Przed
paru miesiącami pojawiła się na półkach księgarskich książka p. Romana
Dmowskiego: Myśli nowoczesnego Polaka[2]. Towarzyszyła jej
niezwykła reklama. Wszak pisał ktoś o niej w „Słowie Polskim”, że
„pochłonie” ją z upodobaniem każdy, „kto chce poznać szczyty
uświadomienia narodowego, do których sięga nowoczesny Polak”. Reklama
taka szkodzi książce. Budzi wygórowane oczekiwania – których książka nie
ziszcza. Czytelnik spodziewa się czegoś nadzwyczajnego i doznaje rozczarowania.
Ma potem żal do autora, zamiast do sprawcy przesadnej reklamy.
Nie
zamierzam pisać o książce całej ani poddawać krytyce systemu
„nacjonalistycznej” polityki, rozwijanego przez autora. Należąc do
potępionej przez p. Dmowskiego „starej” demokracji – łatwo
spotkałbym się z zarzutem, że jestem za stary, aby zrozumieć
„nowoczesnego”. Chcę tylko spełnić prosty obowiązek. Ataki,
wymierzone przez autora przeciwko stronnictwu, do którego od początku mego
politycznego myślenia i działania należę, są tak niesprawiedliwe i
bezpodstawne, tak niezgodne z faktami, tak krzywdzące to stronnictwo w tym, co
mu zawsze było i jest najświętsze
i całą treść jego prac, walk i jego istnienia wypełnia, tj. w wiernej służbie
narodowej sprawie – że odparcie ich staje się obowiązkiem.
Ma
p. Dmowski swoją zupełnie oryginalną metodę oceniania stronnictw, jakie
działały w Polsce przed pojawieniem się sekty politycznej, którą on
reprezentuje. Konstruuje sobie myślowo, w sposób oderwany, tendencje tych
stronnictw, daje zupełnie teoretyczne ich definicje i z tych określeń wysnuwa
wnioski, potępiające stronnictwo, bez sprawdzenia ich faktami, czynami. A
– przekonamy się – owe określenia oderwane dążeń i kierunków
stronnictw są zupełnie dowolne, ale bardzo zręcznie konstruowane tak, ażeby z
nich wyprowadzić wniosek, jakiego autorowi potrzeba, wniosek, że poza nacjonalizmem
nowoczesnym, tj. poza sektą polityczną p. Dmowskiego, wszystko inne jest marne,
bez wartości dla narodu, a nawet szkodliwe.
Do
tego celu potrzebna mu była przede wszystkim surowa krytyka dotychczasowego
patriotyzmu porozbiorowego. Ten patriotyzm był – zdaniem p. Dmowskiego
– negatywny. Był on „raczej określeniem stanowiska względem obcych
rządów, niż względem własnego społeczeństwa, raczej negacją obcego panowania,
niż pozytywną postacią przywiązania do własnego kraju czy narodu”.
Narodowa polityka „pozostała do ostatnich czasów tylko negacją niewoli,
tylko walką o wolność. Ostatnia walka o wolność była właściwie tylko negacją
niewoli”.
Czytelnik
łatwo oceni, w czym tu tkwi błąd. Afirmacja każda jest zarazem negacją tego, co
jest jej sprzeczne. Zależy to od stanowiska, z jakiego na rzecz patrzeć.
Afirmacja dnia, światłości – jest negacją nocy, ciemności, zarówno w
moralnym jak w materialnym znaczeniu. Afirmacja dobra, sprawiedliwości, miłości
– jest negacją zła, krzywdzicielstwa, sobkostwa. Afirmacja prawdy –
jest negacją fałszu. Program uobywatelenia ludu przez oświatę i uczestnictwo
w duchowym dorobku polskim, był programem zupełnie pozytywnym, afirmacją w
pełnym znaczeniu tego wyrazu – ze stanowiska zwolenników i apostołów tego
programu. Ale ci, co lud pragnęli utrzymać w ciemnocie i – co za tym
idzie – w ekonomicznej i politycznej zależności, widzieli w tym programie
negację, a tych, co go w życie wprowadzali, uznawali i nazywali przewrotowcami.
I dopiero kiedy idea oświaty ludu tak ogarnęła umysły, tak w świadomości
narodowej zwyciężyła, że już się stało wręcz nieprzyzwoitym, idei tej przeczyć
– zaczęli i oni przyznawać się do tego, co przedtem nazywali negacją. I
stało się to już i dla nich – afirmacją.
Analogicznie
rzecz się ma z porozbiorowym patriotyzmem. Programem jego było odbudowanie
państwa polskiego, w zupełnej zgodzie z tym, co p. Dmowski czyni osią całego
swego systemu politycznego, tj. z państwowością programu narodowego. Był to
zatem program, w pełnym znaczeniu pozytywny, był on afirmacją tego, co w
rozbiorach znalazło swoją negację, niepodległego bytu narodu. Była to –
jak p. Dmowski słusznie wymaga – „pozytywna postać przywiązania do
własnego kraju czy narodu”. I póki żyje
w Polakach świadomość, zasługująca na nazwę patriotyzmu polskiego – póty
będzie ona mieć tę cechą afirmacji bytu państwowego. Naturalnie, że ze
stanowiska obcych rządów rzecz się przedstawia wręcz przeciwnie. Dla nich po
dokonanych rozbiorach afirmacją jest utrzymanie ich panowania w Polsce,
zachowanie stanu rzeczy, stworzonego rozbiorami. Z ich stanowiska przeto nasz
patriotyzm porozbiorowy, afirmujący byt niepodległy narodu polskiego, jest
negacją tak samo, jak światło jest negacją ciemności.
