Przedruk
za: „Od Sobieskiego do Kościuszki”, Warszawa-Kraków 1921
Odczyt wygłoszony we Lwowie 3. maja 1918 r. w Sali
Ratuszowej.
Trzy wielkie imiona, trzy niezatarte daty jaśnieją
na ponurym widnokręgu tonącej Rzeczypospolitej: Konfederacja Baraka 29. lutego
1768 r., Ustawa Rządowa 3. maja 1791 r. i Insurekcja Kościuszkowska 24. marca
1794 r. Pierwsza stanowi symbol odradzającego się uczucia narodowego; druga
symbolizuje odrodzenie myśli politycznej, trzecia — odrodzenie woli i czynu.
Każdy wzlot ukarany niezwłocznie mściwym, nie ubłaganiem rozdarciem kraju.
Dla głębiej patrzącego oka historycznego niema tu
jednak troistości. Zamiast trylogii roztacza się poemat tragiczny w dwóch
podobnych częściach, a każdą z nich tworzą cztery akty. Zaczyna się od śmiałego
kroku w kierunku postępu; po nim za sprawą obcej przemocy i swojskiej reakcji
następuje opadnięcie skrzydeł, dalej spóźniony, rozpaczny poryw tłumów — i
szczęk katowskiego miecza. Czym dla gromadki ojców były reformy „familii”, tym
dla mnogich rzesz synów Ustawa Rządowa; ozem po konwokacji konfederacja Radomska,
tym po Maju Targowica; Konfederacji Barskiej odpowiada powstanie krakowskie,
aktowi r. 1772 akt roku 1795.
Że pamiątka 3. Maja zawsze obchodzona będzie z czcią
i miłością, jako najpiękniejszy moment naszej drugiej tragedii czasów
stanisławowskich, to w świetle wiedzy i tradycji nie ulega chyba wątpliwości.
Ale że i rocznica baraka zasługuje na podobne wywyższenie nad wszystkie momenty
tragedii pierwszej, że ludzie, którym ją zawdzięczamy, własnym trudem dźwignęli
ducha polskiego na wyższy poziom, podobnie jak go podnieśli twórcy 3. Maja, to
nie jest jeszcze pewnikiem powszechnie uznanym. Setna rocznica Baru, podobnie
jak niedawna sto pięćdziesiąta minęły bez uroczystości.
Krasińskim pomników w Polsce nie postawiono. Ich
haseł nikt dziś nie wypisuje na. tarczy, na ich testament nikt nie przysięga.
Czemuż tak jest, i zali tak jest słusznie? Czy
naprawdę taka odległość dostojeństwa dzieli związek barski: od aktu 3. Maja?
Czy Jan Jakub Rousseau nie miał ani trochę słuszności, gdy twierdził, że
Konfederaci a Barska konającą ocaliła ojczyznę? A może przeciwnie, zamiast
ocalić, ten bezrozumny ruch zacofanej szlachty sprowokował tylko i przybliżył
pierwszy rozbiór?
Wpatrzmy się w perspektywę dziejów i posłuchajmy
tętna życia publicznego owej doby, aby ocenić, czym dla nas była Konfederacja i
czym bylibyśmy w dniach ostatecznej walki, gdyby się ona nie zjawiła wcześniej.
Od lat bez mała stu krok za krokiem staczała się
Rzeczpospolita z wyżyn chwały w padół poniżenia. Imię polskie okrywało się
wzgardą i śmiechem. Zamierały lub wyradzały się najistotniejsze funkcje
państwowe. Obce wpływy przeżarły od wieku moralną tkankę Rzeczpospolitej.
Rozbiór stawał się uprawnionym tematem rozpraw, a zanim przybrał postać
gotowego traktatu, urzeczywistniał się w sferze duchowej z niepowstrzymaną
siłą. Tok spraw publicznych, wyrwany z polskiego łożyska, przeprowadzony w
kanały drezdeńskie, petersburskie, berlińskie, wiedeńskie, wersalskie i tam regulowany dowolnie. Na
sejmach roi się od stronników obcych dworów, którzy w najlepszym razie, — o ile
w ogóle myślą o rzeczy publicznej — to wyczekują jej rozwiązania z zewnątrz.
