Tekst ukazał się w pracy zbiorowej
"Polska w kulturze powszechnej" (pod redakcją Feliksa
Konecznego), Kraków 1918, tom I, s. 32-51.
Żaden
naród nie poddał swojej przeszłości tak bezlitosnej krytyce, jak
to uczynili Polacy przez swych historyków; żaden nie okazał tak
dobitnie, jak my, że przy wejściu, na nową, racjonalną drogę rozwoju
powinno się ściśle oszacować dorobek minionych wieków i wytropić
w nich wszystko, co było winą lub błędem. Ten surowy sąd nad samymi
sobą, wyższy nad wszelką próżność i słabość wobec własnych przodków,
spotkał się z należytym uznaniem zagranicą, i mianowicie w krajach,
patrzących na nas bez uprzedzenia (Szwecja). Bo też, co prawda,
żaden naród nie przeżył takiego strasznego przebudzenia z wiekowej
drzemki, jak my w dobie katastrofy Rzeczypospolitej. Upadek państwa
wstrząsnął samopoczuciem narodowym i chwilowo wytrącił z równowagi
samowiedzę: w chwilach męczeńskiej ekstazy widzieliśmy w sobie
naród wybrany; w przystępie gryzącego żalu czuliśmy się narodem
obranym ze wszelkich znamion rozumu, dzielności, wielkości.
Najczarniej
spoglądał na dzieje polskie psalmista przyszłości, Krasiński. W
pewnym nie drukowanym liście do ojca zakwestionował on wszystkie
zalety i zasługi Polaków, nie wyłączając tej, zdawałoby się, niewątpliwej
zasługi, jaką oglądały mury Chocimia i Wiednia: ťDobrze gadać obcym
o Turkach - pisał -ale w rzeczy samej
wojny tureckie nie były u nas owocem rozmysłu, przewidywania, tylko
dziełem chwilowym nieodbitej konieczności. Czyśmy przejrzeli, jakby
obalić potęgę turecką, czyliż wyprawa pod Wiedeń nie była prostym
przypadkiem szczęśliwym?...Ť
Poeta
uniósł się i zbłądził. Za wiele on od nas żądał, bo więcej, niż
można wymagać od któregokolwiek narodu. W ogóle najłatwiej podważyć
każde twierdzenie, zaostrzając je do niemożliwości, a następnie
druzgocząc przesadę, dla wywołania wrażenia, że i w twierdzeniu
pierwotnym, nie zaostrzonym, nie ma ani
szczypty prawdy. Qui nimis probat, nihil probat:
dlatego w imię
sprawiedliwości wobec samych siebie, chcąc stwierdzić, co w naszej
roli dziejowej na Wschodzie było obroną cywilizacji zachodniej,
a co nią nie było, należy sprecyzować dokładnie istotę zagadnienia.
Na
sam przód, rzeczą daremną byłoby śledzić, czybyśmy dobrowolnie
poświęcali się dla ocalenia innych narodów przed niewolą bisurmańską,
gdyby nas do tego nie zmuszała konieczność. Los nas postawił w rzędzie
ludów zachodnich. Przez fakt przyjęcia chrześcijaństwa z Rzymu,
a nie z Bizancjum, weszliśmy w krąg promieniowania kultury zachodniej,
i przyswoiliśmy ją sobie wraz ze wszystkimi konsekwencjami: z jej
ogólnym ujęciem bytu, raczej optymistycznym, pozytywnym, w przeciwieństwie
do anachoretyzmu i pesymizmu bizantyńskiego; z jej etyką autonomiczną
w kontraście z ideą zewnętrznego nakazu, przenikającą moralność
Wschodu; z jej samorządem stanowym i większą lub mniejszą wolnością
jednostki, negowaną przez państwowość wschodnią, itd. Nauczywszy
się atoli abecadła od obcych, czerpiąc nawet i później pewne zasiłki
duchowe z Włoch i Francji, a w nierównie mniejszej mierze z sąsiedzkich
i wrogich Niemiec, pisaliśmy sami księgę swego żywota, tworzyliśmy
odrębny, polski rodzaj kultury zachodniej,
staliśmy się przeto wobec tej ostatniej nie jakimś przedmurzem,
ale żywymi, pełnoprawnymi członkami i współpracownikami.
A
cóż rozumieć przez obronę cywilizacji (t. j.
wyższej kultury) tej lub owej grupy ludzkości?
Cywilizacje
walczyły ze sobą od wieków, chociaż narody nic o tym nie wiedziały.
Społeczeństwa zwykły walczyć o interesy, albo o ideały, a nie o
różne typy życia psychicznego, ani o ich wytwory. Polacy też na
ogół dalecy byli od myśli, że warto ginąć za wspólny dorobek i charakter
duchowy Francuzów, Niemców, Włochów, Hiszpanów. O ile wiadomo, ani
Żółkiewski, ani Chodkiewicz, ani Czarniecki, ani Sobieski nie entuzjazmował
się do żadnej ťcywilizacjiŤ. Dopiero wiek XIX wytworzył pojęcie
kultury i zaczął go nadużywać dla pokrycia niskich pożądliwości: pojawiły
się Kulturkampfy i Kulturträgery.
Pośrednio
przecież od zwycięstwa tego lub owego państwa zależy tryumf lub zanik pewnej kultury. Przy
normalnym współzawodnictwie pokojowym odnosi przewagę kultura wyższa;
ona też bywa zwykle stroną zaczepną i na tej jej zdolności do ekspansji
polega w znacznej mierze postęp człowieczeństwa. Prawdziwa
wysoka kultura, np. starogrecka lub renesansowa włoska - wbrew cynicznym
słowom osławionych ťdziewięćdziesięciu trzechŤ luminarzy niemieckiej
nauki i sztuki, nie potrzebuje torować sobie drogi za pomocą środków
militarnych, rozrzuca ona światło i ciepło naokoło siebie nawet
wśród ludów silniejszych, gdziekolwiek umysł dojrzał do przyswojenia
sobie jej dobrodziejstw. Ilekroć jednak rozstrzyga siła orężna,
tam niższa kultura może niekiedy zadać gwałt wyższej.
Od
tych ogólników wypadło zacząć, aby stanowczo zastrzec się przeciwko
utożsamianiu walki o interesy z obroną kultury, i aby od dzisiejszej
obłudy ťkulturtregerskiejŤ odgraniczyć wyraźnie
to, co nazywamy obroną kultury Zachodu przez Polskę. Skoro
zatem ubiegłe wieki, aż do XVIII włącznie, pośrednio tylko
i mimowiednie zasługiwały się dzisiejszemu światu przez obronę cywilizacji,
i skoro my uznajemy jednak ich zasługę, to niezawodnie naszą rzeczą
jest wybrać i wskazać te wartości, których pośrednia obrona przez
Polskę stanowi tytuł jej chwały: boć przecie nie wszystko, co stworzył
Zachód, zasługiwało na ochronę; toż wytworami ducha francuskiego
były Noc św. Bartłomieja i dragonady; ducha niemieckiego- Sacco
di Roma; ducha hiszpańskiego - Inkwizycja...