I
rzeczywiście pojąć trudno, jak mógł p. Dmowski popełnić ten błąd myślowy, że
dążeniu do najpozytywniejszego celu politycznego, do zrealizowania programu
państwowego, odmówił cechy afirmatywnej, w niezgodzie z całą swą książką, ale
za to w zgodzie ze stanowiskiem obcych w Polsce rządów, dla których nasz
pozytywny program przedstawia się jako negacja. Może pytanie źle postawione.
Może zamiast pytać, jakim sposobem ten błąd był możliwy – zapytać trzeba,
w jakim celu to się stało, bo w książce p. Dmowskiego wszystko jest celowe. A
cel mógł być tylko ten, ażeby ów stary patriotyzm w jakimkolwiek względzie
można przeciwstawić nowemu, nowoczesnemu, swojemu – temu, co według
reklamy jest szczytem. I w tym celu tamten stał się raptem negacją, ażeby ten
nowy tym silniej wystąpił jako afirmacja.
Bo
też tylko w ten sposób możemy sobie wytłumaczyć ów wszelkiej prawdzie
historycznej urągający frazes p. Dmowskiego – że za panowania tego
starego patriotyzmu „w nielicznych tylko mózgach uświadamiała się myśl
twórczej pracy narodowej, pracy dla narodowej kultury przez pomnożenie uczestników
kulturalnego życia, polskiego”. A czymże było to, co od upadku
listopadowego powstania aż do upadku styczniowego, łącznie i nierozerwalnie z
ideą państwową odzyskania bytu politycznego było istotną treścią patriotyzmu
polskiego, żądanie oswobodzenia i uwłaszczenia ludu – czym, jeżeli nie
dążeniem „do pomnożenia uczestników kulturalnego życia polskiego”
– czemu niewola chłopa pańszczyźnianego nieprzepartą tworzyła zaporę? A
może i to było negacją – negacją niewoli ludu, tych więzów, które mu nie
pozwalały uobywatelić się, narodowo uświadomić, wziąć udział w kulturalnym
życiu polskim. A czymże, jeżeli nie pracą nad pomnożeniem uczestników tego
życia, było to wszystko, co się po styczniowym powstaniu robiło dla oświaty
ludu? Czym cała, chyba że nie bezskuteczna praca nad podniesieniem polskiego
charakteru miast, które np. w Galicji były przed półwiekiem prawie że
zniemczone? Czym ów żywy i czynny udział społeczeństwa polskiego w odrodzeniu
narodowym Śląska polskiego w Austrii i w Prusach? Czym cała praca Sokolstwa
polskiego? czym działalność i wzrost Towarzystwa Szkoły ludowej? Czym powstanie
i działalność stronnictwa ludowego – nie zawsze bez błędu, bo któż jest
bez błędu – ale zawsze z celem i w kierunku narodowego uświadomienia ludu
polskiego?
A
wyniki? Z wyników tych powinniśmy zawsze być niezadowoleni, zawsze uznawać je
niedostatecznymi, póki choćby jedna jeszcze dusza jest do odzyskania czy do
pozyskania nie tylko dla kulturalnego życia polskiego, ale i dla idei
państwowej polskiej. Z chwilą, kiedy byśmy się zadowolonymi uczuli a wyniki
uznali dostatecznymi, nastąpiłby zastój zabójczy. Ale przeczyć tym wynikom,
przeczyć tym zdobyczom starego patriotyzmu – znaczy zniechęcać do pracy,
uznając ją za bezowocną, znaczy popełniać krzywdę wobec całych pokoleń. Kto
umie i chce sądzić przedmiotowo, musi przyznać, że liczba Polaków w pełnym znaczeniu
tego wyrazu, tych, co są wychowankami ducha Kościuszki i Mickiewicza, a
uczestniczą w kulturalnym życiu Polski i w jej państwowych dążeniach, pomnożyła
się w sposób nadspodziewany. To zaś nie mogło być dziełem „nielicznych
tylko mózgów” – i nie mogło się pojawić inaczej, jak tylko jako
owoc posiewu, rzucanego przez całe pokolenia. To nie czekało na pojawienie się
nowego patriotyzmu – uosobionego
w sekcie politycznej, reprezentowanej przez p. Dmowskiego. Patriotyzm jest
zawsze ten sam – jego temperatura zmienia się, jego środki działania
zmieniają się, bo się zmieniają stosunki społeczne i polityczne, do których te
środki stosować się muszą – intensywność działania wzmaga się w miarę,
jak rosną zastępy obozu narodowego; napięcie uczucia i świadomości podnosi się
nieraz pod wpływem zewnętrznych okoliczności (hakatyzm!) – ale patriotyzm
jest ten sam, jego cel i kierunek ten sam.
Miałem
odpierać zarzuty, czynione starej demokracji – a zapuściłem się w
odparcie fałszywych sądów o starym patriotyzmie. Bo się to bardzo wiąże.
II.