Udzielność granic podeptana wielokrotnie — udzielność ludu i władzy państwowej
sparaliżowana, unicestwiona. Niepodległość istnieje na papierze, ale prawdziwej samowładności — niema. Bo trudno mówić o
samowładności tam, gdzie niema sejmu, niema woli zbiorowej, gdzie dążenia
obywatelskie rozkruszone na atomy, lgną jak opiłki do cudzych magnesów. Wolne
nie pozwalam, owo nec plus ultra udzielnej wolności osobistej zabiło
wszelki czyn zbiorowy.
A jednak równolegle z zamieraniem samowładności w
narodzie szlacheckim i wiary we własne siły, wzbiera od pewnej chwili tęsknota
do własnego, wspólnego czynu. Ta chwila — to nieszczęsna, pogwałcona druga
elekcja Leszczyńskiego. W sprawie najistotniejszej i najserdeczniej kochanej,
kiedy chodziło o posiadanie króla z własnej krwi »piastowskiej« i o
stwierdzenie po długich latach obcej gospodarki, że naród sam jest panem w
domu, doznano gorzkiego rozczarowania. Odtąd dwojakiem pasmem snuje się dążność
do zrzucenia obcych rządów. Jeden prąd dąży do odbudowy udzielności polskiej
drogą pośrednią, przez zmianę formy ustroju; drugi wykrzesać chce z narodu
dawną moc obronną i twórczą przez proste otrząśnięcie się ze wpływów
sasko-rosyjskich i przez obudzenie tych samych pierwiastkowych popędów w duszy
obywatela-jednostki, które wydały z siebie Tyszowce i Tarnogród. Tamten prąd
pierwszy wylewa się w reformie Czartoryskich, drugi — w Konfederacji Barskiej.
Konfederacja — przymierze obywatelskie! Ileż to
razy po upadku Leszczyńskiego ten wyraz magiczny, głośno lub szeptem podawany z
ust do ust, wprawiał serca w przyśpieszone bicie! W jak różnych położeniach
politycznych ten ognik buntu pojawiał się nad głowami niezadowolonej szlachty,
zawsze ostrzem zwrócony na wschód, w wiekuistą niezawisłości naszej
nieprzyjaciółkę, Rosję! Od gorączkowych planów detronizacyjnych Józefa
Potockiego, układanych w latach 1738—9 w porozumieniu z Turcją, przez
konszachty berlińskie Antoniego Potockiego, do karkołomnych spisków ze Szwecją
Piotra Sapiehy w r. 1742; od rozległych a nierealnych rojeń wszystkich
republikantów o poruszeniu przeciwko Rosji Francuzów, Szwedów, Prusaków, Turków
w r. 1748 do realnej, ale niedołężnej i lękliwej inicjatywy Jana Klemensa
Branickiego w r. 1755, od oględnych ale beznadziejnych, w sam czas
powstrzymanych prób młodej „familii”, zmierzających do tego, aby w r. 1761
zyskać pomoc Anglii i Prus do walki o niezawisłość i naprawę — aż do nowych
odruchów samozachowawczych Mariana Potockiego i towarzyszy pod Haliczem i
Stanisławowem w r. 1764 — wszakże to jeden nieprzerwany gorący wiew, jeden
dreszcz biegnie przez czujące środowiska polskie raz pod powierzchnią, kiedy indziej
jawnie.
Z roku na rok owoc dojrzewa, ale z nim razem
zakorzenia się robak, toczący jego soki. Oto niepodległości pragną ludzie, którzy
do niej umysłem nie dorośli. Idą przed siebie w pętach przesądów
złotowolnościowych, wikłają się w labirynt przestarzałych zasad, uprzedzeń i
namiętności stronniczych. Za podszeptem niecnych prowodyrów widzą wrogów w tych
rodakach, którzy chcieli ich uczyć, jak się powinno stąpać w dążeniu do
wspólnego celu. A kiedy tamci rodacy — Czartoryscy — zwątpiwszy o zdrowych
zmysłach polskiego ogółu, desperacko chwycili dłoń rosyjską i ścierpli w jej
uścisku, strona przeciwna nie tylko nie strzeże się ich błędu, ale przeciwnie,
w pogoni za mirażem detronizacji Stanisława Augusta rzuca się na oślep w ramiona
Moskwy, roztrwania w błocie nagromadzaną od dawna tęsknotę i wiarę konfederacką
narodu, a wszystko tym końcem, aby uznać wreszcie nad sobą gwarancję —
protektorat carowej — i pójść ze spuszczoną, zaczadziała głową do izby delegacyjnej,
i na skinienie Repnina złożyć kłamliwy, służalczy pocałunek na służalczej dłoni
Poniatowskiego!