Szczęściem,
ponad krew i żelazo wykwitł z najogólniejszej psychiki zachodnio-europejskiej
ideał wolności politycznej, miejscami przytłumiony, zapomniany,
ale wszędzie żywy, ideał obcy Wschodowi. Zaś w przeciwieństwie do
azjatyckiego kultu Mahometa, nad całą Europą jaśniało chrześcijaństwo.
Tych
dwóch zdobyczy wszechludzkich warto było bronić, i tych broniliśmy:
swobody - przed despotyczną, tatarsko-bizantyńską Moskwą; Krzyża
Świętego - przed Islamem. Pierwszej broniliśmy raczej pośrednio,
i często bezwiednie; drugiego - z doskonałą świadomością celu.
Co się zaś tyczy kultury materialnej, to ona w gruncie rzeczy
nie potrzebuje obrony. Nawet na wojnie
największy barbarzyńca gotów jest przyswoić sobie sposoby lokomocji,
oręż, budowę mieszkań, metody gospodarcze, jakie podpatrzy u wroga,
jeżeli one materialnie pomnożą jego potęgę. Takie walory się wydziera,
ale się ich nie niszczy: przeto obrona
ich byłaby obroną interesu, a nie dorobku duchowego, ani tym mniej
ideału. W przeciwnym razie wypadłoby od czasów Piotra Wielkiego
uważać Rosję za bojowniczkę zachodniej kultury wojskowej, fiskalnej
i policyjnej przeciwko zacofanej materialnie Polsce.
Z
ustalenia naszej pozycji w obozie zachodnim na wspólnym gruncie
swobód i chrześcijaństwa wynika wniosek podstawowy:
że wszystko, co czyniła szabla polska dla całości granic
Rzeczypospolitej, działo się w interesie realizacji ideałów zachodnich,
i ktokolwiek podkopywał siłę naszą na kresach, ten osłabiał tam
kulturę zachodnią. A więc broniliśmy cywilizacji nie tylko pod
Orszą, Kłuszynem, Cudnowem, ale również - bez względu na sporadyczny
udział w naszych szeregach wojsk mniej kulturalnych, np. Tatarów
- broniliśmy jej pod Grunwaldem i pod Wiłkomierzem, pod Kirchholmem
i Częstochową. Na odwrót też, nie mogło być większej zbrodni przeciwko
kulturze zachodniej, jak ów akt troisty z r. 1772, 1793 i 1795,
który cofnął granice tej ostatniej z nad Dniepru i Dźwiny nad Bug
i Narew.
Miło
stwierdzić, że w konfliktach z północnym wschodem, jak zresztą we
wszystkich niemal wojnach, chodziło rządowi Rzeczypospolitej naprawdę
o obronę, a nie o zaczepkę. Wolności niepodobna narzucić ludziom,
którzy jej nie chcą. Rzeczpospolita też, rozsiadłszy się szeroko
na równinach ruskich, wziętych na wspólne dobro polsko-litewskie
po Giedyminie i Olgierdzie, trzymała pod swoją władzą innoplemienne
obszary dzięki swej sile atrakcyjnej i dzięki szeroko stosowanej
tolerancji; darzyła kraje przyłączone wolnością stanową, udzielała
im swoich sejmików, a kiedy Moskwa próbowała wydrzeć Smoleńsk lub
Siewierszczyznę, dawała jej w miarę możności odprawę.
To
też starcia Litwy, a później całej Rzeczypospolitej Jagiellońskiej
z Moskwą miały w czasach nowożytnych charakter odporny. Tak było
za Kazimierza Jagiellończyka i Aleksandra, podobnie za Zygmunta
Starego: dwie pierwsze wojny tego króla z Wasilem III były obronne,
trzecia, z rządem Iwana Groźnego (1534-7), zmierzała do odzyskania
dzielnic, zabranych przemocą. Zygmunt August zaczynał wojnę z Iwanem
(1560), aby ratować chroniące się pod jego skrzydła napadnięte i
spustoszone Inflanty. Wojna inflancka Batorego była najpierw odpowiedzią
na knowania Iwana Groźnego z Maksymilianem II, które miały na celu
oderwanie Litwy, potem stała się repliką na najazd Inflant; zresztą
i ona mogła się słusznie powołać na motyw rewindykacji swojej własności.
Rewindykacyjną była też w założeniu wojna moskiewska Zygmunta III,
jakkolwiek w umyśle króla i niektórych jego doradców przyplątały
się do niej zamiary zdobywcze na rzecz Polski i katolicyzmu. Że
Władysław IV i Jan Kazimierz także nie napastowali wschodniego sąsiada,
lecz odpierali jego odwetowe inwazje, to rzecz powszechnie wiadoma.
Jakie
uczucia ożywiały hufce, walczące z Moskwą? Jakie były cele wojenne
owej doby? Z pewnością konkretne i dalekie od tej idealistycznej
frazeologii, w jaką dzisiejsza doba otula swoje zachcenia aneksyjne.
Z obroną kultury zachodniej miały one tyle wspólnego, że każdy krok
naprzód wojewodów moskiewskich oznaczał postęp niewoli, gwałtowne
stłumienie wolności myśli i ruchu umysłowego, jakie krzewiły się
pod osłoną polskiego oręża.
Atoli
wojna, bez względu na cel, w jakim została podjęta, choćby najszlachetniejsza,
nie bywa popisem łagodności, ogłady i dobrych obyczajów. Jest w
naszych dziejach wojennych data wyjątkowo smutna, czarna, straszniejsza
niż wszystko, co sprawił uśmierzyciel Jarema. To rok 1654, kiedy
hetmani Rewera Potocki i Lanckoroński po zwycięstwie pod Ochmatowem
nad Moskwą i Kozakami szli do spółki z Tatarami poskramiać Ukrainę.
Co się tam wówczas działo przy zdobyciu Buszy, Demkówki, Hołzakówki,
ile miast oddali Polacy w jassyr sprzymierzeńcom, ile tysięcy niemowląt
zginęło z głodu albo od miecza, jak hetman Lanckoroński, nie mogąc
znieść widoku rzezi i zniszczenia, z duchami na jawie rozmawiał
- o tym by można pisać długo i barwnie, i jednak nie wyrazić całej
grozy owej wyprawy karnej. Kto by chciał czyny te usprawiedliwiać, mógłby przytoczyć,
że i Chmielnicki oddawał w jassyr do Krymu własny swój lud, że czerń
mordowała srożej, niż szlachta, i że było to już po wyrżnięciu
przez kozaków tysięcy jeńców, wziętych pod Batohem
(1652). Prawda, że podobne sceny odbyły się mało
co przedtem przy wzięciu Magdeburga przez Niemca Tilly'ego
(1631), i przy zdobyciu Wexfordu w Irlandii przez Anglika Cromwella
(1650). Prawda i to, że rycerstwo było rozjuszone masowym udziałem
ludu w wojnie (dziś nazywałoby to się karaniem franc-tireur'ów}.