Powiedziałem
w poprzednim artykule, że p. Dmowski daje w swej książce zupełnie dowolne
określenia stronnictw, o których mówi – a skonstruowane tak, ażeby mu
mogły posłużyć do wniosków, jakich mu dla jego politycznego celu potrzeba. Taką
dowolną, z faktami niezgodną, na wskroś tendencyjną konstrukcją, jest jego
charakterystyka „starej demokracji” polskiej.
Opiera
on ją na charakterystyce stronnictw liberalnych w ogóle, a to dlatego, że
według niego „demokracja nasza w formułowaniu swych zadań szła
niewolniczo prawie za demokracją zachodnio-europejską”. To zaś biorąc za
punkt wyjścia – a wykażę później, że to jest mylne – trzeba było p.
Dmowskiemu te demokrację zachodnio-europejską tak scharakteryzować, ażeby tym
samym rzucić cień możliwie najczarniejszy na starą demokrację polską. I oto
charakterystyka:
Suma
obowiązków obywatelskich – powiada słusznie – nie jest wielkością
stałą. Ścisłe i oczywiste dla wszystkich określenie chociażby w
najkonkretniejszej postaci niezbędnych ciężarów i powinności względem państwa,
jest i prawdopodobnie pozostanie zawsze niemożliwe. Dlatego wszędzie część obywateli
dąży do zmniejszenia powinności państwowych – druga do ich zwiększenia.
„Temu zaś podstawowemu zjawisku życia politycznego w sferze moralnej
odpowiada istnienie dwóch tendencji: jednej, zwiększającej obowiązki narodowe,
żądającej większych ofiar na rzecz narodowego interesu, drugiej zaś, ograniczającej
te obowiązki w imię interesów i praw jednostki, w imię wolności osobistej, lub,
jak się często mówi, zasad ogólnoludzkich. Te dwie tendencje, a odpowiednio do
nich analogiczne dwie grupy istniałyby nawet w państwie doskonałym, tj.
czuwającym wyłącznie nad interesem narodu, chroniącym jednakowo interesu
wszystkich obywateli. Część obywateli dążyłaby do zwiększenia ofiar ze strony
jednostek na rzecz całości, gdy druga starałaby się zredukować te ofiary w
obronie interesów i praw jednostki. Pierwsi utworzyliby stronnictwo, które, według
dzisiejszego mianownictwa, można by nazwać narodowym, stronnictwu zaś drugich
należałoby się miano liberalnego”.
A
chociaż – rozumuje p. Dmowski dalej – wielka różnorodność
czynników, składających się na dzisiejsze życie państw europejskich, i wybujałe
silnie antagonizmy klasowe sprawiają, że zasadnicza kwestia stosunku jednostki
do państwa jest częstokroć ignorowana, to niemniej „wszędzie stronnictwa
dają się przeważnie podzielić na dwie grupy, narodową i liberalną, pozostając w
oznaczonym wyżej stosunku do narodu lub państwa i jego interesów”. Mamy
zatem przeciwstawienie stronnictw liberalnych stronnictwom narodowym, mamy jako
znamienną cechę liberalizmu niechęć do ofiar na rzecz państwa i narodu.
Trzeba
przyznać, że rzecz jest postawiona zręcznie. Jeżeli
p. Dmowski w przedmowie do swej książki powiada, że zależało mu na tym, żeby
naukowość książki nie paraliżowała w czytelniku samoistnego myślenia, to w tym
rozdziale swej książki szedł on do tego celu tak konsekwentnie, że sam potrafił
się wyemancypować od naukowości na rzecz zręczności – od prawdy na rzecz
tendencji.
Bo
zupełnie błędne jest sprowadzenie charakterystyki liberalizmu do tego jednego,
a wcale nie koniecznego, nie istotnego znamienia, do ograniczenia ofiar
jednostki na rzecz państwa i narodu. Tym, co jest znamieniem liberalizmu
powszechnym, wspólnym liberalizmowi wszystkich narodów – jest wprowadzenie
do życia państwowego społeczeństw narodowych zasady równości wobec prawa,
swobód obywatelskich, więc swobody sumienia i prasy, stowarzyszeń i zgromadzeń,
swobody wypowiadania opinii, swobody ruchu ekonomicznego, wreszcie systemu
reprezentacyjnego i rządów parlamentarnych. To są fundamentalne zasady liberalizmu,
które demokracja całego świata przyjęła i przy których trwa z tymi tylko
modyfikacjami, jakie rozwój ekonomiczny i społeczny koniecznymi czyni w
kierunku ochrony słabego przed wyzyskiem. Te zasady są powszechną, znamienną
zasadą liberalizmu, nie zaś kwestia wysokości ofiar i świadczeń jednostki na
rzecz państwa
i narodu. Te zasady przeciwstawiają liberalizm konserwatyzmowi, ale nie
kierunkowi narodowemu. Wszak są stronnictwa konserwatywne, dla których kwestie
narodowe są zupełnie obojętne, u których interes partyjny, czy klasowy góruje
bezwzględnie nad interesem narodowym, u których sobkostwo wytwarza konserwatyzm
najgorszego gatunku, bo konserwatyzm kieszeniowy. Mogą się znaleźć i
stronnictwa liberalne, które grzeszą tym samym, które w danym momencie
historycznym nie potrafią wznieść się na wyżynę ofiarności, jakiej interes
narodowy wymaga. Ale to nie jest zasadniczym znamieniem ani konserwatyzmu, ani
liberalizmu. To są ich zboczenia, ich błędy, wypływające z wadliwości myślenia
lub z wad charakterów, ale bynajmniej nie z zasady politycznej, jaką się te
stronnictwa kierują.