Tryumf ambasadora był zupełny. Swawola i prywata
podały sobie ręce, aby zagłuszyć wołanie o postęp i prawdziwą wolność, najbutniejsi
przedstawiciele rodów Radziwiłłów, Potockich, Mniszchów, potomkowie tych, co
zwyciężali nad Ułą, brali Smoleńsk, wprowadzali Marynę na Kreml, — teraz cisnąc
przed sobą króla i Czartoryskich, potknęli się w pędzie i padli do stóp
wyższego ducha rosyjskiego, korząc się przed wyższą racją stanu imperatorowej.
Wraz z nimi cała Polska znalazła się w klatce, — któż mógł wiedzieć, czy nie na
zawsze? Bo i czemuż by pod tak słodkim jarzmem, w pełni używania kardynalnych
rozkoszy nie miał naród szlachecki spędzić reszty żywota aż do zupełnego
zatracenia duszy? Czy takie zlanie się z silniejszą państwowością rosyjską było
z góry wykluczonym? Czyż droga na wschód, w zabójcze objęcia Moskwy nie była
nam po Radomiu otwartą?
Jakkolwiek mogły mówić pozory, dopiero życie im
zaprzeczyło. Nastąpił zwrot, który dziś, po 150 latach uważamy za całkiem
naturalny, choć równie dobrze można by go zaliczyć do cudów historii. Oto
zastęp ludzi szczerego serca i dobrej woli zbiera się gdzieś w zakątku
podolskim i, nie oglądając się na zagranicę, dziwny, przejmujący, a nieskładny
wygłasza jurament:
„Widząc oziębłość w duchowieństwie wyższym, a w
głowach większych świeckich obojętność, tudzież w obywatelach bezwstydną
'bojaźń i pomieszanie, a co najnieszczęśliwa, że żadnej dotkliwości nie czując,
nachylają swe niegdyś niezwyczajne głowy wolnego narodu pod jarzmo niewolnicze
sysmatyków, lutrów i kalwinów, któreśmy krwią Chrystusa najdroższą i własną
odkupione, bezpiecznie przed narodami nosili, nie dbając na tureckie,
tatarskie, Szwedów, kozaków hufce, które jak cień jeden od zaciągającego
słońca, tak oni od znaku krzyża św. nikli przy heroicznym naszym orężu. Ale
jest Bóg w Jeruzalem, jest jeszcze i prorok, który wszystkie wróży pomyślności.
Jeżeli żyć i umierać, stać i upadać przy boku jego i św. wierze katolickiej
będziemy, umocni siły nasze i wzbudzi w nas krew rycerską, będzie nam wodzem i
przywódcą, zasłoną i potęgą. Niech nas utrzymuje jego wszechmocna moc, niech
posili moc Syna przenajświętszego, niech nas zagrzeje Duch jego miłości! Czyńmy
już więc w imię Trójcy Przenajświętszej Boga Ojca, Syna i Ducha św. to
sprzysiężenie osobiste i powszechne. Tarczą będzie nam Maria”.
Przysięgli
sobie wierność, miłość, posłuszeństwo — i stanęli na placu z Boga ordynansu. I
odtąd niema już spokoju dla uśpionych sumień, ukazuje się jasny drogowskaz
moralny, rośnie i potężnieje poczucie, że jest rzecz świętsza, niż złota
wolność i fortuny szlacheckie — a jest to rzeczpospolita. Jakiś nakaz bezwzględny
wypędza opieszałych z domu: „Przebóg, kto czuje, niechaj ratuje matkę ojczyznę,
widząc jej bliznę. Gdy wolność, prawa, wiara i sława są jej odjęte — czasy
przeklęte!”. Padają pierwsi bojownicy, powstają drudzy. Śmierć, rany, sekwestr,
rabunek, Sybir nikogo nie odstrasza. Zarzewie przenosi się z Podola w
Krakowskie, z Krakowa na Litwę, potem do Wielkopolski, znów się rozlewa po
całej Małopolsce, znów wybucha na Litwie, coraz szersze, coraz trwalsze,
dojrzalsze, ogarniające chwilami nawet ludzi wręcz odmiennego pokroju — takich
Sułkowskich, Massalskich, — aż wreszcie oczom zawiedzionej Rosji ukazuje się naga
prawda: cały naród w sercach skonfederowany, a na
czele narodu — Generalność! .
