Jacek Kloczkowski - Wirtualny świat Jana Rokity


Gdyby o politycznych losach polityków miały decydować wyłącznie media, Jana Rokitę czekałaby świetlana przyszłość. Wielu dziennikarzy uważa go za polityka najlepiej przygotowanego do rządzenia i posiadającego dużą moc sprawczą na scenie politycznej. Same predyspozycje i dobra opinia w mediach to jednak zdecydowanie za mało, aby grać pierwszoplanową rolę w polskiej polityce. Jeśli przyjrzeć się realnemu znaczeniu Jana Rokity, okaże się, że jest ono dużo mniejsze niż na ogół się sądzi. I to niezależnie od tego, czy analizuje się politykę lokalną czy ogólnopolską.

 

Porachunki po krakowsku

 

Jeśli Platforma wygra wybory parlamentarne w Krakowie, tamtejsi antagoniści Jana Rokity oznajmią triumfalnie, że oto mają rozstrzygający dowód, iż nie jest on partii potrzebny. Jeśli PO przegra, Rokita będzie uznany za głównego winowajcę. Młodzi politycy krakowskiej PO, którym zdecydowanie bliżej do LiD niż do PiS, zmarginalizują wtedy prawdopodobnie także Jarosława Gowina i konserwatywna frakcja krakowskiej Platformy ostatecznie zakończy żywot jako znaczący gracz lokalnej polityki. Przy czym byłoby to jedynie symboliczne zwieńczenie procesu trwającego od dawna. Niedoszły „premier z Krakowa” od kilku lat znajduje się w rodzinnym mieście w głębokiej defensywie. O ile w latach 90. w parze z jego medialną popularnością szedł znaczący wpływ na krakowską politykę, o tyle w obecnej dekadzie zdecydowanie częściej można było usłyszeć o jego porażkach w wewnętrznych rozgrywkach. Jan Rokita nie potrafił bowiem stworzyć solidnego zaplecza kadrowego, zdolnego zrównoważyć rosnących w siłę tych działaczy Platformy, którym nie w głowie konserwatywne idee, a jedynie – co zresztą w polityce zrozumiałe – władza.

 

Przez wiele lat siłą Rokity było poparcie Krakowian wyrażane w kolejnych wyborach parlamentarnych. Gdy jednak w 2002 roku postanowił próbować szczęścia w boju o prezydenturę miasta, przepadł z kretesem. Zajął dopiero trzecie miejsce, za kojarzonymi z centrum i lewicą Jackiem Majchrowskim i Józefem Lassotą. Była to bolesna weryfikacja mitu Rokity jako najpopularniejszego krakowskiego polityka. W trzy lata później uzyskał co prawda drugi wynik w wyborach do Sejmu, ale przegrał aż o 50 000 głosów ze Zbigniewem Ziobro. Zdeklasował swoich partyjnych kolegów i koleżanki, którzy zebrali dziesięciokrotnie mniej głosów, ale nie powiódł Platformy do zwycięstwa w okręgu. Pryncypialnie antykomunistyczny Rokita, który w drugiej turze miejskich wyborów prezydenckich 2006 roku poparł kandydata PiS, był także przeszkodą dla młodych działaczy skłonnych współpracować w mieście z lewicą. Polityczny indywidualista zaczął być zaciekle zwalczany przez partyjnych kolegów, a poza medialną popularnością nie miał atutów, aby się temu przeciwstawić. Przede wszystkim już od dawna żadne istotne decyzje kadrowe w Krakowie nie zależą od niego. Jak bardzo osłabia to pozycję polityczną, nie trzeba chyba nikogo przekonywać.

 

Czarna dziura

 

Gdyby polityczny świat Jana Rokity kończył się na rogatkach Krakowa, można by zatem uznać, że rzeczywiście przestał być znaczącym graczem. Na szczęście dla niego pozostaje jeszcze polityka ogólnopolska, w której wciąż jest ważną postacią dzięki stałej obecności w mediach. Nie przypadkiem więc komentatorzy analizują rozmaite warianty powrotu Rokity do pierwszego szeregu rozgrywających polskiej sceny partyjnej. Zależą one przede wszystkim od wyników wyborów parlamentarnych.