Podział
stronnictw na narodowe a liberalne – jest zupełnie fałszywy. Czyż np.
Młodoczesi, których urzędowa nazwa brzmi „klub wolnomyślnych posłów
czeskich” – są mniej narodowcami od konserwatywnej partii
staroczeskiej albo feudalnej wielkiej własności czeskiej? Czy w Poznańskim
stronnictwo ludowe, które przy ostatnich wyborach stanowczo wzięło górę, jest
mniej narodowe od partii konserwatywnej, „dworskiej” – która
niedawno jeszcze była na manowcach ugodowych? Raczej przeciwnie i demokratyczni
Młodoczesi i wielkopolscy ludowcy idą w kierunku narodowym
o wiele dalej od swoich konserwatywnych przeciwników. Czy węgierska rządząca
partia liberalna nie jest ściśle narodową, nawet
w nacjonalistycznym znaczeniu, jakie p. Dmowski pojęciu narodowej polityki
nadaje – bo w stosunku do innych narodowości w państwie węgierskim? Czy
francuscy republikanie mniej są narodowi od swoich czy to konserwatywnych, czy
tak zwanych nacjonalistycznych przeciwników? I komu zawdzięczają Włosi
zwycięstwo swojej narodowej sprawy w ubiegłym stuleciu, jeżeli nie swojej
demokracji, która rzuciła tak potężny posiew narodowy, że włoska polityka
dynastii sabaudzkiej mogła się na tym oprzeć skutecznie?
Ale
p. Dmowski dał się zbałamucić angielskiemu imperializmowi, który mu imponuje
jako szczyt polityki narodowej, a który ma swoich przedstawicieli w
konserwatystach, swoich przeciwników w partii liberalnej. Ale nie ma żadnej
racji do generalizowania tego i przenoszenia zupełnie odrębnych stosunków
angielskich na grunt polityczny kontynentu a już zgoła na nasz. A po wtóre
między imperialistami a ich przeciwnikami jeszcze historia nie rozstrzygnęła.
Jeszcze można mieć wątpliwości, czy zbyt wielka ekspansja angielska wyjdzie
Anglii na pożytek czy nie na zgubę, jak się to już w dziejach zdarzało z tak
zwanymi „państwami światowymi”. Sam p. Dmowski zresztą osłabia ten
przykład, gdy po stwierdzeniu, że Anglia swoje panowanie we wszystkich
częściach świata zawdzięcza przede wszystkim konserwatystom, dodaje:
„którym zresztą nie bardzo przeszkadzało stronnictwo liberalne”.
Jest
więc z gruntu fałszywy podział stronnictw na narodowe a liberalne, jak gdyby to
były przeciwieństwa – jest też zupełnie błędną charakterystyką
liberalnych stronnictw, że starają się one obniżyć i ograniczyć ofiarność i
powinności jednostek na rzecz państwa i narodu. A dlaczego p. Dmowski
zaryzykował tak mylne twierdzenia? Oto dlatego, ażeby to przeciwstawienie
stronnictw przenieść na nasz grunt, tę charakterystykę liberalizmu przyczepić
„starej polskiej demokracji” i uczynić z niej stronnictwo jeżeli
nie nienarodowe, to przynajmniej mało narodowe a w każdym razie mniej narodowe
niż konserwatyści.
III.
Opierając
się o zupełnie fałszywy podział stronnictw na narodowe a liberalne, o zupełnie
błędne określenie stronnictw liberalnych jako tych, które dążą do możliwie
największego ograniczenia obowiązków i ofiar jednostek na rzecz narodu i
państwa – p. Dmowski przenosi to żywcem na nasze stosunki, tymi samymi
zarzutami obrzuca „starą” demokrację polską. Że zaś, jak w całej
książce, opiera się nie na faktach, ale na konstrukcjach logicznych, przeto
i tutaj, chcąc ocenę liberalizmu europejskiego przenieść na demokrację polską,
musiał włożyć ogniwo środkowe, które sobie stworzył w twierdzeniu, że
„demokracja nasza w formułowaniu swych zadań szła niewolniczo prawie za
demokracją zachodnioeuropejską” – że ta „demokracja nasza,
pozostająca w ścisłych stosunkach z demokracją europejską, zawsze miała
charakter liberalny, wysuwała na pierwszy plan ideały wolności, jakkolwiek
konieczność zmuszała ją do walki przede wszystkim o państwo polskie”
– bo „demokratyzm nasz w XIX wieku stał się poniekąd filią
ogólno-europejskiego demokratyzmu”. Więc „choć życie stawiało
naszym demokratom za pierwsze zadanie walkę z tradycjami nierządu, ze
szlacheckim liberalizmem, stworzenie silnej idei państwowej polskiej, wyrobienie
w członkach społeczeństwa zdolności podporządkowania swych potrzeb, widoków i
upodobań interesowi narodowo-państwowemu, bez czego nie ma możności stworzenia
zdolnej do życia organizacji państwowej, zwłaszcza w tak ciężkich warunkach walki,
w jakich znalazła się Polska – oni (tj. demokraci) poszli w kierunku
przeciwnym”.