Tak częściami, — czemuż nie naraz! — dokonało się
wielkie przebudzenie Polski do nowego, niepodległego życia. Zaświtała po
długiej hulaszczej nocy krwawa jutrznia tego dnia historycznego, co trwała od
rozbiorów dotychczas, a którego godziny zegar dziejowy wydzwaniał — strzałami
powstań.
Straszne są dzieje Konfederacji Barskiej. Ciężkie
zadanie już nie tylko dla pamięci i myśli, ale dla serca historyka wczytywać
się w te pyszne, urągliwe, zawsze zwycięskie raporty siepaczy rosyjskich,
wędrować po pobojowiskach, rachować trupy, łowić pogłoski o naszych
zwycięstwach, które prawie zawsze okazują się tendencyjnym wymysłem... Co za
strategia, co za wojownicy, co za politycy! Jakże daleka niekiedy prawda od
legendy poetyckiej!
W świetle prawdy nie może tu być dwóch zdań. W
uniformach konfederatów barskich synowie epoki saskiej znaleźli się w obliczu
grozy zagadnień stanisławowskich. Rej wodzi przeważnie ta sama klika
wielkopańska, która do niedawna trzęsła trybunałami, zrywała sejmy, gryzła się
o wakanse, piła na umór, a, ostatnio zakuła Rzeczpospolitą w dyby gwarancji.
Cała historia konfederacji, pełna przesileń wewnętrznych, cała kwestia jej
etycznego wyzwolenia polega na wywyższeniu się ponad poziom sasko-radomski,
Patriotyzm polski albo zmoże w sobie duszę sasko-radomską, albo przepadnie. Tę
próbę przechodzą zwycięsko wszystkie szlachetne duchy Generalności — od
najprzedniejszych, Adama Krasińskiego i Kazimierza Pułaskiego — do najpośledniejszych.
Ten problemat przenika wszystkie stadia ruchu narodowego — okres podolski,
zogniskowany pod Barem i Berdyczowem, okres czystych bohaterów naiwnego porywu
— Józefa Pułaskiego, Michała Krasińskiego i Ojca Marka; okres drugi, zagajony
na Podkarpaciu — aż do jesieni r. 1769, pełen lichej intrygi i marnej
partyzantki, nieudatnych odwrotów i bezplanowego szafowania krwią, gdzie główną
rolę grają Wessel, Bierzyński, Dzierżanowski, Malczewski, Jan Poniński itp.
Okres trzeci — wielkich walk politycznych, — zaczyna się w niebezpiecznym
momencie utworzenia Generalności. Dlaczego niebezpiecznym? Dlatego, ponieważ od
składu tego rządu powstańczego zależeć będzie cały kierunek dalszych działań.
Rozstrzygało silę pytanie: kto przeważy, Wessel czy Krasiński, Radom czy Bar,
zawziętość pysznej oligarchii czy też idea narodowa tysięcy. Zwyciężył
Krasiński. To już, zdawałoby się, kryzys przetrwany szczęśliwie, już tylko
kwestia czasu będzie skupienie wszystkich rozumnych i patriotycznych Polaków aż
do Czartoryskich włącznie, pod jednym znakiem...
Ale nie. Coś wstrząsa zgromadzeniem preszowskim,
coś je podważa i rozsadza trującym wyziewem. To zły duch epoki saskiej wcielony
w klikę magnacką Mniszcha, Potockich, Radziwiłłów, Ossolińskich, usiłuje
wydrzeć się na wierzch i zepchnąć energię narodową na tor osobistego porachunku
z Ciołkiem Poniatowskim. Nie gardzi w tym dążeniu żadnym środkiem. Jedną ręką,
przez Wessla i Podoskiego utrzymuje czucie z Rosją, drugą podsuwa swoje
insynuacje ślepej Porcie Ottomańskiej, przez którą zmusza Michała Krasińskiego
do podpisania manifestu o detronizacji, bałamuci Francję i Saksonię,
demoralizuje marszałków, sarn. wszędzie zwalczany przez urzędową komendę
Generalności.
