bezpieczeństwa narodowego w potędze Stanów Zjednoczonych. Siłą rzeczy
proamerykańskość owej grupy państw wewnątrz UE będzie co do swego natężenia zmienna.
Ponieważ jednak obecna polityka Kremla raczej powinna skłaniać do oczekiwania
kłopotów na tym kierunku, a nie uspokojenia, Stany Zjednoczone, o ile tylko
zechcą odgrywać rolę obrońcy Europy Środkowej przed zagrożeniem rosyjskim, będą
miały grupę oddanych sojuszników w łonie Unii Europejskiej, twardo
przeciwdziałających definiowaniu interesu politycznego Wspólnot na bazie
opozycji, czy choćby konkurencji wobec Waszyngtonu.
Oczywiście wyobrażalny jest także
scenariusz w którym USA będą dążyły do uczynienia z Moskwy sojusznika w dziele
stabilizowania świata. Rosja może w wizjach amerykańskich występować czy to
jako partner do wspólnego nacisku na Iran w celu zahamowania irańskiego
programu nuklearnego, czy też jako przeciwwaga dla świata muzułmańskiego en
masse, czy wreszcie jako państwo potencjalnie zagrożone przez Chiny, a
zatem sojusznik w dziele równoważenia potęgi Pekinu na Dalekim Wschodzie. Cenę
takiej współpracy zapewne płaciłyby państwa Europy Środkowowschodniej,
Waszyngton musiałby bowiem uznać interesy Moskwy w tym regionie. Trudno jednak
oczekiwać, by w tej sytuacji oparciem dla zagrożonych współpracą
amerykańsko-rosyjską nowych państw UE stała się Bruksela. „Stara” unijna „15”
raczej poparłaby bowiem zbliżenie Kremla i Białego Domu, niż wystąpiła w roli
ostoi bezpieczeństwa swych państw członkowskich ze wschodnich rubieży Unii.
Ta ostatnia teza zbudowana została
na bazie faktu istnienia w ramach Wspólnot Europejskich wpływowej, a nawet
można by rzec - dominującej wizerunkowo, grupy państw o nastawieniu
prorosyjskim. Tak się składa, że jednocześnie, z ważnym wyjątkiem Włoch
Berlusconiego, są to kraje bardziej, czy mniej otwarcie dążące do osłabienia
dominacji politycznej USA w świecie, a w każdym razie jej niechętne. Część z
nich właśnie w Rosji widzi przy tym instrument pozwalający na redukcję
hegemonii Waszyngtonu w Europie. Na przełomie XX i XXI wieku nadzieje na
obranie przez Unię Europejską takiego właśnie kierunku w polityce
transatlantyckiej dominowały także w Moskwie. To pod ich wpływem na zawartą w
unijnej Wspólnej Strategii wobec Rosji
z 1999 r. ofertę wsparcia reform, zmierzających do przejmowania przez Federację
Rosyjską europejskich wzorców ustrojowych, Kreml odpowiedział wezwaniem ujętym
w haśle pobrzmiewającym w rosyjskiej Średnioterminowej strategii rozwoju
stosunków pomiędzy Federacją Rosyjską a Unią Europejską 2000-2010:
„pomożemy wam osłabić dominację amerykańską na świecie, a wy uznajcie naszą
dominację na obszarze WNP”.
W 1999 r. wezwanie to pozostało bez echa, ale w roku 2003 wpływowe kręgi
polityczne dominujących mocarstw unijnych rdzenia kontynentu - Niemiec i
Francji, usiłowały z niego skorzystać.
Do głównych szermierzy idei
„Europy jako trzeciej siły” między USA a ZSRR od czasów de Gaulle’a należała
Francja.