 

Jeśli wybory wygra Platforma, sytuacja Rokity będzie bardzo trudna. Może co prawda otrzymać prestiżową propozycję objęcia wysokiego stanowiska, ale będzie to nadanie wyłącznie z łaski Donalda Tuska i jego otoczenia. Pomijając już kwestie czysto honorowe, taka nominacja raczej nie pozwoliłaby Rokicie odbudować swojej pozycji w partii. Grzegorz Schetyna i inni decydenci Platformy zadbaliby prawdopodobnie o to, by ewentualne stanowisko antagonisty z Krakowa nie pozwalało mu prowadzić aktywnej polityki kadrowej. A dopóki w Platformie ludzie Rokity będą nieznaczącym marginesem, jego moc sprawcza w partii będzie mizerna.

 

A co się stanie jeśli PO wybory przegra? Marek Migalski kreślił niedawno na łamach „Rzeczpospolitej” scenariusz triumfalnego powrotu Rokity do polityki jako lidera rozłamowców z Platformy albo wręcz całej PO. Nie sądzę, aby Donald Tusk i Grzegorz Schetyna mieli z tego powodu niespokojne sny. Wizja rozpadu PO w przypadku kolejnej porażki wyborczej nie jest co prawda zupełnie nierealna, ale w praktyce trudna do spełnienia, a już z pewnością na warunkach dyktowanych przez Rokitę. W tej chwili nie wydaje się, by ewentualnie zwycięski PiS mógł zyskać na tyle dużą przewagę, aby zablokować powstanie koalicji PO-LiD. Koalicja ta mogłaby co prawda w konsekwencji osłabić Platformę, ale głównie wśród wyborców, zaś skutki decyzji o takim aliansie byłyby raczej długofalowe. Doraźne bunty na pokładzie rozładowane zostałyby natomiast rozdawnictwem stanowisk, którymi pragmatyczni politycy PO nie pogardziliby nawet wtedy, gdyby gwarantami ich sukcesu mieliby być w parlamencie Jerzy Szmajdziński i Wojciech Olejniczak. Jan Rokita mógłby próbować obalić Tuska, gdyby miał jakichkolwiek żołnierzy w parlamencie i w terenie. Nie ma ich – o czym spektakularnie przekonuje długo negocjowana krakowska lista kandydatów PO do Sejmu, rzekomo uwzględniająca jego sugestie. Sama porażka partii w wyborach, choć osłabi pozycję Donalda Tuska, to więc za mało, aby wynieść Rokitę na szczyty Platformy.

 

Najpopularniejszym pomysłem publicystycznym na dalsze funkcjonowanie Jana Rokity w polityce jest usadowienie go obok Kazimierza Marcinkiewicza na czele wirtualnej partii powstałej z połączenia konserwatywnego skrzydła PO z liberalno-konserwatywnymi politykami PiS. Teoretycznie taki byt ma rację bytu. Praktycznie pozostaje konceptem z gatunku „political fiction”. Snuje się go w oparciu o rozmaite wyniki badań popularności, w których Marcinkiewicz niezmiennie osiąga bardzo dobre rezultaty. Warto jednak zauważyć, że zwykle występuje w nich w roli jednego z liderów, przynajmniej potencjalnych, PiS. Poza tym samą popularnością sondażową nie zbuduje się partii. Trzeba umieć tworzyć struktury. Rokita i Marcinkiewicz tego nie potrafią, a wokół nich nie widać nikogo, kto by ich w tym wyręczył.

 

Między piekłem PO a czyśćcem PiS

 

Choć Jan Rokita wpisał się w antypisowską retorykę Platformy, to nie ustają spekulacje, że to właśnie ze strony PiS może otrzymać po wyborach najbardziej atrakcyjne propozycje. W istocie, taki scenariusz jest prawdopodobny, ale najeżony trudnościami.