Ale czy dziś, czy wówczas, pod tą czy inną nazwą, mordowanie
starców, kobiet i dzieci,
zwłaszcza gdy te ofiary giną za swoją wolność, było, jest i będzie barbarzyństwem.
Bez
porównania szerszym i słuszniejszym cieszy się rozgłosem obrona
kultury religijnej Zachodu, t. j. chrześcijaństwa.
Od
kiedy Turcy są w Europie, papieże głosili przeciwko nim krucjatę,
i wezwania ich padały nie bezpłodnie na wrażliwe dusze polskie.
Innocenty XI stwierdził wobec świata w r. 1678, iż Rzeczpospolita
Polska była zawsze potężnym i znamienitym przedmurzem Rzeczypospolitej
Chrześcijańskiej (praevalidum ac illustre Christianae Reipublicae
propugnaculum).
Wolelibyśmy,
aby to pisał kto inny i kiedy indziej.
Papieżowi za wiele zależało wówczas na udaremnieniu ratyfikacji
rozejmu żórawińskiego przez sejm, by nie miał przeholować nieco
w wystawionym nam świadectwie. Podobno do tej zaszczytnej nazwy:
ťprzedmurzaŤ zgłaszają pretensje inne ludy sąsiedzkie. Zdaniem wielu
Niemców tytuł ten należy się Austrii, zdaniem niektórych Madziarów
przedmurzem były Węgry; a jeżeli się nie mylimy, to i wśród Ukraińców
są ludzie, którzy widzą właściwych obrońców chrześcijaństwa - w
kozakach zaporoskich. Taką opinię propagował przynajmniej, w ťTarasie
BulbieŤ Gogol. Zresztą, nie mówiąc już o Hiszpanach, co osiem wieków
strawili wśród walk z półksiężycem, nie mówiąc o Bułgarach i Serbach,
po których trupie przeszedł koń padyszacha, czemuż by tytułu ťprzedmurza
Ť nie miała zagarnąć Wenecja? Kto zaręczy, zali i te ludy
nie chowają gdzieś papieskich dyplomów na godność znamienitych bojowników
Krzyża Świętego?
Tej
wątpliwości nie usunie żadna deklamacja patriotyczna. Trzeba rozłożyć
przed sobą mapę i sięgnąć do ścisłych dat chronologicznych.
Kto,
kiedy i o ile zasłużył na tytuł obrońców chrześcijaństwa? Gdyby
chodziło tylko o niebezpieczeństwo tureckie, trudno by było utrzymać
prawo Polaków do pierwszej nagrody. Ale nasza służba na posterunku
kresowym datuje się znacznie wcześniej i dostarcza treści nie na
jedną, lecz na dwie olbrzymie epopeje dziejowe.
Wstępnym
rapsodem pierwszej epopei - Legnica, gdzie książę Henryk Pobożny
z kwiatem rycerstwa śląskiego padł w boju z chmarą tatarską (9 kwietnia
1241).
Trzeba
znać rozpęd pierwszej powodzi mongolskiej z tych czasów
czyngishanowych, kiedy to Batuhan ujarzmiał całą Ruś, Hulagu
zdobywał i topił we krwi Bagdad (1258), a Kublajhan podbijał Chiny
(1280), trzeba pamiętać, że czyngis-han kazał swym wojownikom podbić
cały świat, aby zdać sobie sprawę, że to, co się mówi o ocaleniu
Europy Zachodniej męczeńską krwią Henryka, nie jest czczym frazesem.
Fala, która dotarła do Legnicy, wtargnęłaby i do środka Nimiec,
gdyby jej nie roztrącili swymi piersiami nieszczęśliwi wojewodowie
polscy, książę Henryk, - i szczęśliwszy od nich Czech, Jarosław
ze Sternberku, obrońca Ołomuńca. Późniejsze najazdy, w latach 1259
i 1287, jak i te, z którymi musiał się ucierać Witold podczas swego
pochodu ekspansywnego na Wschód, nie miały już równie epokowego
znaczenia.
Tymczasem
od początku XIV wieku zaczęła uderzać w półwysep Bałkański potęga
osmańska i uderzała wielkimi szturmami co
kilkadziesiąt lat, w miarę tego jak jej organizacja państwowa oraz
wojny w innych częściach świata pozwalały jej posuwać się naprzód.
Urchan zniweczył panowanie greckie w Małej Azji i zajął Gallipoli
(1357). Murad I (1359-1389) przeniósł stolicę do zdobytego Adrianopola,
Bajazet Błyskawica (1389 - 1402) zhołdował Bułgarię, Serbię, nawiedzał,
kiedy chciał, całą Grecję, odparł krucjatę. Murad II (1421 -1451)
dwukrotnie poraził chrześcijan, skończył z Bośnią, zaczął ujarzmiać
Multany i Wołoszczyznę. Mahomet II zatknął półksiężyc nad cerkwią
Świętej Zofii w Carogrodzie
(1453).
W tym pierwszym okresie podbojów tureckich Polska, choć bezpośrednio
nimi nie zadraśnięta, parę razy dawała
pomoc zagrożonemu chrześcijaństwu. Jagiełło słał tysiące rycerstwa
w r. 1426 nad Dunaj; w dwa lata po tym ochotnicy polscy uczestniczą
w wyprawie bałkańskiej cesarza Zygmunta, Zawisza Czarny woli śmierć
niż lękliwy odwrót. Król węgiersko-polski Władysław Jagiellończyk,
posłuszny woli papieskiej, zrywa pokój z Muradem, ponosi klęskę
pod Warną (10 listopada 1444) i zrasza pole bitwy krwią bohaterską
własną oraz tych wielu Polaków, którzy towarzyszyli jego wyprawie,
a nie mogli, czy też nie chcieli się ocalić ucieczką.
Soliman
Wspaniały (1520-66) rozszerza podboje aż poza Budę
i Ostrzyhom, wypiera rywalizujące wpływy polskie z Wołoszczyzny.
Odtąd istnieją, rzec można, trzy przedmurza cywilizacji chrześcijańskiej.
Nad modrą falą Adriatyku wznosi się Wenecja, otoczona
wieńcem białych żagli, rozparta (do czasu) w różnych punktach
wschodniej części morza Śródziemnego, z wysuniętą naprzód silną
forpocztą - Kandyą. Drugie miejsce zajmuje na dużej przestrzeni,
Węgry Habsburskie, a za nimi ziemie austriackie. Dopiero dalej
ku Wschodowi, mniej więcej od przełęczy dukielskiej, wypadło nam
sąsiadować ze zhołdowanym przez Turcję Siedmiogrodem, dalej z Mołdawią,
z Ordą Jedysańską między Dniestrem i Bohem, wreszcie z hanatem Krymskim.
Spojrzyjmy
na mapę: nie sami jedni osłanialiśmy Europę od najazdów, ale do
spółki z Wenecją i Habsburgami; osłanialiśmy zaś raczej Europę
wschodnią i północną, raczej kraje nadbałtyckie, niż Zachód romańsko-germański.
Względem tego ostatniego graliśmy rolę armii dywersyjnej, i to
bynajmniej nie od początku.