Stąd
też poszło – zawsze zdaniem p. Dmowskiego – że demokracja nasza
sprzeniewierzyła się tradycji Trzeciego Maja. „Naród instynktownie
odczuwał wartość tej wielkiej daty i rocznica konstytucji stała się świętem
niezapomnianym, ale stronnictwa demokratyczne polskie, uległszy wpływom obcym,
nie poszły wskazaną przez swych poprzedników drogą. Skutkiem tego idea
niepodległości stopniowo zwyrodniała: największymi bodaj wrogami jej stali się
dziś ci, co najgłośniej o niej mówią”.
Oto
akt oskarżenia. Słowa – frazesy – nie poparte żadnymi faktami.
Zobaczymy, jak się one w świetle faktów przedstawiają. A zacznijmy od owego
sprzeniewierzenia się tradycji Trzeciego Maja – bo z tego wysnuwa się
wszystko inne.
Tę
tradycję określa p. Dmowski w następujący sposób: „Konsty-tucja Trzeciego
Maja jest wyrazem dwóch zasadniczych dążeń prawdziwie polskiego stronnictwa
reformy, które nie z miana tylko było patriotycznym: pierwszym z nich było
rozszerzenie praw politycznych, powołanie do życia politycznego nowych
żywiołów, dające stronnictwu reformy wybitny charakter demokratyczny; drugim
– zwiększenie powinności obywatela względem państwa, wzmocnienie rządu,
ustalenie dynastii – słowem, reakcja na monstrualny liberalizm polityczny
społeczeństwa szlacheckiego, dająca stronnictwu charakter państwowy, a jakbyśmy
dziś powiedzieli – narodowy”.
W
ogólnym zarysie określenie jest dobre i możemy je przyjąć za podstawę do
sprawdzenia, czy i o ile demokracja polska tej tradycji się sprzeniewierzyła.
Pierwszy
z tych kierunków, „rozszerzenie praw politycznych, powołanie do życia
politycznego nowych żywiołów” – był, jak powszechnie uznano, w
konstytucji Trzeciego Maja złożony dopiero
w zarodku, był zeznany niejako w zasadzie, ale konkretne kształty, jakie mu
konstytucja nadała, były jeszcze bardzo mgliste. Dopuszczono miasta do
reprezentacji narodowej – sprawę włościańską ułatwiono tylko co do jednej
jej strony, oddając włościan pod opiekę prawa i sądów ogólnych – kwestii
pańszczyźnianej nie śmiano ruszyć, zostawiając ją przyszłości. Ale przyjęciem
postanowień
o stopniowej nobilitacji ludzi stanu nieszlacheckiego – i postanowienia o
obowiązkowej rewizji konstytucji co 25 lat – twórcy konstytucji tej
uznali, że to dopiero początek, że dalsze pokolenia mają to dzieło rozwijać,
uzupełniać, doskonalić. Tak też pojął swoje zadanie Kościuszko – tak je
pojęła demokracja polska od chwili, kiedy jako osobne w narodzie stronnictwo
działać poczęła, tj. po listopadowym powstaniu. Zrozumiała, że kierunek,
wskazany przez konstytucję Trzeciego Maja, powołania do życia politycznego
nowych żywiołów, wymaga przede wszystkim wyzwolenia włościan
z więzów pańszczyźnianych i nadania im na własność ziemi,
z której pełnili tak zwane „powinności poddańcze”. Stało się to wówczas
naczelnym punktem programu demokracji polskiej, jako niezbędny warunek, bez
którego nie można było prowadzić i rozwijać dalej dzieła Trzeciego Maja, nie
można było myśleć o pozyskaniu ludu rolniczego dla państwowej idei polskiej.
Cała ówczesna propaganda, całe emisariuszostwo, wszystkie związki, które tyle
pochłonęły ofiar – wszystko to działo się pod hasłem: do niepodległej
Polski przez oswobodzony i uwłaszczony lud. Fakt, że kwestię tę miała u siebie
nie tylko Polska, ale i inne narody europejskie, skutkiem czego nie tylko w
jednej Polsce hasło to stało na programie demokracji – jeszcze bynajmniej
nie odbiera ówczesnej demokracji polskiej charakteru bezpośredniego pochodzenia
„w prostej linii” od twórców Trzeciego Maja i od Kościuszki, nie
czyni jej stronnictwem kosmopolitycznego liberalizmu, nie ujmuje cechy narodowej.
Niepowodzenia
polityki powstańczej sprawiły, że kwestię włościańską formalnie załatwiły obce
rządy, naprzód pruski, potem austriacki, a dopiero w 16 lat po nim rosyjski.
Ale manifest styczniowego powstania i dekret Rządu Narodowego, uwłaszczający
włościan, świadczą najlepiej, jak narodowym było pojmowanie tej sprawy przez
demokrację polską. A są one zarazem najlepszą odpowiedzią na to, co p. Dmowski
zarzuca „staremu” patriotyzmowi, że był on tylko negacją obcych rządów,
a do twórczej myśli się nie wzniósł. W kierunku odrodzenia, powiedzmy
„utworzenia” narodu z masy, pańszczyźnianą niewolą obezwładnionej,
nie mogło być wówczas bardziej twórczej myśli, jak ta właśnie.