 

Jeśli partia Jarosława Kaczyńskiego będzie szukać porozumienia z Platformą jako całością, partnerami do rozmów pozostanie tzw. dwór Tuska. On będzie dysponować głosami niezbędnymi do stworzenia rządu. Tusk i jego ludzie byliby zresztą wyjątkowo dobroduszni, gdyby pozwolili właśnie Rokicie firmować porozumienie z PiS. Opierałoby się ono bowiem na bardzo pragmatycznym podziale władzy i wynikających z niej korzyści. Wszelkie profity powinny spływać na członków Platformy z łaski Donalda Tuska, który zwłaszcza w przypadku przegranych wyborów mógłby tym sposobem próbować ratować swoją pozycję.

 

Jeśli PiS wygra wybory zdecydowanie, Jan Rokita nie będzie mu potrzebny. Przejęcie niewielkiej grupy posłów Platformy, gdyby taka była potrzebna do stworzenia rządu, obyłoby się bez niego. Wystarczą stanowiska i mocny - co prawda jedynie dla nielicznych Platformersów – argument, że wspierając PiS, stają na drodze powrotu do władzy SLD.

 

Jarosław Kaczyński może co prawda spróbować pozyskać Rokitę do rządu i tym samym pognębić PO. Niewątpliwie byłby to duży sukces propagandowy, którego nie osłabiłoby przypominanie na każdym kroku przez media wypowiedzi premiera o ciężkich zbrodniach politycznych z lat 90. Jako potencjalny łakomy kąsek dla PiS, Rokita mógłby próbować ostro negocjować swój transfer. Miałby on sens wyłącznie wtedy, gdyby dotyczył najwyższych, prestiżowych stanowisk. Dla Jarosława Kaczyńskiego cena wszakże nie może być zbyt wysoka. Przede wszystkim musiałby powołać Rokitę tam, skąd mógłby go bez problemów odwołać. Po drugie, nie mógłby obłaskawiać krakowskiego polityka kosztem liderów swojej partii. Dlatego stosunkowo łatwo wyobrazić sobie Jana Rokitę jako wicepremiera i ministra spraw zagranicznych w rządzie PiS, zwłaszcza że jego hasłem rozpoznawczym w sprawach międzynarodowych pozostaje „Nicea albo śmierć”. Znacznie już trudniej widzieć go w roli np. ministra spraw wewnętrznych. W polityce oczywiście można wynegocjować wszystko, ale w przypadku tak spektakularnego transferu stopień komplikacji rozmów znacznie rośnie. Znów jednak, to nie Jan Rokita będzie podejmować ostateczną decyzję. Rozstrzygnięcie zapadnie na szczytach PiS.

Jan Rokita pozostaje ważnym graczem na scenie politycznej. To nie on jednak określa reguły gry, co znacznie osłabia jego pozycję i uzależnia od decyzji bardziej wpływowych jej uczestników. Na razie nie ma przesłanek, aby sądzić, że najbliższe wybory cokolwiek w tej materii zmienią.

 

Artykuł ukazał się w „Rzeczpospolitej”, 24 września 2007 r.

 

Autor jest doktorem politologii, członkiem zarządu Ośrodka Myśli Politycznej, autorem książki „Wolność i porządek. Myśl polityczna Pawła Popiela” (2006) i antologii „Z dziejów polskiego patriotyzmu. Wybór pism” (2007). Pod jego redakcją ukazały się wybory pism Pawła Popiela („Choroba wieku”, 2001) i Włodzimierza Bączkowskiego („O wschodnich problemach Polski”, 2001, wraz z Pawłem Kowalem), a także prace zbiorowe „Patriotyzm Polaków. Studia z historii idei” (2006), „Drogi do nowoczesności. Idea modernizacji w polskiej myśli politycznej” (2006, wraz z Michałem Szułdrzyński), „Póki my żyjemy… Tradycje insurekcyjne w myśli polskiej” (2004), „Oblicza demokracji” (2002, wraz z Ryszardem Legutko), „Antykomunizm po komunizmie” (2000) i „Od komunizmu do… Dokąd zmierza III Rzeczpospolita?” (1999). Publikuje na łamach m.in. „Rzeczpospolitej”, „Dziennika Polskiego” i „Nowego Państwa”.



2007 ©  Ośrodek Myśli Politycznej
http://www.omp.org.pl/