Ani
cień Zawiszy Czarnego, ani pamięć Warneńczyka, ani chęć zemsty za
pierwszy najazd turecki, który sięgnął w r. 1498 aż za Przemyśl,
ani nawet rywalizacja o Mołdawię, nie zdołały wyprowadzić ostatnich
Jagiellonów z ostrożnej rezerwy. Nie było nas pod serbskim Białogrodem
w r. 1521, ani pod Mohaczem w r. 1526, ani pod Wiedniem w 1529,
ani pod Budą w 1541, ani pod Szigetem w
1566, jak nie było, rzecz prosta, ani jednego polskiego żagla pod
Lepantem w r. 1571. Daremnie straszył nas ten lub ów polityk, czerpiący
natchnienia z Rzymu i Wiednia, paszą budzińskim. Nawet sangwinik
Orzechowski stawiał, jako warunek udziału naszego w krucjacie, utwierdzenie
pokoju religijnego w Niemczech. Czy taka powściągliwość wskazana
była w ówczesnych warunkach, nie śmiemy wyrokować.
Dość, że posłannictwo kresowe Polski w stosunku do Turcji
zaczyna się właściwie w wieku XVII, a i wtedy konkuruje ono
z misją Wenecji oraz Austrii. Czwartej konkurentki, Siczy
Zaporoskiej, niepodobna, rzecz prosta, poważnie traktować w tym
szeregu. Wszystkie wyprawy czajek kozackich na wybrzeża Czarnego
Morza, podobnie jak junackie wybryki naszych Wiśniowieckich i Koreckich,
dokonywane za rubieżą mołdawską, tyle miały wspólnego z obroną
lub propagandą kultury zachodniej, ile bombardowanie z powietrza
bezbronnych miast - z walką o kulturę w naszych czasach. To była
prowokacja, było ściąganie burzy, a nie obrona.
Konstatując
atoli późne wystąpienie Polski na arenę walki z półksiężycem, godzi
się położyć natomiast na szali te niezliczone
utarczki z kosooką dziczą tatarską, której widownią była Ukraina
przez wiek XVI i XVII. Przyzwoite stosunki ze Stambułem nie u chroniły
nas od nieznośnych napaści ze strony hanatu Krymskiego, podobnie
jak Porta nawet wśród formalnego pokoju z Rzeczpospolitą musiała
ciągle mieć się na baczności przed kozakami. Od czasów hana Mengli-Gireja
za podszeptem moskiewskim wpadali Tatarzy po jasyr w głąb Bracławszczyzny,
Podola, Wołynia; nieraz czynili to według dokładnej marszruty, podyktowanej
z Kremlu, a czasem taka marszruta wskazywała im, jako łup, święty
Kijów, kolebkę Rusi. Można by wyliczać daty za datami, bitwy po
bitwach na przestrzeni wieków co najmniej
od Kiecka (1506) i Wiśniowca (1512), aż po ostatni najazd tatarski
na Lwów (1695); można by sposobem hipotezy wyrachować dziesiątki
tysięcy Polaków poległych w tych walkach i setki tysięcy brańców,
spędzonych na poniewierkę gdzieś na galery czy do haremów tureckich.
Nie ulega wątpliwości, że ochrona ziem ukraińskich, pomimo całego
włożonego w nią wysiłku finansowego, była niedostateczna i gorsza,
niż ta, którą stosowała na południu Moskwa. W każdym razie ta dwustuletnia
ubijatyka, te krociowe ofiary, ta ciągła baczność na skradające
się przez stepy łupieżcze podjazdy, wszystko to razem starczy nam
w księdze zasług dziejowych za dobry dziesiątek lat prawidłowej
wojny z janczarami i spahami.
Ostatecznie
pozorna harmonia musiała pęknąć. Z jednej strony nawoływania papieskie
robiły swoje. Już Stefan Batory z Sykstusem V planowali wielką
ligę zaczepną przeciwko Turkom, gdzie on, król polski, z Aleksandrem
Farnese, jeden od strony lądu, drugi na morzu, zaatakować mieli
dumną Portę i wyparować ją tam, skąd przyszła. Z drugiej strony
następcy Solimana nie chcieli gasnąć w promieniach jego sławy. Z
ust beglerbeja Sylistryi padło w r. 1590 wyzwanie: jako niezwyciężony
cesarz (Murad III) rozkazał, aby wszystka Polska albo nawróciła
się na wiarę mahometańską, albo płaciła trybut roczny. Gdyby zaś
Polacy nie chcieli zostać ani mahometanami ani hołdownikami, wtedy
ich wszystkie kraje mają być w niwecz obrócone i kopytami końskimi
podeptane, tak, żeby pustym polem zostały.
To
już był koniec polsko tureckiej ciszy. Przyciśnięci Habsburgowie
wołali o pomoc. Kozacy jątrzyli strasznego wroga. Projekt ligi,
udaremniony przez śmierć Batorego, nie dawał się usunąć z porządku
dyskusji. Rokowania odwlekły starcie, ale go nie
zażegnały. Zamoyski dwukrotnie chodził na Wołoszczyznę, aby
ją wciągnąć w sferę wpływów polskich (1595, 1600). Wyprawy te, paraliżowane
konfliktem Zygmunta III ze Szwedami, nie ugruntowały w Jassach
polskiego zwierzchnictwa, a obudziły gniew Porty.
Burza
wyładowała się w siedmioletniej wojnie od r. 1614 do 1621. Bezskutecznie
błagał Żółkiewski rząd i sejm Rzeczpospolitej o opatrzenie południowej
ściany. Legł pod Cecorą, opuszczony przez nieposłuszne panięta,
przekładając zgon nad ucieczkę (1620). W następnym roku zaniosło
się ni mniej ni więcej tylko na podbój Lechistanu. Ruszył w pochód
nad Dniestr wszelki Orient europejski, azjatycki i afrykański,
aby stratować i ujarzmić wszystko aż do brzegów Bałtyku.
Polska
wyciągnęła dłoń ku Europie, wzywając pomocy. Nikt się nie ruszył.
Francuzi, Niemcy, Hiszpanie, mieli przed sobą robotę pilniejszą,
mieli jeszcze przez 30 lat palić i mordować w imię katolicyzmu lub
protestantyzmu. Zaś Europa Wschodnia, mianowicie Moskwa, pod owe
czasy, za Borysa Godunowa i za faktycznych rządów patriarchy Filareta,
niczego nie pragnęła goręcej, jak związku z bisurmanami przeciwko
Polsce. Tak też miało być i nadal. Dopóki Turcja była naprawdę
groźna, nigdy Polska nie korzystała z jej pomocy dla pognębienia
niewinnych sąsiadów, nigdy nie zachęcała Turków do napastowania
spokojnych ludów chrześcijańskich, gdy tymczasem Francja umiała
najbardziej urzędowo szczuć sułtanów i wezyrów na Austrię, carowie
umieli zamawiać sobie pomoc tychże do mściwych porachunków z Polską,
a Szwed Gustaw Adolf umiał wyzyskiwać nasze chwilowe wyczerpanie,
aby zagarniać nasze kraje nadbałtyckie. Na tej różnicy między polityką
orientalną naszą i obcą polega głównie nasze prawo do noszenia tytułu
obrońców chrześcijaństwa.