A
kiedy ten cel osiągnięto, kiedy przebyto ten pierwszy etap na drodze
wewnętrznego odrodzenia – trzeba było zdążać do drugiej – a tą
drugą było oświecenie, a przez oświatę uobywatelenie tego ludu i zespolenie go
z kulturalnym życiem Polski i jej państwowym programem. I w tym widzimy znowu
demokrację polską, kroczącą przodem. Pisałem o tym w pierwszym artykule, więc
się powtarzać nie będę, a zapytam tylko: czy w tym było sprzeniewierzenie się
tradycji Trzeciego Maja, czy przeciwnie, jej najwierniejsze spełnianie i
rozwijanie? I czy w tych wszystkich pracach, o których wspomniałem przykładowo
w pierwszym artykule, tylko niektóre z nich przytaczając – w tych
pracach, mających zawsze na oku powołanie nowych żywiołów do życia
politycznego, ale równocześnie kształcenie ich i wyrabianie – demokracja
polska sprzeniewierzyła się tradycji Trzeciego Maja? Może w jednym punkcie
nawet zanadto wiernie się jej trzymała – w zbytecznej ostrożności i
oględności,
z jaką do reform dążyła, co było także cechą reformy z r. 1791. Stała się ta
ostrożność i oględność powodem zbytniego „różnicz-kowania się”
demokracji w czasie, kiedy nie była dość silną, ażeby już dzielić się mogła bez
szkody. Żywioły bardziej energiczne, czy bardziej niecierpliwe, czy zresztą
młodsze – rwały się naprzód
i oddzielały się jako lewe skrzydło demokratycznego obozu polskiego. Ale owa
ostrożna oględność, z której nieraz „starej” demokracji zarzut
czyniono, miała swe źródło nie w czym innym, tylko właśnie w bacznym oglądaniu
się na interes narodowy. Obawiano się narażać ten interes przez to, jeżeli
stawianiem żądań skrajnych zaostrzy się w łonie społeczeństwa polskiego
antagonizmy partyjne
i klasowe do tego stopnia, że potem okaże się utrudnionym a może i
uniemożebnionym współdziałanie tam, gdzie tego interes narodowy wymaga.
Wyobrażano sobie, że okres przygotowawczy, przez oświatę i uświadomienie do
dobrego, interesom narodowym odpowiedniego użycia pełni praw politycznych,
trwać ma dłużej. Kto miał rację, czy gorętsi i niecierpliwsi, czy ci
ostrożniejsi – w to tu nie wchodzę, to by trzeba rozstrzygnąć co do
każdej z osobna szczegółowej kwestii, dającej powód do różnic. Stwierdzam
tylko, że wszystkie te prace i działania były dalszym ciągiem tradycji Trzeciego
Maja, wiernym spełnianiem tego testamentu, który polecał – według słów p.
Dmowskiego – rozszerzać prawa polityczne, powoływać do życia politycznego
nowe żywioły.
Więc
może w kwestii swobód politycznych demokracja polska zasługiwała na zarzut p.
Dmowskiego, że nie była dość narodową, bo trzymała się
„niewolniczo” formułowania tych zadań przez europejski liberalizm.
Istotnie też – w którejkolwiek części Ojczyzny naszej państwo rozbiorowe
przyjęło ustrój konstytucyjny, demokracja polska przyjmowała wszystkie hasła
wolnomyślne, starała się o ich urzeczywistnienie, broniła ich, gdy były
zagrożone. Ale śmiem twierdzić, że czyniąc tak, czyniła dobrze, nie tylko ze
stanowiska „ogólnoludzkiego”, jak twierdzi p. Dmowski, a co byłoby
zarzutem tylko wtedy, gdyby w jakikolwiek sposób mogło to szkodzić interesowi
narodowemu – ale czyniła dobrze także ze stanowiska narodowego. Rzecz
doprawdy smutna, że tego jeszcze dziś dowodzić potrzeba. Dość wskazać na
Wielkopolskę. Proszę sobie wyobrazić, że to wszystko co było postulatem
liberalizmu i czego liberalizm broni, gdy jest zagrożone, w Wielkopolsce nie
istniało, że zatem nie było swobody prasy, stowarzyszeń, zgromadzeń, nie było
równości obywateli wobec prawa, nie było prawa petycji, że nie było wyborów do
ciał reprezentacyjnych itp. Czy lud Wielkopolski byłby bez tego wszystkiego
stał się takim potężnym czynnikiem narodowej siły i opartej o nią narodowej
polityki, jakim jest obecnie? Czy te dzienniki, te stowarzyszenia i
zgromadzenia, te wybory, to przez równość wobec prawa wyrobione poczucie prawne
– czyż to wszystko nie było szkołą dla tego ludu i czy nie widzimy dziś
ogromnych korzyści, jakie ze szkoły tej lud odniósł a z nim razem
i narodowa sprawa nasza?
Niedawno
pisała „N. Reforma” o pomysłach ścieśnienia powszechnego prawa
głosowania do parlamentu i udowodniła w sposób niewątpliwy – że w
interesie narodowym (Śląsk pruski!) Polacy stanąć muszą w rzędzie obrońców tego
prawa. A w Galicji? A gdyby w zaborze rosyjskim przyszło do ustroju konstytucyjnego
– czyż nie musielibyśmy tam w interesie narodowej pracy i obrony popierać
wszelkich postulatów politycznych liberalizmu? Więc je popierała demokracja
polska z tą świadomością, że służy tym sprawie narodowej.
A
teraz sprawa owej ofiarności na rzecz państwa i narodu.
IV.