Aż wreszcie — wyrwało się! W tej samej chwili,
kiedy Francja zdecydowała się pomóc konfederatom, kiedy Austria skłaniała się
do wystąpienia przeciw Rosji, kiedy Czartoryscy nie bez wiedzy króla wszczęli
rokowania o zespolenie wszystkich sił polskich, krótko mówiąc, kiedy zaświtała
jedyna możność pokonania1 wroga, zjawia się przed Generalnością
szalony zarozumialec Dumouriez, który całym ciężarem wpływu francuskiego strąca
politykę barską w odmęt dzikiej bezsilnej nienawiści, w przepaść, w
samobójstwo! Ogłoszono bezkrólewie. To był jeden moment — ale moment
rozstrzygający. Chcieli obalić rząd królewski, a obalili własny swój rząd nad
duszami. Zniszczyli wszystko — prócz honoru.
O honor więc oręża polskiego, już z coraz słabszymi
widokami powodzenia, toczy się dalsza wojna konfederatów. Jawi się oczom
ludzkim niejeden cud męstwa — dowód wewnętrznego przerodzenia Polski: szatański
Drewicz z wyłamanymi zębami płaczący pod murami Jasnej Góry... Straszny
Suworow odparty od Lanckorony i Tyńca, Wawel pod sztandarem towarzyszy
Choisy'ego... Karabinjery pierzchające przed polską szablą, „jakby Moskale
zamienili się w konfederatów, a konfederaci w Moskali”. Ale to wszystko na darmo.
Ostatni okres, Pułaskiego i Zaremby,
okres żelaznego obowiązku i wiernej służby, nie zdoła już uratować tego, co
zgubiła niemądra polityka Generalności. Pozostaje protest, żałosna tułaczka — i
zapomnienie.
Konfederacja Barska przeszła przez serca i mózgi,
jakby fala ognia oczyszczającego po brudach saskich. Spaliła, zmiotła z oblicza
ziemi całe pokolenie obywateli razem z ich obłędem i grzechem. Czy tylko ten
trudny proces narodzin naszego nowego patriotyzmu- musiał być aż tak bardzo
trudnym? Czy trzeba było kroczyć przez takie manowce? Rozum powiada, że nie.
Była podobno droga lepsza, jedynie zbawienna, należało i można było uznać
wymogi nowoczesnej państwowości, a pożegnać się z przeżytym kształtem
pierwiastkowych ustaw, o których rozmyślał Wielhorski. Odwrócić opętany wzrok
od momentu nienawistnej konwokacji, a utkwić go w samych sobie, zwłaszcza w
momencie radomskiego oszukaństwa. Uścisnąć dłoń pojednawczą familii, zasklepić
dawną ranę społeczeństwa, a za to rozciąć na ćwierci swoją chorą duszę — dla
ocalenia tego, co w niej było wieczne i dostojne.
Tak mówi rozum oderwany, który nie uznaje dla
wolności ludzkiej żadnych przedustanawionych niepodobieństw. Lecz niemniej
silna logika doświadczeń i przeznaczeń głosi co innego. Ona twierdzi, że
Konfederacja Bańska ze wszystkimi swymi zaletami i wadami była taką, jaką być
musiała. Skoro powstała i żyła z przebudzonych sił jednostkowych starej Polski,
skoro instynktem przywarła do przeszłości i dla niej roznieciła w wysokiej
mierze ofiarność indywidualną, to musiała leż ponieść wszystkie następstwa
swych podstawowych założeń. Jej uosobieniem jest nie Prometeusz, lecz
zapatrzony w przeszłość Epimeteusz. Na najbliższą metę przegrała; na dzień
jutrzejszy dała jeden rezultat niecofniony — odrodzenie uczuć obywatelskich.
Dalsze chowanie się pod płaszcz opiekuńczy Moskwy stało się niepodobieństwem.
Drogę na wschód zagrodziły miriady świeżych mogił — i ze wszystkich tych mogił,
z pod piasków podlaskich i moczarów pińskich, z kamiennej opoki podtatrzańskiej
— i z czarnych gleb Podola, z puszcz kurpiowskich— i z pod łanów kujawskich
wstały cienię bezimiennych bohaterów — straże polskiego sumienia — aż po
dzisiejszą dobę.