Żółkiewski
padł śmiercią bohaterską, Chodkiewicz pod Chocimiem oddał ojczyźnie
ostatni trud swego żywota. Królewicz Władysław ze Stanisławem Lubomirskim
i kozakiem Sahajdacznym przez mężny odpór ocalili Lechistan i środkową
Europę. Chocim zajął miejsce pośredniego ogniwa między Legnicą i
Warną a Wiedniem.
Ściśle
według zwykłych zasad wojowania czas było teraz przejść do ofensywy.
Jeżeli świętą było sprawą bronić chrześcijaństwa, to niemniej świętą
- wyzwalać jęczących, w jarzmie wyznawców Chrystusa. Tak odczuł
rzecz Władysław IV, najgodniejszy Batorego następca. Jego czyny
rycerskie pod Chocimiem, zwycięski bój jego wodza Koniecpolskiego
z Abazy paszą w r. 1633 nie pozostały bez echa aż hen daleko na
Bałkanach. Widział wzrok polski wizerunki Władysława w chatach i
cerkwiach serbskich, bułgarskich, bośniackich, pod tytułem św. Jerzego...
Przekradali się do Warszawy emisariusze, przebrani biskupi greccy...
Przed królem zajaśniała misja bałkańska katolickiej Rzeczypospolitej
- zaszczytna, korzystna, wielka. Wojownik rwał się do dzieła, stawał
w akcji dyplomatycznej i militarnej na czele Europy, pragnął zostać
w świecie katolickim czymś większym, niż Gustaw Adolf w obozie
protestantów.
Niestety
- nie potrafił stanąć na czele Polski. Rzeczpospolita w owym momencie
(1646) nie chciała przodować chrześcijaństwu w krucjacie przeciwko
Turkom. Zmuszono króla do rozbrojenia się. Plany wojenne Władysława
IV i kanclerza Ossolińskiego, po trzykroć zbawienne w założeniu,
pozostały smutnym wawrzynem osobistej chwały króla, lecz nie narodowego
ogółu.
Cokolwiek
też mówiło się wówczas o nie drażnieniu strasznego wroga, uchylenie
się Polski od nastręczającej się misy i wyzwolicielskiej nie tylko
nie uchroniło nas z czasem od ciężkiej potrzeby, ale niezwłocznie
ściągnęło na kraj fatalne klęski.
Po
pierwsze, osłabiło ono urok imienia polskiego i jego wpływ na zewnątrz.
Zawiedli się i odwrócili od nas ci stęsknieni chrześcijanie południowi,
którzy bez nas nie mogli się wybić na niepodległość, a którzy w
nagrodę za skuteczną pomoc długo jeszcze grawitowaliby ku Warszawie.
Po wtóre, nie dało się skierować na zewnątrz burzliwych, przelewających
się przez brzegi sił magnackich. Po trzecie, wzbierającym również
burzliwym siłom kozackim nie dano ujścia na południe.
Wszystkie
następstwa wymuszonego przez szlachtę rozbrojenia: bunt Chmielnickiego,
przymierze kozacko-tatarskie i anarchia wewnętrzna, spadły naraz
na Rzeczpospolitą za Jana Kazimierza. Rok 1652, rok Sicińskiego
i klęski pod Batohem, najsroższej, jaką pamiętają dzieje polskiego
oręża, był prostym następstwem bezkrwawej tragedii Władysławowej,
spełnionej w r. 1646.
Nadal
już nie mogło być mowy o wyzyskaniu tych westchnień i ciążeń, które
spóźnione, jeszcze w r. 1650 trafiały do Warszawy zza Bałkanów.
Przeciwnie, wobec ujawniającej się groźby rozszarpania Polski między
Kozaczyznę, Moskwę, Szwecję, nie było innego ratunku,
jak związać się z pierwszym wrogiem, który okaże usposobienie pojednawcze.
Podstawa
dla porozumienia znalazła się we wspólnym antagonizmie Polski i
Krymu wobec Moskwy. I oto, jak tylko bitwa pod Beresteczkiem pozwoliła
zagaić honorowo pertraktacje, zaczęło się kleić zbliżenie polsko-tatarskie,
zamienione w r. 1654 na formalny sojusz z hanem i sułtanem.
Służył
nam ten sojusz przez lat kilkanaście. Zaczął się od owej strasznej
wyprawy pod Ochmatów i od zaprzepaszczenia Bracławszczyzny. Później
przyniósł niewątpliwe korzyści realne przy odpieraniu Szwedów, Rakoczego
i Moskwy. Czy naraził nas poza tym na jakieś straty idealne? Wątpimy.
Ktokolwiek chciałby go sądzić ze stanowiska jakiejś doktryny solidarności
zachodnioeuropejskiej lub chrześcijańskiej, powinien zważyć, że
nikt nie ma obowiązku umierać za chrześcijaństwo w chwili, kiedy
mu inni współwyznawcy z tyłu nadstawiają noże, jak to czynili nasi
najeźdźcy za Jana Kazimierza, - i że właśnie z punktu widzenia
kultury zachodniej byłoby najgorzej, gdyby już w roku 1656 dojrzał
rok 1772.
Zresztą
przejściowy swój związek z półksiężycem umiała Polska powetować
świetnie, aż do zupełnego zatarcia pamięci, że kiedyś była sojuszniczką
Tatarów lub Turków.
Od
wstąpienia na tron Mahometa IV w r. 1648 i od objęcia rządów przez
rodzinę Köprülich zagłada zawisła nad państwami, graniczącymi z Porta.
Dziki, tępicielski despotyzm, zbrojny w najdoskonalsze środki militarne,
zagroził niewolą wszystkiemu, co mu pod miecz podpadnie. A czym
byłaby owa niewola, o tym świadczyły setki głów,
zatkniętych na pikach przed pałacem padyszacha, trup jego własnej
uduszonej babki, trup patriarchy greckiego, wiszący u wejścia do
świątyni, setki zaduszonych oficerów, 36.000 buntowników
lub po prostu osób podejrzanych, utopionych lub ściętych w przeciągu
pięciu lat.
W
roku 1669, po trzyletnim oblężeniu, po obustronnych cudach męstwa
i sztuki wojennej upadła przed Achmetem Köprülim Kandya. Świat czekał
z zapartym oddechem, gdzie się rzuci potęga muzułmańska, wolna od
tego ościenia, co od wieków tkwił w jej boku. Rzuciła się na Polskę.