Powiedziałem
poprzednio, że p. Dmowski wprowadza czytelników swoich w błąd, gdy jako
istotną, zasadniczą cechę programów liberalnych, demokratycznych, uznaje
dążenie do możliwie największego uszczuplenia, zacieśnienia ofiar i powinności
jednostki wobec narodu czy państwa – a przeciwnie jako cechę znamienną
stronnictw konserwatywnych, dążenie do zwiększenia, rozszerzenia tych ofiar i
powinności. Historia XIX wieku daje liczne przykłady – z jednej i z
drugiej strony – które wręcz zbijają to twierdzenie. Liberalizm francuski
od pół wieku przeszło głosi zasadę obowiązkowego a bezpłatnego wychowania elementarnego,
która w wykonaniu swym kolosalnie zwiększa budżet, a z nim i ofiary jednostki
na rzecz państwa. A cokolwiek by kto myślał o obecnej walce rządu republikańskiego
ze szkołami kongregacjonistów, wynikiem jej z konieczności być musi dalsze
powiększanie budżetu i ofiar jednostek na rzecz tego budżetu. Stronnictwo
liberalne, demokratyczne włoskie, po zjednoczeniu Włoch, reprezentowało dążność
do największego wytężenia ofiar jednostek na rzecz ogółu, byle tylko młode
państwo wzmocnić finansowo i utrzymać w możności spełnienia zadań państwa
– a czyniło to nawet kosztem tak ciężkiej ofiary, jaką był podatek od
mleka, najdotkliwiej obciążający najszersze warstwy ludowe. I padł ten podatek
dopiero wtedy, gdy już naprawdę był zbyteczny. Stronnictwo liberalne węgierskie
popierało, powiedziałbym: fanatycznie, politykę ministra Barosza, która dla
ekonomicznego podniesienia Węgier, a tym samym wzmocnienia ich państwowego
stanowiska, nakładała na ludność olbrzymie podatkowe ofiary. Można przytoczyć
przykłady przeciwne – walkę liberalnej partii niemieckiej z wojskowym
programem Bismarcka, przed wojną austriacką – opozycję angielskich wigów
przeciw czynnej polityce zagranicznej. Wszystkie zaś przytoczone przykłady
stwierdzają tylko, że ta kwestia gotowości do ofiar wobec narodu i państwa, nie
jest zasadniczą istotą tego lub owego stronnictwa czy programu – co
więcej, że chcąc sąd sprawiedliwy wydać, trzeba w każdym poszczególnym przypadku
sprawdzić, jaki jest cel wymaganych od jednostek ofiar. Bo są zawsze możliwe
wypadki, w których pod pozorem interesu narodu czy państwa wymaga się ofiar na
cele, nie mające nic z tym interesem wspólnego, odnoszące się do interesów
kastowych czy partyjnych, do ambicji jednostkowych albo dynastycznych. A wtedy
gotowość do nałożenia ofiar na całe społeczeństwo, może być wyrazem czysto
egoistycznego interesu, służalstwa prostego, chęci zapewnienia sobie korzyści
–
a opór przeciw temu nie będzie wtedy wyrazem braku poczucia dla interesów
narodu czy państwa, raczej będzie on wynikiem jasnego pojęcia i żywego odczucia
tych interesów. Formułka ogólna nie przyda się tu na nic – trzeba ocenić
każdy wypadek z osobna.
A
jeżeli która, to polska demokracja, nie zasłużyła na to, żeby do niej można
zastosować taką fałszywą formułkę, jaką przyjął
p. Dmowski w celu podniesienia narodowej wartości konserwatyzmu, a obniżenia
tej wartości demokracji.
Nie
będę się rozpisywał o okresie powstańczym – do upadku powstania
styczniowego. Tu chyba nie może być sporu, że to stronnictwo demokratyczne, ta
„stara” demokracja polska, która powstała jako stronnictwo po
listopadowym powstaniu – wzywała naród do największych ofiar, do
najwyższego napięcia poświęcenia osobistego na rzecz sprawy narodowej, sprawy
państwowej, bo na rzecz odbudowania państwa polskiego. Wzywała naród – i
sama szła na stos ofiarny.
Ale
przypomnijmy sobie działalność tej „starej” demokracji po powstaniu
styczniowym – w tej części Ojczyzny naszej, w której cząsteczka funkcji
państwowych przypadła społeczeństwu samemu w instytucjach samorządnych, w
reprezentacji kraju, gdzie zatem stronnictwa miały zdać państwowy egzamin.
