Dariusz
gawin
Gombrowicz
jako prawodawca
Tekst z wydanej przez OMP książki Blask
i gorycz wolności
(www.omp.org.pl/index.php?module=pagesetter&func=viewpub&tid=1&pid=116)
Przeciętnemu polskiemu inteligentowi
Gombrowicz kojarzy się z bezlitosną krytyką tradycyjnego patriotycznego
wychowania, którego centralnym punktem jest naiwna apoteoza polskiego
mesjanistycznego romantyzmu. Każdy z nas pamięta lekcję polskiego z Ferdydurke,
kiedy to nieszczęsnym uczniom wbija się do głowy sentencję, że “Słowacki
wielkim poetą był”. Morał zapamiętany ze szkolnego odczytania Gombrowicza
sprowadza się zatem przeważnie do stwierdzenia, iż wszelkie projekty
wychowawcze muszą być z istoty swojej podszyte groteską i symboliczną przemocą.
Czy jednak autorowi Ferdydurke chodziło o całkowite i ostateczne
odrzucenie wszelkich projektów wychowawczych? A może raczej atak na romantyczną
legendę służył tylko przygotowaniu gruntu dla przeprowadzenia własnego
wielkiego programu wychowania Polaków? Odrzucenie romantycznej mitologii w tej
perspektywie nie tyle miało służyć otworzeniu perspektywy nieokiełznanego
indywidualizmu, ile raczej wychowaniu pokolenia takich indywidualistów, którym
nigdy nie zaświta w głowach myśl, że ich cała – na pozór oryginalna – osobowość
jest wynikiem świadomego wysiłku wychowawczego. Jaki to zatem program
przyświecał Gombrowiczowi, gdy przystępował do ostatecznej rozprawy z polską
tradycją?
Uderzającą cechą
tekstów Gombrowicza jest świadoma proklamacja wychowawczych zamiarów.
Gombrowicz wcale nie ukrywa, iż jego atak na dotychczasowy kształt polskiej
tradycji nie jest czynnością autoteliczną, lecz tylko wstępem do
przeprowadzenia zamysłu daleko bardziej ambitnego, którego istotą jest
przekształcenie polskiej tożsamości i nadanie jej nowego, to jest
gombrowiczowskiego kształtu. Tylko pozornie zatem taka rola może być określona
jako rola buntownika. W istocie chodzi raczej o kogoś, kogo można określić jako
proroka czy też prawodawcę. Gombrowicz pisze o tym zresztą wprost w pierwszym
tomie swojego Dziennika: “Poniekąd czuję się Mojżeszem. Zabawna,
doprawdy, w naturze mojej ta skłonność do przesady na własnym punkcie. W
marzeniach nadymam się, jak mogę. Ha, ha, dlaczego – zapytacie – czuję się
Mojżeszem? Sto lat temu litewski poeta wykuł kształt polskiego ducha, dziś ja,
jak Mojżesz, wyprowadzam Polaków z niewoli tego kształtu, Polaka, z niego
samego wyprowadzam”. Mocne słowa. Naturalnie Gombrowicz nie byłby sobą, gdyby
nie osłabił mocy tej deklaracji autoironią – już w następnym zdaniu wyznaje
bowiem: “Uśmiałem się do łez z mojej megalomanii”.
W roku 1953 takie
deklaracje mogły wyglądać co najwyżej na błazenadę, jednak już wtedy byli
ludzie, którzy przeczuwali, co w istocie się święci. Józef Wittlin we wstępie
do pierwszego wydania Trans-Atlantyku pisał do emigracyjnych czytelników,
że życie dzieł Gombrowicza zacznie się na dobre, kiedy “pozornie o nich
zapomnimy, gdy będziemy już zajęci czym innym”. Wtedy właśnie “powoli, lecz
nieuchronnie zacznie nas (…) nurtować Gombrowicz. Trudno go będzie nam wyprosić
z naszej świadomości. Już on tam gospodaruje, już demoluje różne fetysze,
totemy i tabu. Ale też “działa” konstruktywnie, oczyszczająco”. Prorocze słowa.
Program Gombrowicza
został wyłożony już na pierwszych stronach Dziennika. Jego wykład
zaczyna się od polemiki z Lechoniem, który miał to nieszczęście, iż napisał
gdzieś, że Tomasz Mann uznawał Nie-Boską komedię za wielkie dzieło.