***
Minęło lat dwadzieścia — a zdało się, że minął wiek
cały. Nie dość, że wzrosło nowe pokolenie: otwarła się nowa era. Przebrzmiały
dawne zawołania rodowe: Potocki, Małachowski, Rzewuski, Sapieha ujrzeli się w
jednym szeregu z Poniatowskim, Lubomirskim,
Czartoryskim, pod wspólnym znakiem w walce z innym Potockim, innym
Małachowskim, innym Rzewuskim, innym Sapiehą. W
niepamięci utonęły pierwotne hasła konfederatów barskich — i trzeba będzie
dopiero tego pokolenia, które chciało mieć serce i patrzeć w serce, aby ocenić
należycie wewnętrzny dorobek żołnierzy Generalnosci. Ci, co teraz nawą państwa
sterują, nie apelują ani do tradycji barskich ani do żadnych innych. Jeżeli
wspomną ze czcią przeszłość, to chyba jakieś wyjątkowo odległe, świetlane jej
odbłyski — Kazimierza Wielkiego, Zamoyskiego, Chodkiewicza. Ich siła w
zrozumieniu, że trzeba umrzeć, aby zachować żywot. Ich wrogiem przesąd i
nierząd; sprzymierzeńcem i niemal bóstwem prometejski rozum wyzwolony.
Podręcznikiem wiedzy politycznej zgrabny tomik Literatury francuskiej lub
angielskiej. A w kraju, jeżeli gdzie, jeżeli w kim, niektórzy z nich widzą swój
nieudolny pierwowzór — to chyba w Czartoryskich i w ich pogrzebanej reformie.
Bliższa im duchem konwokacja, niż konfederacja.
Po wielkim przetopieniu uczuć, i z pewnością nie
bez wpływu ich świeżego rozpędu, przyszła kolej na przekucie poglądów. Dojrzały
plony konwiktów Konarskiego i Szkoły rycerskiej i już nawet Komisji Edukacyjnej
i Kuźnicy Kołłątajowskiej — plony, różną rozsiane ręką, nie zawsze jednakowo
zbożną. Bo to jest faktem nie ulegającym żadnej wątpliwości, i z tym się trzeba
pogodzić, że odrodzenie polskiej myśli politycznej, którego najgórniejszym
wyrazem jest Trzeci Maj, a najdoskonalszymi wyobrazicielami Ignacy Potocki i
Hugo Kołłątaj, dokonało się innym torem i po części pracą innych ludzi, niż
odrodzenie uczuć. Wszyscy razem pracownicy więksi i mniejsi, różnej cnoty i
hartu, ale w ogromnej większości płomienni patrioci staszicowskiego typu,
szybko powiedli rodaków ma najwyższe szczyty myśli zachodnio-europejskiej.
Nie ulękli się niczyich zakazów ani gwarancji, jak
nie cofnęli leż przed żadnym postulatem rozumu w polityce zewnętrznej. Skóro
tak trzeba było, skoro tą tylko drogą można: było zabezpieczyć reformę przed
gwałtem Katarzyny, zawarto sojusz z Hohenzollernem, nie bez ofiar i ryzyka, z
wyraźnym zobowiązaniem do wzajemnego posiłkowania siebie. Uczciwą przyjaźń
ofiarowano wszystkim państwom, które łączył interes antyrosyjski: Prusom,
Anglii, Szwecji, Turcji, Saksonii. A gdy przyjazne szeregi zdały się chwiać i
topnieć, kiedy zagroziło zwichnięcie tych przesłanek międzynarodowych, na
których wspierał się gmach ich polityki, oni postanowili pożądane rozwiązanie
przyśpieszyć, to znaczy, dać krajowi zbawienną ustawę, a przyjaciołom dać
słuszny, obowiązujący powód do zaszachowania Rosji właśnie w imię naszej
niepodległości, właśnie w obronie naszej reformy. I dokonali jej śmiało, po
męsku, nie mrużąc oka przed żadną, choćby najboleśniejszą prawdą dziejową. Na
czele położyli słowa, których by w roku 1768 nie podpisał żaden czystej krwi
konfederat barski, chyba Adam Krasiński, prawie jedyny teraz łącznik miedzy
Generalnością i Wielkim Sejmem:
„Uznając, iż los nas wszystkich od ugruntowania i
wydoskonalenia konstytucji narodowej jedynie zawisł, długiem doświadczeniem
poznawszy zadawnione rządu naszego wady, a chcąc korzystać z pory, w jakiej się
Europa znajduje..., ceniąc drożej nad życie, nad szczęśliwość osobistą,
egzystencją polityczną, niepodległość zewnętrzną i wolność wewnętrzną
narodu..., chcąc oraz na błogosławieństwo, na wdzięczność współczesnych i
przyszłych pokoleń zasłużyć” — uchwalają konstytucję i ogłaszają ją za świętą i
niewzruszoną, „dopóki by naród w czasie prawem przepisanym wyraźną wolą swoją
nie uznał potrzeby odmienienia w niej jakiego artykułu”.