Powód był nie lada jaki. Chodziło o to, czy ziemie ruskie: Podole, Kijowszczyzna,
Bracławszczyzna, które udało się wydrzeć Moskwie, pozostaną pod
władzą hetmana
Doroszenki, hołdownika tureckiego, a więc w położeniu Mołdawii lub
Multan, czy też utrzyma je pod swą zwierzchnością Polska. Już w
roku 1667 ponury sęp sułtan kałga Kerim przeleciał nad Podolem
i Pokuciem, wydzierając z dworków i chałup żywy towar, a kędy przebiegi, nie zostało nic prócz
zgliszcz i dymów. Szczęściem, Kałgę udało się hetmanowi Sobieskiemu
odeprzeć w Podhajcach; dopomógł kozak Sirko, który wpadł do Krymu
i odpłacił Tatarom pięknym za nadobne.
Lecz
w pięć lat po tym, po formalnym wypowiedzeniu wojny, wkroczył na
lewy brzeg Dniestru Mahomet IV na czele groźnej, armady. Polska
stała otworem niemal bezbronna, zakłócona waśnią stronniczą. Tylko
Sobieski znosił grasujące czambuły, wyzwolił 44000 dusz chrześcijańskich;
Kamieniec, niedostatecznie obsadzony, próbował się bronić, lecz
daremnie. I znów, jak niegdyś w Konstantynopolu, tak teraz w Kamieńcu
zadzwoniły podkowy sułtańskie o posadzkę katedry, i skłoniły się
krzyże do stóp półksiężyca. Nędzny królik Michał Wiśniowiecki śpieszył
zawrzeć sromotny traktat pod Buczaczem (16 października), którym
całe Podole i Ukrainę oddał sułtanowi i przyrzekł płacić ťpodarekŤ
t. j. haracz doroczny.
Europa
drgnęła na wiadomość o upadku Kamieńca. Car prawosławny Aleksy Michajłowicz
wykonał piękny gest: rozesłał poselstwa do dworów zachodnich, wzywając
je do wspierania Polski. Ale król arcychrześcijański z cesarzem
chrześcijańskim mieli pilniejsze sprawy do załatwienia. Trzeba
było podbijać Holandię, wydzierać sobie Franche Comté... Skończyło
się na pięknym geście rosyjskim i na dyplomatycznych gestach francuskich,
bynajmniej nie obliczonych na powstrzymanie
wojowniczości osmańskiej, a tylko na skierowanie jej ku Węgrom.
Zbliżył
się dzień ogniowej próby dla Polski. Miałażby przywdziać kaftan
poddaństwa, płacić daninę, spaść do rzędu jakichś Multan czy Wołoszczyzny;
może jeszcze chadzać przy boku Turków po wspólne łupy na Austrię,
Czechy, Niemcy? Nie. Najpierw odzyskać cześć, zrewindykować prawowitą
własność, a potem - potem trzeźwo zastanowić się nad wyborem dalszej
orientacji, jakiego zażądała jej własne bezpieczeństwo.
I
powstał z kości Żółkiewskiego Mściciel, i tą samą prawicą, którą
odepchnął kałgę w Podhajcach, tą samą, którą w r. 1671 zdobywał
Bracław, Mohylów i wszystkie miasta między Dniestrem
i Bohem, którą rozpędzał w r. 1672 zgraje łupieżców, spuścił
teraz na kark Husseina-paszy w Chocimiu, na starem pobojowisku Chodkiewicza
( 11 listopada 1673). A potem, obwołany królem, odpędził ordę z
pod Lwowa (1675) i na czele garstki żołnierzy, wytrzymując pod
Żurawnem (1676) wściekłe szturmy Ibrahima-Szatana, wymógł w nowym
rozejmie cofnięcie zobowiązania do zapłaty trybutu.
Lecz
tu, po szczęśliwie przebytej próbie honoru i męstwa, wypadło stanąć
do drugiej próby - rozumu. Nadeszła chwila osobliwa, dziwny moment
psychologiczny w dziejach ťprzedmurza chrześcijaństwaŤ. Nastręczyła
się ewentualność odzyskania Kamieńca przez traktaty, mianowicie
za pośrednictwem Francji. Nikt zresztą nie pamiętał lepiej, jak
król Jan, że oprócz Kamieńca pozostaje do odzyskania na Moskwie
Kijów i Smoleńsk, i że oprócz zemsty za jassyr należy się nam zadośćuczynienie
za porwanego zdradziecko w Warszawie (1670) przez Brandenburczyków
Kalksteina. Było co zdobyć na wiarołomnym
eks-wasalu Korony Polskiej, Fryderyku Wilhelmie, było co odzyskać
na polskim niegdyś Śląsku, germanizowanym przez Habsburgów. Gdyby
nawet środki dyplomatyczne wobec Turcji zawiodły Podole i Ukrainę
można było w ostateczności odłożyć na później, a tymczasem podać
dłoń walczącym o wolność Węgrom, sięgnąć po stare dzierżawy piastowskie,
po kraj pobratymczych Litwie Prusaków, po resztę siedzib mazurskich,
w ogóle po całe Prusy Wschodnie, skąd tęskne spojrzenia zasyłała
ku nam ciemiężona przez elektora Hohenzollerna szlachta. Dopiero
takie rozwiązanie naszej kwestii bałtyckiej zabezpieczyłoby Rzeczpospolitą
od innego rozwiązania, jakie w istocie miało nadejść po stu latach
Dopiero osiągnąwszy naturalną granicę morską na północy, można
było ruszyć na Turcję bez obawy powtórzenia roku 1655-56.
Na
to wszystko król Jan był podobno wewnętrznie zdecydowany, i racjonalność
takiego programu uznałby na jego miejscu każdy po europejsku myślący
monarcha, z jakiejkolwiek zrodzony dynastii. Gdyby tylko naród
umiał tak samo myśleć!
Tymczasem
ani zdobycie brzegów morza Bałtyckiego, ani wyzwolenie z kleszczów
despotyzmu uciśnionych ludów nie porwało opinii szlacheckiej. Pierwotny
program Sobieskiego, przeciw-pruski i przeciw-austriacki przebrzmiał
bez echa, a nawet gorzej, bo z echem nieprzyjaznym.
Aż
tu po paru latach nadciągnęły z południa nowe chmury. Wyglądało
tak, jakby miały tym razem ominąć Polskę i zwalić się wyłącznie
na stolicę cesarstwa chrześcijańskiego. Wiedeń. Z ust papieża Innocentego
XI usłyszeli Polacy gromkie hasło, poważne przypomnienie:
że byli zawsze i powinni być przedmurzem Rzeczypospolitej
chrześcijańskiej.
Nie
nowe to było hasło dla uszu Europejczyka. Toż już o dwa pokolenia
wcześniej rozpisał się wymownie o nim Sully,
minister Henryka IV, króla francuskiego. Sully za wiele podobno
przypisał szlachetnemu sercu swego monarchy i zanadto zachwalał
swoje własne służby przy jego boku, gdy wmawiał czytelnikom, że
on i król Henryk naprawdę krzątali się nad urządzeniem takiej federacji.