Rozpad imperium sowieckiego zmienił nieco proporcje potencjałów w trójkącie
Waszyngton-Bruksela-Moskwa i obecnie w umysłach znacznej części
zachodnioeuropejskiej klasy politycznej UE może śmiało pretendować do roli
wschodzącego mocarstwa, równorzędnego Stanom Zjednoczonym i górującego nad
Rosją. Taki obraz sytuacji z całą pewnością istniał na początku obecnej dekady,
gdy Waszyngton uwikłał się w wojny w Afganistanie i w Iraku, a Rosja, mimo
dynamicznie wzrastającego PKB, postrzegana była w Unii raczej jako rekonwalescent
po okresie kryzysu doby Jelcyna, niż potencjalny destabilizator wschodniego
sąsiedztwa Wspólnot. Jako taka - tzn. nie wywołując poczucia zagrożenia, czy
choćby głębszego dyskomfortu politycznego (z wyjątkiem sprawy czeczeńskiej)
doskonale nadawała się zdaniem Paryża, czy Berlina na narzędzie redukcji
wpływów amerykańskich. Szczytowym momentem podejmowania prób zdefiniowania
polityki Unii Europejskiej wobec USA w oparciu o tę właśnie kalkulację
polityczną był wspólny sprzeciw Francji, Niemiec i Rosji wobec amerykańskiej
interwencji w Iraku. Jak już wielokrotnie wyżej wspominano, nie przyniósł on
jednak sukcesu UE, która nie tylko, że nie była w stanie powstrzymać Waszyngtonu
przed realizacją jego planów, ale wręcz sama pękła wewnętrznie tak głęboko, iż
sprawująca wówczas prezydencję unijną Grecja musiała uznać niemożność
wypracowania wspólnego europejskiego stanowiska w sprawie będącej przedmiotem
transatlantyckiego sporu.
Sam spór ujawnił jednak istnienie
wpływowego, choć podkreślmy to jeszcze raz - mniejszościowego - obozu
antyamerykańskiego w łonie UE. Składał się on wówczas, jak wspomniano, z
Francji, Belgii, Niemiec i Luksemburga. Możemy doń śmiało zaliczyć także Grecję
i Cypr. Cztery pierwsze z wymienionych państw, na kanwie konfliktu ze Stanami
Zjednoczonymi wokół interwencji w Iraku podjęły w 2003 r. próbę zbudowania
samodzielnej Europejskiej Unii Obronnej. Prawdę rzekłszy francusko-niemiecko-belgijsko-luksemburski
„pralinkowy” szczyt w Trevuren (przedmieścia Brukseli) z 23 kwietnia 2003 r.
był nie tyle próbą powołania autonomicznej wobec NATO i USA europejskiej
struktury wojskowej poprzez rzucenie hasła stworzenia sztabu operacyjnego UE,
co raczej dosyć nieudaną manifestacją żywienia tego typu ambicji przez elity
polityczne państw uczestniczących w owym spotkaniu. Jego antyamerykański
charakter wynikał nie tyle z natury samego pomysłu powołania owego sztabu, a w
ślad za nim EUO, której projekt znajdował się już w tekście Traktatu
Konstytucyjnego dla Europy,
co raczej z okoliczności wysunięcia tej inicjatywy oraz składu czyniącej to
grupy państw. Były to te same kraje, które sprzeciwiały się amerykańskiej
interwencji w Iraku, a w styczniu i lutym owego roku blokowały natowską pomoc
dla Turcji, która zwróciła się o nią do Sojuszu, obawiając się skutków wojny w
sąsiadującym z nią kraju .
Od 2003 r. sytuacja w omawianej
grupie państw uległa jednak daleko idącym zmianom wizerunkowym. Odejście Chiraca
i Schrödera ociepliło stosunki francusko- i niemiecko-amerykańskie, a dojście
do władzy w USA Baracka Obamy generalnie zredukowało niechęć do Stanów
Zjednoczonych w Europie Zachodniej i wzbudziło nieufność do Waszyngtonu w
dotychczas popierających politykę amerykańska środowiskach w Europie
Środkowo-Wschodniej.
Co do państw „starej” UE są to jednak bardziej przesunięcia akcentów, niż
zmiana istoty relacji transatlantyckich i celów politycznych podmiotów
opisywanej gry.