Co sądzić o tej ustawie, jak i o całej działalności
jej twórców, o tym opinia jest już dosyć zgodna. Wodzowie Sejmu, niesieni pędem
zwycięskiej myśli, podyktowali narodowi taką formę państwa — monarchię
dziedziczną, jaka wydawała się najlepszym zabezpieczeniem ojczyzny wśród
zbójeckiego otoczenia. Cóż kiedy formy tej ogół nie mógł jeszcze pokochać, bo
też bez niej — zdaniem najwyższych w tej mierze autorytetów, Korzona, Kalinki,
Smoleńskiego, można było na razie się obejść. I w polityce zewnętrznej też
okazali patrioci niedostateczną przezorność: nie przeto, że zawarli przymierze
z Prusami, ale dlatego, że, zamiast polegać wyłącznie na swojej sile zbrojnej, zaufali tej dynastii, która umiała nas
tylko uczciwie prześladować, a nie uczciwie wspomagać. Zdawało się po
doświadczeniach barskich, że sił odpornych jest w narodzie coniemiara, i że te
siły, kierowane najgłębszym rozumem sianu, nie krępowane żadnym przesądem
ustrojowym, ujęte w nowoczesny mechanizm rządowy, wystarczą do odparcia wroga,
spikniętego z reakcją.
To złudzenie zemściło się okropnie. Spóźniliśmy się
„o jedną armię”, o tę armię stutysięczną, której ani połowy nie umiano
wyprowadzić pod Mir, Zieleńce i Dubienkę. W wojnie z Moskwą prawidłowy rząd
królewski zawiódł gorzej, niż za czasów barskich dawny, konfederacyjno-sejmikowy,
który bądź co bądź zdobył się na opór czteroletni. Znowu przepadło wszystko,
prócz honoru. Ocalono przed światem cześć polskiej kultury politycznej, ale nie
ocalono państwa; na taki wysiłek, któryby świadczył o trzecim stadium
odrodzenia, o dojrzałości woli i czynu, przyszła kolej o parę lat za późno, w
powstaniu Kościuszki.
Historia, sprawiedliwsza od bogów pogańskich, co
zwykli stawać po stronie zwycięskiej, a potępiać zwyciężoną, nie spojrzy jednak
na dzieło Wielkiego Sejmu przede wszystkim pod kątem widzenia przeoczeń
dyplomatycznych i zaniedbań wojskowych. Dyplomacja i armia to tylko środki do
obrony wyższych dóbr człowieczeństwa, jakimi są wolność, sprawiedliwość i ład
społeczny. Pierwszeństwo w sztuce zabijania przyznajemy Czyngishanom, Koprulim
i Fryderykom; wyższą sztukę oszukiwania — Machiawellom i Antimachiawellom. Idee
polityczne mają swoją odrębną skalę wzniosłości ii mądrości, której w sądach
naszych żadne sprawdziany sprytu ani dzielności bojowej, ani nawet przezorności
politycznej nie powinny przesłaniać. Z tego wyższego stanowiska wypada
stwierdzić po dawnemu, że jeśli Potocki, Małachowski, Kołłątaj spóźnili się o
jedną armię, to w przeciwieństwie do pewnej starej monarchii
środkowo-europejskiej nie spóźnili się za Europą o żadną ideę polityczną.
Czerpiąc ze skarbnicy zasad staropolskich, ale nic usypiając siebie narkotyczna
teorią o jakimi naszym pierwszeństwie cywilizacyjnym, czy o wyższości naszego
dawnego wzoru nad wszystkie typy życia państwowego, stworzono szereg urządzeń,
które naprawdę wyprzedziły całą niemal Europę lądową. Sejm nieustanny, system
dwuizbowy, jako regulator umiarkowanego trybu prawodawstwa, przedstawicielstwo
ogólno-narodowe, wolne od mandatów wyborczych, jednolitość władzy wykonawczej w
rękach króla i Straży, odpowiedzialność polityczna tejże
Straży wobec sejmu, niezależność sądów, periodyczna rewizja konstytucji co lat
25, tego wszystkiego mógł się z pożytkiem uczyć od Polaka Niemiec, Wioch,
Hiszpan, Holender, Rosjanin, poniekąd i Skandynawczyk. A Francuz zwłaszcza mógł
od nas brać przykład, jak się ulepsza ustrój państwowy bez przelania jednej
kropli krwi.