Henryk dążył do pokoju europejskiego pod hegemonią Francji, Sully
na starość zebrał błąkające się po świecie hasła pacyfistyczne,
tudzież hasła solidarności chrześcijańskiej przeciwko Turkom, i
z kombinacji jednych oraz drugich ulepił rzekomy grand
dessein Henryka, według którego Rzeczpospolita chrześcijańska
składałaby się z 6 monarchii dziedzicznych, 6 elekcyjnych i 3 republik,
przy wyłączeniu za nawias barbarzyńskiej Moskwy. Taka federacja,
zbudowana na równowadze religijno-politycznej, podlegałaby Radzie
naczelnej i sześciu Radom prowincjonalnym, wspólnymi siłami wypierałaby
z Europy Osmanów i dbałaby szczególnie o to, aby rozszerzać kosztem
niewiernych granice Polski, właśnie jako przedmurza (boulevert
et rempart) Niemiec od strony Turcji, Moskwy i Krymu.
Cokolwiek
sądzić o rzeczywistych celach polityki Henryka IV i jego ministra,
Sully podyktował swym sekretarzom nie lada dokument wyższej idei
prawa międzynarodowego, rolę zaś dziejową Polski scharakteryzował
trafnie i mocno jeszcze przed Innocentym. Tylko
że jego ť wielki planŤ pozostał czczym ornamentem ideologicznym,
wiarą martwą bez czynów dla całej Europy - z wyjątkiem Polski.
My
sami jedni, obcy tendencjom zaborczym, przepojeni ideą republikańskiego
braterstwa w domowym pożyciu, uwierzyliśmy w Rzeszę chrześcijańską
i wiary swej dowiedliśmy czymś więcej niż gestem. Kiedy Kara Mustafa
z 200.000 Turków zatoczył obóz pod Wiedniem,
ta sama opinia szlachecka, która obojętnie przyjęła perspektywę
szerokiego rozgoszczenia się nad Bałtykiem, która nie znalazła w
sobie ognia na wojnę zaczepną ze spadkobiercami Krzyżaków, odegrzmiała
jednym wspaniałym akordem na wezwanie papieskie.
Co
im się wówczas w duszy grało - przynajmniej najlepszym w narodzie
- tego nie wypowie żadna instrukcja sejmikowa, ani żaden sejmowy
skrypt ad archiwum: to wysłowić potrafili tylko poeci.
Wacław
Potocki wołał w dzień imienin królewskich z pełną czaszą w dłoni:
ťJan, Jan jest imię twoje, wielkiej imię mocy!
W tym imieniu ja, wieszczym napełniony duchem,
Tego ojczyźnie mojej winszuje z Baruchem:
Zrzuć zgrzebne, zrzuć te znaki smutnego całunu.
Zrzuć z karku nieznośnego jarzmo Babilonu,
Oblecz nowe, weselne Jeruzalem, szaty,
Oto król, który włada świata potentaty!
Niech się Turczyn odyma pod niebieskie strychy,
Póki tu naszych grzechów, poty jego pychy.
Niedługo pod herbownym, ojczyzno, puklerzem,
Którego dziś świecimy imię, się rozszerzym.
Zdarzy to miłosierny Bóg, że z naszym Janem,
Przebywszy morze Czarne, staniem nad Jordanem :
I będzie tam raz drugi słowiańskie narody
Chrzcił, jak je chrzcił w Dniestrze, we krwi zamiast wody!Ť
A
Wespazyan Kochowski błogosławił na drogę wiedeńską: ťNiech Cię wysłucha,
Królu, Bóg w dzień starcia z nieprzyjacielem, niech Ci tarczą przeciw
poganinowi będzie imię Boga Jakóbowego. Niech Ci ześle na pomoc
Pan niebieski pułki, a z ognistym Serafina mieczem niechaj poprzedza
oblicze Twoje Pan! na wysokość gór niechaj poprowadzi jako jelenie nogi Twoje,
abyś widział obozy bisurmańskie, materyą zwycięstwa... Tam się przypatrzysz
upstrzonym namiotom daleko rozwleczonym, które nie tylko stolicę
cesarską Wiedeń, ale i północnych rzek księżnę Dunaj szeroko otaczają.
Owo jak ognie gęsto się po przestronnych majdanach błyszczą, mnóstwem
swoim sprzeciwiając się liczbie gwiazd na firmamencie. Jako grzmi
ziemia, i po bliskich lasach echo się rozlega od huku dział, do
miasta zdesperowanego bijących. Widać z wież i blanków powywieszane
chorągwie, widać i wyciągnięte oblężeńców ręce, nieodwłocznego żebrzących
ratunku... Następuj szczęśliwie, wojuj mężnie, o Królu, i wszelką
radę Twoją niech Pan Bóg Zastępów mocą swoją utwierdza. Niechajże
tedy jedni w ciężkich armatą wozach, drudzy w mnóstwie bystrych koni ufają: król
nasz w Imieniu Boskiem dokazować będzieŤ.
Król
przystąpił do sakramentów, dosiadł konia i ruszył - nie na Podole,
gdzie można było odzyskać Kamieniec, ale tam, gdzie obecności jego
wymagała wspólna sprawa europejska.
Co
się stało w dniu 12 września 1683 r., i jaki obrót wzięła dalsza
wojna, wiadomo każdemu. Już drugiej takiej
armii, jak ta, którą rozgromiono pod Wiedniem, nigdy nie wystawiła
skruszona Porta. Liga Święta (1684) pod wodzą Innocentego, Sobieskiego
i Leopolda I, z udziałem Wenecji, doprowadziła swój ówczesny plan
do końca, t. j. do wyrugowania Turków z Węgier, Podola i Ukrainy.
Monarchia Habsburska umiała najlepiej wyzyskać wielokrotne dywersje
polskie na Wołoszczyźnie (1684-7, 1691), sama nie wysilając się
bynajmniej na poparcie planów strategicznych Sobieskiego.
Ocalona
Rzeczpospolita zachodnio-europejska mogła spokojnie oddać się krwawej
wojnie o następstwo hiszpańskie, podczas gdy druga połowa Europy
mogła 20 lat walczyć o brzegi morza Bałtyckiego, niedocenione należycie
przez Polaków.
Pokój
Karłowicki (1699) odwrócił kierunek ekspansji mocarstwowej na południowym
wschodzie. ťPrzedmurzaŤ zamieniły się w bramy wypadowe. Ustało niebezpieczeństwo
muzułmańskie, zaczai się pochód zdobywczy państw europejskich przeciwko
rozkładającej się Turcji. Innymi słowy, zrodziła się właściwa kwestia
wschodnia. Na czoło wrogów półksiężyca i ťwyzwolicieliŤ Słowian
bałkańskich wystąpiła nienasycona Rosja, która dotąd najchłodniej
traktowała ideę solidarności chrześcijańskiej i najchętniej podżegała
do akcji zaczepnej Turcję.
W
tym nowym towarzystwie nie było już miejsca dla Polski. Przeciwnie,
im wyraźniej uwidoczniały się tendencje zaborcze naszych sąsiadów,
tym silniej musieliśmy lgnąć do opieki tureckiej. Od początku XVIII
wieku ustalił się na nowo przyjazny stosunek między zagrożoną Portą
a nami, i ten stosunek przetrwał całe stulecie, bez żadnej ujmy
dla spełnionego już przez Rzeczpospolitą posłannictwa wobec kultury
zachodniej.