Zerwanie przez kanclerza Schrödera
z ponad 50-letnią tradycją antlantycyzmu polityki zagranicznej RFN, datującą
się jeszcze od czasów Konrada Adenauera, ma co do swej istoty, choć nie formy,
charakter trwały. Niemiecka polityka zagraniczna wyzwoliła się spod przemożnego
wpływu USA i wyszła z systemu, w którym funkcjonowała od 1949 r. Nie należy
oczekiwać, by nad Szprewą zechciano doń powrócić. Nie istnieją już bowiem po
temu żadne powody, które legły u podstaw proamerykańskości polityki
Bonn/Berlina w ubiegłych dekadach. RFN nie jest zagrożona ekspansją sowiecką,
nie potrzebuje też wsparcia Waszyngtonu na rzecz przeprowadzenia zjednoczenia
kraju w obliczu niechętnych temu procesowi mocarstw europejskich, nie forsuje
także wbrew Francji poszerzenia NATO i UE na Wschód, ani nie wspiera Chorwacji
i Słowenii przeciw cieszącej się sympatią Rosji i Francji Serbii, co czyniła w
latach 1990-tych.
Zmieniły się też uwarunkowania wewnątrzpolityczne stosunku do Stanów
Zjednoczonych istniejące między Odrą a Renem. Niechęć niemieckiej opinii
publicznej do amerykańskiej dominacji w świecie jest na tyle powszechna, iż
demonstracyjny antyamerykanizm Schrödera przynosił mu profity wyborcze. Skłania
to zatem do postawienia tezy, iż także w przyszłości problem stosunków RFN (UE)
- USA będzie rozgrywany politycznie w trakcie elekcji w Niemczech.
Wymienione powyżej czynniki
składowe, wpływające na kierunek oddziaływania Niemiec na ewentualną wspólną
politykę UE wobec Stanów Zjednoczonych, skłaniają do wniosku, iż polityka ta
będzie w zależności od głównej partii dominującej w koalicji rządzącej mniej
(CDU/CSU) lub bardziej (SPD) otwarcie nastawiona na redukcję pozycji
amerykańskiej na Starym Kontynencie, z zaznaczającą się silniej (SPD) lub
słabiej (CDU/CSU) tendencją do wykorzystywania w tym celu współpracy z Rosją.
Podobna tendencja w polityce
francuskiej ma, jak wskazano wyżej, długoletnią tradycję i nie należy oczekiwać
jej istotnej zmiany.
W tym samym obozie politycznym znalazła
się po 2004 r. Hiszpania José Luisa Zapatero. Jej opinia publiczna jest
nastawiona negatywnie wobec amerykańskiego przywództwa w świecie Zachodu, a
skomplikowane stosunki pomiędzy USA i ich latynoskimi bliższymi i dalszymi
sąsiadami z Zachodniej Półkuli dodatkowo negatywnie oddziałują na funkcjonujący
za Pirenejami obraz Waszyngtonu. Dla wykazania skali trudności zbudowania
spójnej polityki unijnej wobec Stanów Zjednoczonych dość przypomnieć w tym
miejscu brytyjsko-argentyński konflikt o Falklandy i zadać sobie pytanie o to,
po czyjej stronie były wówczas sympatie Hiszpanów, a kto wspierał logistycznie
i politycznie Brytyjczyków.
Wśród 27 państw członkowskich Unii
Europejskiej możemy zatem wyróżnić dwa zasadnicze obozy polityczne,
reprezentujące odmienne wizje relacji amerykańsko-unijnych. Do jednego z nich -
proatlantyckiego należy Wielka Brytania i jej zachodnioeuropejscy sojusznicy
oraz większość nowych państw członkowskich UE, choć wśród tych ostatnich
istnieje obecnie tendencja do ochładzania stosunków z USA, o czym w wymiarze
strategicznym w tej grupie rozstrzyga Polska, zależnie od woli swych elit
politycznych, zdolna lub nie do stworzenia, wraz z państwami bałtyckimi,
silnego rdzenia proamerykańskiego w Europie Środkowej w oparciu o poczucie
zagrożenia ze strony Rosji.
Przeciwny obóz złożony jest z
Niemiec i Francji oraz ich pomniejszych sojuszników. Oba czołowe mocarstwa
kontynentalne UE stanowią nie tylko tradycyjny motor integracji europejskiej,
ale też jedyny wyobrażalny rdzeń polityczny, wokół którego mogłaby następować
konsolidacja idei i praktyki wspólnej i spójnej polityki unijnej wobec Stanów
Zjednoczonych.
Pozycję pośrednią, ze wskazaniem
jednak na orientację proamerykańską, zajmują Austria, Szwecja i Finlandia.