Tutaj rola, jaka odegrała ta demokracja, była wręcz przeciwna tej, o jaką ją
p. Dmowski oskarża. Żądała ona raczej zawsze i systematycznie zwiększenia
obowiązków jednostek i ich ofiar na rzecz kraju. Nacierała nieustannie o
wykonanie programu szkolnego „w każdej gminie dobra szkoła ludowa –
w każdej szkole dobry nauczyciel” – programu, który chociaż jeszcze
nie w pełni wykonany, jednak
w ciągu 20 lat ofiary opodatkowanych jednostek na rzecz oświaty ludowej
podniosły się z jednego miliona koron na 9 milionów. Domagała się zrównania
ciężarów szkolnych między obszarem dworskim a gminą – co znowu było
wyrazem dążności do rozszerzania obowiązków jednostek wobec kraju. Jest w tym
najlepsza odpowiedź na zarzut p. Dmowskiego, że demokracja zaniedbała zadanie
walki „ze szlacheckim liberalizmem”, który polegał na tym, żeby
swoje obowiązki i ciężary możliwie ograniczyć a był największym szkodnikiem w
życiu historycznej Polski, jako wyraz egoizmu jej rządzącej klasy. Demokracja
nasza, zwalczając nierówność ciężarów szkolnych między obszarem dworskim a
gminą, zwalczała właśnie ów egoizm szlachecki. Takież samo stanowisko zajęła
w sprawie ciężarów drogowych, takież samo zajmuje, domagając się, aby te
obszary dworskie zrzekły się swojej odrębności administracyjnej na rzecz
wspólności życia gminnego. Tę samą zasadniczą myśl podnoszenia obowiązków
jednostki na rzecz kraju, na rzecz wzmocnienia jego finansowego położenia i dostarczenia
większych środków działania ku wzmożeniu sił społecznych narodu –
przeprowadzała demokracja polska w tym kraju w programie konwersji długu
indemnizacyjnego, która umożliwiła znaczne zwiększenie budżetu krajowego i
wejście na drogę inwestycji.
A wystarczy przejrzeć roczniki sejmowe ażeby się przekonać, że ilekroć szło o
wydatki produkcyjne – zarówno w znaczeniu moralnej jak materialnej
produkcji – demokracja żądała i broniła takich wkładów pomimo zwiększenia
przez to ciężarów publicznych
i nieraz o to zacięte staczała walki ze stronnictwami konserwatywnymi. A dziś
się jej mówi, że reprezentuje ona dążność do zacieśnienia obowiązków jednostki
wobec narodu więc dążność brzydkiego, ciasnego, krótko widzącego sobkostwa
– egoizmu kieszeniowego, ze szkodą interesów narodowych.
A
toż samo poza Sejmem. Od kogo u nas w kraju wychodził cały ruch stowarzyszeń,
który jest także wyrazem ofiar jednostkowych na rzecz ogółu? Kto przez lat 40
społeczeństwu temu kładzie
w sumienie, że sama oświata szkolna, choćby najlepsza, nie wystarczy, aby
dokonać dzieła uświadomienia i uobywatelnienia ludu
i zespolenia go z życiem narodowym przeszłym i obecnym i tym, które będzie
– i kto nie poprzestawał na propagandzie słowem, nie ją w czyn zamieniał?
Kto musiał w tej sprawie staczać walki z konserwatywnymi w opinii publicznej
kierunkami, dla których zgrozą była pozaszkolna oświata? Kto w rocznicę
rozbioru, w r. 1872, wezwał społeczeństwo do składek na szkoły ludowe? Kto
stworzył nasze sokolstwo wbrew głosom puszczyków zwalczających przez długi
szereg lat ten zdrowy podział pracy? Kto podniósł pierwszy hasło ofiarnej
działalności dla dźwigania przemysłu krajowego? Jaka część prasy,
konserwatywna, czy demokratyczna, nawoływała nieustannie do pomocy dla
budzących się do życia narodowego starych dzielnic Polski; dla Śląska
austriackiego i pruskiego?
A wszak demokratyczna prasa musiała tu zwalczać nawet takiego rodzaju opozycję,
jaka się raz wyraziła w formułce przeciw polonizacji Śląska!
I
wobec tych wszystkich znanych, jawnych, niezaprzeczonych faktów, których śladów
i dowodów mnóstwo w dziennikach, w rocznikach sejmowych, w archiwach całego
szeregu instytucji narodowych, w pamięci ludzi żyjących, a nie zacietrzewionych
sekciarstwem politycznym – p. Dmowski oskarża demokrację polską
o dążność do ograniczenia obowiązków jednostek wobec narodu, do obniżenia
poziomu ofiarności na rzecz sprawy narodowej – słowem, do krzewienia w
społeczeństwie pospolitego sobkostwa, żałującego dla sprawy narodowej ofiar
pieniężnych, ofiar pracy
i trudu.
Wiem,
demokracja nie może, nie powinna zakostnieć w pewnych, raz na zawsze ustalonych
formułkach. Życie narodowe, życie społeczne rozwija się – ulega
nieustannej ewolucji – a jeżeli jaki, to demokratyczny obóz, powinien i
musi, z całą wiernością dla swych zasadniczych podstaw, w stosowaniu tych
zasad, w doborze środków i dróg, w zwiększeniu intensywności swego działania,
iść razem z tą ewolucją, posuwać się naprzód. Starzy ustępują –
przychodzą po nich młodsze pokolenia, które powinny być lepsze, silniejsze,
energiczniejsze od starych. Na tym polega postęp w narodzie, a więc i w jego
stronnictwach. Ale z tego bynajmniej nie wynika prawo do rzucania kamieniem lub
może czymś gorszym na tych, którzy torowali drogi i spełniali pracę, bez której
dzisiejsza praca byłaby niemożliwa, bo musiałaby zaczynać od samego początku.
A już najbardziej nie wynika z tego prawo głoszenia historycznego fałszu,
przystosowanego do błędnych zupełnie formułek – a co najgorsze: do
takiego postawienia kwestii, w którym pod płaszczykiem „demokracji
narodowej” przedstawia się konserwatyzm jako kierunek bardziej narodowy
od demokracji. Gdyby ogół temu uwierzył, p. Dmowski powinien by od konserwatystów
dostać order pierwszej klasy!
Czułem
się w obowiązku – fałsz ten sprostować.