Minęło
sto lat od odsieczy wiedeńskiej.
Na
moście w Łazienkach inny król wznosił statuę konną ku czci swego
predecessora. Inni poeci próbowali wykrzesać z piersi współczesnego
ogółu wygasły entuzjazm dla przebrzmiałej sprawy. Nic z tego. Wypudrowany
tłum nie chwycił za karabelę na widok zdeptanego Tatara
- bo zresztą i karabele wyszły już z mody.
Minęło
jeszcze sto lat, i dziejopisarstwo nasze, przy okazji jubileuszu
Sobieskiego, napełniło się rozważaniem przyczyn oraz skutków
wyprawy -wiedeńskiej. Rozpatrzywszy w świetle obfitych źródeł wszystkie
okoliczności owego czynu, wywnioskowano, że był on aktem rozumnej
samoobrony, a nie tylko porywem uczucia, że po Wiedniu i Kamieńcu
musiała przyjść kolej na Kraków, że zresztą Jan Sobieski myślał
o podbicia Mołdawii na rzecz swej dynastii. Krótko mówiąc, zasłużył
on na porównanie nie tylko z natchnionym Gotfrydem z Bouillon, ale
również z przezornym Bohemundem z Tarentu.
To
wszystko jest prawdą - ale to jeszcze nie
cała prawda. Od żadnego działacza historycznego nie można żądać
absolutnej nieomylności, sięgającej w dalekie pokolenia. Dość, gdy
oceni on niebezpieczeństwo współczesne i potrafi je odwrócić lub
odeprzeć, Sobieski to potrafił. On rację stanu swego pokolenia przemyślał
lepiej, niż ktokolwiek inny; on wiedział, że podporządkowując się
ogólnemu planowi obrony w r. 1683, spełnia akt samoobrony, że pod
Wiedniem najłacniej zdobędzie się prędzej czy później Kamieniec,
że zwłaszcza naród bez zgody z własnym sumieniem, bez wiary we własny
ideał, bez chwały żyć i rozwijać, się nie może.
Ale
on miewał też, zdaje się, chwile prawdziwie wieszcze, i wtedy pewno
zapytywał siebie, czy nie lepiej było pozostać przy pierwotnej orientacji
francuskiej, i czy warto było krwawić dla takiej Rzeczypospolitej
chrześcijańskiej, jakiej przedsmak czuć było już wówczas z kancelarii
gabinetowych zachodnich, a jaka miała się rozpanoszyć na dobre w
XVIII wieku. Bo doprawdy, gdyby stosować do owej epoki miarę jasnowidzenia,
a nie tylko ludzkiej mądrości, to by wypadło
dziś jednak przyznać, że wiek XVIII nie usprawiedliwił ofiar, dla
niego poniesionych przez Polskę. Gdyby nawet wraz z Wiedniem upadły
Kraków i Lwów, to z jednej strony, klęska taka doprowadziłaby może
do opamiętania anarchiczną rzeszę szlachecką, z drugiej, mocarstwa
sąsiedzkie przypuszczalnie tym dłużej wytrwałyby w poczuciu obowiązku
pomocy, względem
cierpiącej sojuszniczki i nie tak prędko obróciłyby swe pożądania
razem z Turkami na Polskę. Dla odzyskania Wiednia musiałaby Europa
odzyskać Kraków, dla zabezpieczenia Węgier musiałaby pomyśleć o
Lwowie i Kamieńcu. Ani ťtrójcy przenajświętszejŤ z roku 1772, ani
świętego przymierza monarchów przeciwko ludom z r. 1815 nie możemy
sobie wyobrazić powstających w obliczu potężnej, grożącej całemu
Zachodowi Turcji Köprülichz. Wniosek stąd jasny. Król Jan zrobił
dobrze, gdy nie doznając poparcia w swojej pierwotnej polityce,
obrał inną, zgodną z żywiołowym pędem narodu. Ale naród zgrzeszył
sam przeciw sobie, gdy przedtem jeszcze nie poszedł z królem na
północ, zamiast na południe. Błąd pozostaje błędem nawet w tym razie,
jeżeli był, po ludzku biorąc, nieunikniony.
Zresztą
ten porachunek to nasza rzecz domowa; o racjonalność odsieczy Wiednia
my tylko sami ze sobą winniśmy się; rozprawić.
Wobec
Europy zachodniej, kultury, chrześcijaństwa, pozostaje faktem, żeśmy
w r. 1683, słusznie czy niesłusznie, spełnili dobrodziejstwo ogromne,
przy tym z pobudek tak bezinteresownych, jakie rzadko kierują polityką,
przy tym w rozmiarach tak imponujących i z takim napięciem sił,
wobec którego blakną wszystkie mizerne kontyngensy pomocnicze, jakie
dawały z rzadka na obronę chrześcijaństwa np. Francja lub Brandenburgia.
Dobre wspomnienie należy się nam za to nie tylko ze względu na
nasze aktywa, ale i przy obrachunku naszych passywów dziejowych.
Ileż to razy stwierdza się zagranicą głośno lub cicho naszą bierność
kulturalną i zacofanie. W tym zarzucie jest coś prawdy, ale trzeba
pamiętać - co zresztą przypomniał już prof.
Balzer - że w wieku XVII, kiedy to umysłowość nasza zaczęła podupadać,
85 lat upłynęło nam wśród zgiełku oręża, wśród wojen niemal wyłącznie
odpornych, wyjątkowo rewindykacyjnych, i to właśnie wojen z barbarzyńskimi
potęgami wschodu albo ich sprzymierzeńcami. W tym samym czasie Austria
i Hiszpania wojowały w przybliżeniu przez lat 60 (również bez korzyści
dla swej cywilizacji). Szwecja lat 50, Francja 40, Holandia faktycznie
około 30, Anglia 25. Wojna wytwarza dla stron walczących wspólną
atmosferę, asymiluje obyczaje i skłonności; nas też towarzystwo
moskiewskie, kozackie, tureckie, tatarskie ściągało na poziom kulturalny
tych narodów, zorientalizowało nasz strój, język, sposób myślenia
i wojowania. Wojna każe milczeć muzom, całą
energię duszy przetapia w jedną żądzę, żądzę bicia i zwyciężania.
Cóż dziwnego, że naród wojowników, postawiony koleją losów na straży
zachodniej cywilizacji, nie dotrzymał kroku w rozwoju umysłowym,
ekonomicznym, państwowo-organizacyjnym tym swoim szczęśliwym sąsiadom,
co mieli dwakroć, trzykroć, czterokroć więcej czasu na zrzucanie pancerza
i na oddawanie się pracy intelektualnej, artystycznej lub przemysłowej.
Z tego tytułu należy się nam przy obrachunku ogólnego wkładu naszego
w kulturze zachodniej, jak i przy rozważaniu poszczególnych działów
tego ostatniego, słuszny wymiar zasługi z uwzględnieniem nie tylko
tego, cośmy dokonali, ale i tego, co w czasie wojennym można było
wykonać.