Zjednoczone Królestwo należy
niewątpliwie do czołowych mocarstw europejskich. Bez jego udziału, a tym
bardziej przy jego aktywnym sprzeciwie, stworzenie jakiejkolwiek wspólnej
polityki unijnej byłoby niezwykle trudne, o ile wręcz nie niemożliwe. Być może
jednak kierunek amerykański w polityce unijnej można by potraktować jako
wyjątek od tej reguły. Wspólną politykę europejską wobec Stanów Zjednoczonych
można sobie bowiem wyobrazić w sytuacji, gdy Europa kontynentalna
skonsolidowałaby się na zasadzie izolowania i zmarginalizowania
eurosceptycznych Brytyjczyków. Realizacja takiego scenariusza jest jednak mało
prawdopodobna. Londyn nie jest bowiem, jak wskazano wyżej, jedyną stolicą w UE
zorientowaną na utrzymanie silnych więzi transatlantyckich i należy wątpić w
skuteczność prób jego odizolowania i osamotnienia. Biorąc pod uwagę powyżej
opisane czynniki, można przyjąć wniosek, iż potencjał i stanowisko polityczne i
wewnątrzunijne zdolności koalicyjne Wielkiej Brytanii rozstrzygają o tym, że
wspólna i spójna europejska polityka wobec Stanów Zjednoczonych może być albo
polityką ścisłego sojuszu, albo też nie będzie jej wcale, tzn. ulegnie rozbiciu
na poszczególne polityki narodowe lub polityki koalicji takich czy innych grup
wewnątrz UE, uzurpujących sobie miano ogólnoeuropejskich, przeciw którym,
zapewne skutecznie, będzie protestować Londyn.
Prognoza ta mogłaby się okazać
nieprawdziwa tylko w jednym wypadku, a mianowicie wówczas, gdyby Stany
Zjednoczone trwale wybrały strategiczne partnerstwo z Rosją kosztem Europy
Środkowej i Wschodniej. W tej sytuacji obóz proamerykański złożony z nowych
państw członkowskich UE uległby szybkiej dezintegracji, a same te państwa
zostałyby zmarginalizowane i spadły do roli przedmiotu, a nie podmiotu gry
międzynarodowej. Mogłoby to przeważyć szalę w grze wewnątrzunijnej, prowadzić
do izolacji Wielkiej Brytanii i w konsekwencji do zdominowania relacji
transatlantyckich przez tandem niemiecko-francuski wspierany przez Hiszpanię i
ewentualnie Włochy, o ile władzę w Italii przejęłaby lewica. W tej i tylko w
tej sytuacji możliwa jest do wyobrażenia wspólna polityka Unii Europejskiej
wobec Stanów Zjednoczonych w znaczeniu „wysokiej polityki”.
Teoretycznie możliwy jest do
rozważenia także wariant odwrotny, tzn. wzrost ekspansywności rosyjskiej i
twarde przeciwstawienie się jej przez Zachód powtórnie zjednoczony pod wodzą
Stanów Zjednoczonych. Odtworzenie zimnowojennego modelu stosunków
międzynarodowych, a zatem także transatlantyckich, prowadziłoby do
marginalizacji francuskich koncepcji autonomizacji polityki zagranicznej
Starego Kontynentu i powtórnego wzrostu znaczenia NATO. Przesądzałaby o tym
naturalnie zmiana stanowiska RFN i jej powrót do grona „Atlantydów”. Jest to jednak
scenariusz wybitnie mało realny. Rosja nie ma bowiem potencjału ZSRR i trudno
sobie wyobrazić, by była zdolna wykształcić w dużych państwach „starej 15” poczucie rzeczywistego zagrożenia w tej skali, iż skutkowałoby ono wzrostem solidarności
transatlantyckiej.
Oczywiście możliwe są rozmaite
warianty pozornej jednolitej polityki unijnej wobec USA. Przykładem tego typu
aktywności Brukseli były deklaracje poparcia dla amerykańskiej wojny z
terroryzmem, składane przez rozmaite gremia unijne bezpośrednio po 11 września
2001 r. Jedność europejska w tym zakresie miała jednak, poza kwestiami prawnymi
(lista organizacji uznanych za terrorystyczne, przepisy o bezpieczeństwie
komunikacji lotniczej, kroki na rzecz zwalczania finansowania terroryzmu) i
nieudaną misją dyplomatyczną unijnej trojki na Bliskim Wschodzie z końca
września 2001 r., charakter krótkotrwały i załamała się pod ciężarem
amerykańskich planów rozszerzenia „operacji antyterrorystycznej” poza
Afganistan już na przełomie stycznia i lutego następnego roku.