Społeczność narodowa, zgodnie z nauką Arystotelesa
— γινομένη μέν
τοΰ ζήν ένεχεν,
οϋσα δέ τού εΰ
ζήν — powstaje po to, aby można było żyć, istnieje zaś nadal,
aby żyć dobrze. Nasza społeczność nowoczesna zrodziła się w cierpieniach
Konfederacji Barskiej, jako owoc woli do życia, a więc życia niepodległego, bo
inny byt nie jest dla narodów prawdziwym życiem. A zrodziwszy się raz, złożyła
dowód w uchwałach Sejmu Czteroletniego, że chce żyć dobrze i coraz lepiej, jak
na Polaków przystało, bo „Polakiem być na ziemi, to żyć bosko i szlachetnie”.
Usłyszały ten głos odmłodzonego ducha, jakby
pierwsze wyrazy groźnego zaklęcia, rządzące na wschodzie Europy ciemne potęgi.
One jakby przeczuły, że Konstytucja 3. Maja to dopiero pierwsza zwrotka pieśni,
którą zaśpiewa nowa Polska na chwałę i dobro ludzkości, że bez względu na
chwilowo konieczne ugody, ustępstwa, niedomówienia polityków, oni sami albo ich
synowie lub towarzysze zechcą osiągnąć wolność i doskonałość pełną, a wtedy
wyrwą się z ich dusz te właśnie pragnienia, które wyczuwał w Ustawie Majowej
Mickiewicz: wojna ze wszystkimi ciemiężycielami Polski, propaganda wolności i
rozszerzenie jej na wszystkie klasy narodu. Dwory mogły tolerować pomiędzy sobą
anarchiczną, nietrzeźwą Rzeczpospolitą czasów saskich, ale nie mogły znieść Rzeczpospolitej
Staszica i Kołłątaja, tej przyszłej Rzeczpospolitej, która pomimo wzmocnienia
władzy królewskiej i odłożenia na później - sprawy włościańskiej, musiała iść
dalej po szczeblach prawdziwego postępu i dawać przykład nie wyjarzmionym
jeszcze Niemcom i Rosjanom.
Trzebaż było czym prędzej zgasić to ognisko swobód
— zgasić dwojako, przez rozbiór i przez zohydzenie. Skłamano tedy najpierw, że
u nas despotyzm gnębi dawną wolność; a kiedy pod tym pretekstem obalono dzieło
Wielkiego Sejmu, skłamano powtórnie, że u nas gnieździ się niebezpieczny dla
sąsiadów jakobinizm. Gdyby przez ten wyraz rozumieć królobójstwo, terroryzm
uliczny, wywracanie wszelkiego ładu, to oczywiście ani Potocki, ani Staszic,
ani Małachowski z takim zaostrzonym jakobinizmem nie mieli nic wspólnego. Ale
jeżeli chciano w nas napiętnować ten żywioł, co zwalcza wszelką ohydę Ancien Régime'u,
jego despotyzm, jego kapryśną rozwiązłość, dworactwo, biurokrację, militaryzm,
przymusowe werbunki, pędzenie przez rózgi, poniewieranie godności człowieczej,
dyplomację bez czci i wiary, cenzurę, donosicielstwo, — to takiego
„jakobinizmu” ani ludzie Sejmu Czteroletniego, ani ich spadkobiercy wypierać
się nie chcieli i nie zechcą.
Zły los tak zdarzył, że my, którzyśmy Trzeciego
Maja objawili chęć budowania przyszłości na praworządnej dobrej woli, a nie na
brutalnych przewrotach, musieliśmy potem nieraz stawać do przewrotowej walki z
triumfującą przemocą o prawa narodów i ludzkości. W nas wcielił się na długie
pokolenia ów „wszczynający ruch wieczny rewolucjonista, pod męką ciał leżący
duch”, który przez cały wiek XIX spędzać będzie sen z powiek tyranów. My, z
wrodzonego usposobienia najmniej skłonna do rewolucji, na spiskowców wcale nie
stworzeni, musieliśmy raz po raz zstępować do podziemi na wierne sprzysiężenie
z wszelkim cierpiącym ludem europejskim. Stało się to naszą mimowolną misją, —
i misja ta niewdzięczna, cierniowa, może niekiedy stawać się mniej nagłą,
schodzić z porządku dziennego, ale ustać w zupełności nie może, dopóki na
gruzach otaczającego nas zła nie ziści się w Ustawie wszechludzkiej — narodów
Trzeci Maj.