Nieco bardziej prawdopodobne jest
przyjęcie przez UE wspólnej płaszczyzny politycznej wobec USA w kwestiach
ideowych, pozbawionych wymiaru międzypaństwowej gry strategicznej, jak problem
potępienia kary śmierci, czy przystąpienia do Międzynarodowego Trybunału Karnego.
Już jednak w kwestiach klimatycznych, wizowych, czy problemie zakazu min
przeciwpiechotnych trudno liczyć na jedność europejską, a w przypadku wiz nawet
na solidarność między państwami członkowskimi UE. USA zachowają bowiem wszelkie
instrumenty rozgrywania europejskich podziałów i wykorzystując własną
atrakcyjność polityczną dla poszczególnych państw unijnych, będą w stanie
zbudować wewnątrz Wspólnot mniejszy, czy większy, cichszy (klimat, kara
śmierci), czy głośniejszy (wizy) obóz swych zwolenników.
Przedstawionych powyżej wniosków
nie zmienia fakt wejścia w życie z dniem 1 grudnia 2009 r. Traktatu
reformującego Unię Europejską, zwanego Traktatem lizbońskim. Wieńczy on
wieloletni wysiłek europejskiej klasy politycznej, zmierzający do, jak twierdzono,
wykształcenia sprawniejszego systemu zarządzania Unią. Miało się to dokonać
poprzez reformę kształtu i modyfikację kompetencji jej instytucji centralnych,
w tym i tych odpowiedzialnych za formułowanie i prowadzenie polityki
zagranicznej UE i umożliwić Wspólnotom występowanie w roli mocarstwa
globalnego, w charakterze równorzędnego partnera Stanów Zjednoczonych. Jednym z
haseł propagandowych głoszonych przez zwolenników Traktatu lizbońskiego była zatem
teza, iż usprawni on politykę zagraniczną Unii. Jak dotąd, nic na to nie wskazuje.
Wybór baronessy Catheriny Ashton na szefa unijnej dyplomacji, a Hermana van
Rompuya na przewodniczącego Rady Europejskiej zdają się rozwiewać resztki
złudzeń w tym zakresie. Problem niespójności polityki zagranicznej UE nie wynika
bowiem z takiego czy innego kształtu instytucji unijnych, lecz z braku ośrodka
woli politycznej zdolnego do podejmowania strategicznych decyzji,
przeforsowywania ich przez struktury decyzyjne Unii i utrzymywania poparcia
politycznego europejskiej opinii publicznej dla przyjętej linii działania,
czyli akceptacji przez nią ofiar i wyrzeczeń niezbędnych do osiągnięcia
zamierzonego celu.
Ośrodkiem takim nie jest i nigdy nie była Komisja Europejska, zbyt słaba w
stosunku do państw członkowskich by wymusić spójność ich polityki zagranicznej.
(Jej pozycja została zresztą przez Traktat lizboński osłabiona poprzez
stworzenie warunków do konkurencji między szefem komisji a przewodniczącym Rady
Europejskiej.) Tym bardziej żadną miarą nie może stać się nim nawet najbardziej
utytułowany urzędnik wspólnotowy.
Bezbarwność i brak zaplecza
politycznego zarówno unijnego „prezydenta”, jak i „ministra spraw
zagranicznych” były do przewidzenia. W połączeniu z osłabieniem znaczenia
prezydencji unijnej i Komisji, sytuacja ta otwiera drogę do wzrostu
prawdopodobieństwa wykształcenia się nieformalnego dyrektoriatu mocarstw
europejskich, zarządzającego polityką zagraniczną UE ponad głowami jej
mniejszych państw członkowskich. Traktat lizboński może być zatem krokiem
ułatwiającym ewentualną izolację Wielkiej Brytanii jako lidera obozu
proatlantyckiego w Europie, poprzez marginalizację jej mniejszych
proatlantyckich partnerów z kontynentu, którzy nie należą do europejskiej
„wielkiej czwórki”. Ułatwiłoby to podjęcie próby zbudowania wspólnej polityki
unijnej wobec USA na zasadzie konkurencyjności Brukseli wobec Waszyngtonu. Należy
jednak wątpić, by izolacja Wielkiej Brytanii i marginalizacja kontynentalnych
zwolenników współpracy ze Stanami Zjednoczonymi była, nawet w warunkach funkcjonowania
Traktatu lizbońskiego, zadaniem łatwym.
Z przeprowadzonej analizy wynika
zatem, iż na tytułowe pytanie o to, czy UE może mieć w wymiarze strategicznym jednolitą
wspólną politykę wobec USA, najprawdopodobniejszą odpowiedzią jest odpowiedź
negatywna. Odpowiedź pozytywna ma zaś dwa warianty. Pierwszy z nich to mało
prawdopodobne zwycięstwo obozu antyamerykańskiego i narzucenie przezeń
pozostałym państwom modelu polityki unijnej wobec Stanów Zjednoczonych,
opartego na rywalizacji z nimi i dążeniu, we współpracy z Rosją, do redukcji
wpływów amerykańskich w Europie, przy jednoczesnej abdykacji Waszyngtonu z roli
obrońcy status quo na wschodzie Starego Kontynentu. Drugi - jeszcze mniej
prawdopodobny, to triumf jedności transatlantyckiej w warunkach odtworzonego
zagrożenia rosyjskiego.
Odpowiedź na drugą część pytania
zawartego w tytule niniejszego artykułu jest naturalnie pochodną powyższej
konkluzji. Z punktu widzenia interesów Rzeczypospolitej, powstanie wspólnej i
spójnej polityki Unii Europejskiej wobec Stanów Zjednoczonych byłoby
najprawdopodobniej zjawiskiem niepożądanym. Jej zasady ustalano by w Paryżu i w
Berlinie w mniej lub bardziej otwartej współpracy z Moskwą. Celem takiej
polityki byłaby redukcja znaczenia USA w europejskiej architekturze bezpieczeństwa
i generalnie w polityce światowej, co naturalnie musiałoby skutkować wzrostem
pozycji politycznej Rosji w naszym regionie. Unia pod przewodem tandemu
niemiecko-francuskiego usiłowałaby zapewne wytworzyć we współpracy z Rosją
system wiążący swobodę działania Stanów Zjednoczonych na arenie
międzynarodowej, czym Polska nie jest zainteresowana tak długo, jak długo USA
nie awansują Moskwy na swego strategicznego sojusznika wobec Chin czy też
świata muzułmańskiego, co w prosty sposób prowadziłoby do odtworzenia zasad
rządzących polityką Waszyngtonu w czasie konferencji jałtańskiej w lutym 1945
r. Dopóki jednak tak czarny, z polskiego punktu widzenia, scenariusz nie jest
realizowany, swoboda poczynań amerykańskich na arenie międzynarodowej, w tym szczególnie
swoboda prowadzenia operacji militarnych, demonstrujących zdolność polityczną
Stanów Zjednoczonych do zbrojnego wystąpienia w obronie swych sojuszników, leży
w interesie Polski. Rzeczpospolita z uwagi na swe doświadczenia historyczne nie
powinna bowiem uznawać za groźną dla swych interesów sytuacji, gdy jej główny
sprzymierzeniec posiada materialną i moralną zdolność skutecznego użycia siły
wojskowej, czy choćby zastosowania presji politycznej popartej wiarygodną
groźbą odwołania się do rozwiązań militarnych. Dotąd problemem Polski byli
raczej sojusznicy pozbawieni przynajmniej jednej z tych cech - tzn. niezdolni,
czy to materialnie, czy też z uwagi na brak woli politycznej, do wypełnienia
przyjmowanych wobec Warszawy zobowiązań. Skoro zatem stoimy przed wyborem
pomiędzy brakiem spójnej polityki unijnej wobec USA, a takąż polityką sprzeczną
z interesami Rzeczypospolitej i zbudowaną bez jej podmiotowego udziału, wybór
opcji dla Polski jest oczywisty.