Gombrowicz jadowicie kwituje taką obronę polskości: “tym to cukrem od dawna się
krzepimy”. Taka pisanina to nic więcej jak spełnienie patriotycznego, rytualnego
obowiązku. Atak na Lechonia to jednak tylko wstęp, tylko pierwszy element z
całego ciągu skojarzeń: “Kiedyś zdarzyło mi się uczestniczyć w jednym z tych
zebrań poświęconych wzajemnemu polskiemu krzepieniu się i dodawaniu ducha…
Gdzie odśpiewawszy Rotę i odtańczywszy krakowiaka, przystąpiono do
wysłuchiwania mówcy, który wysławiał naród, albowiem »wydaliśmy Szopena«,
albowiem »mamy Curie-Skłodowską« i Wawel, oraz Słowackiego, Mickiewicza i, poza
tym, byliśmy przedmurzem chrześcijaństwa a Konstytucja Trzeciego Maja była
bardzo postępowa”. Nie ma potrzeby przytaczać dalszego ciągu. Każdy polski
inteligent zna na pamięć nie tylko dalszy ciąg, lecz także całą linię
rozumowania, którego dopełnieniem jest komentarz: “Geniusze! Do cholery z
geniuszami! Miałem ochotę powiedzieć zebranym: – Cóż mnie obchodzi Mickiewicz?
Wy jesteście dla mnie ważniejsi”; i dalszy ciąg, w którym Gombrowicz dowodzi,
że tam, gdzie jest obecna Polska, tam Polacy stają się mniejsi i głupsi od
siebie samych, bo to właśnie ona wprowadza pomiędzy nich fałsz i skrępowanie, i
ona jest odpowiedzialna za to, że wobec Polski Polak nie umie się zachować.
Dlatego, jak objaśnia
autor Trans-Atlantyku, najlepszym sposobem obrony jest atak –
pewnego razu w towarzystwie, w którym toczyła się rozmowa o Polsce, zaczął się
mianowicie zachowywać ostentacyjnie lekceważąco w stosunku do polskiej
tradycji: “Jesteście ubogimi krewnymi świata, którzy usiłują imponować sobie i
innym”. Brutalna ironia nie jest tu jednak tylko instrumentem obrony – jest
także instrumentem wychowawczym. Czymś w rodzaju obowiązkowego, porannego
prysznica w lodowatej wodzie, który dla wyrobienia charakteru zalecali teoretycy
pedagogiki z początku dwudziestego wieku.
Konieczność tak
drastycznych środków wychowawczych wynika z powagi położenia. Polska tożsamość
przybrała bowiem formy patologiczne. Określeniem owej jednostki chorobowej jest
“forma osłabiona”, czy też forma zdegradowana. Najbardziej klasyczna jej
definicja pada w rozmowach z Dominikiem de Roux: “Czymże jest Polska? Jest to
kraj między Wschodem i Zachodem, gdzie Europa już poczyna się wykańczać, kraj
przejściowy, gdzie Wschód i Zachód wzajemnie się osłabiają. Kraj przeto formy
osłabionej. (…) Na tych równinach otwartych na wszystkie wiatry, odbywała się
od dawna wielka dekompozycja Formy i jej Degradacja”. Każda forma posiada swoje
historyczne zakorzenienie, czyli swoją tradycję. Stąd też wyzwolenie od dotychczasowej
formy polskiej oznaczałoby powstanie nowego stosunku do narodowej przeszłości.
Jeśli bowiem tradycja polska formuje pokracznych, obciążonych taką tradycją Polaków,
to w celu uzyskania nowego ich kształtu, należałoby zmienić także polski sposób
pisania o własnej historii. W drugim tomie Dziennika Gombrowicz pisze
zatem: “Nie będąc już zmuszeni do kochania i uwielbiania polskości, nie
potrzebowalibyśmy też kochać naszej historii. Upatrując naszą wartość nie w
tym, czym jesteśmy, a w tym, że zdolni jesteśmy przezwyciężyć siebie, nasz
kształt obecny, moglibyśmy odnieść się do historii jak do wroga”. I dalej
czytamy prawdziwie prorocze słowa, kiedy to Gombrowicz snując marzenia pisze,
iż widzi ów przyszły “ton nowy w historiografii, chłodny, może niechętny, może
sarkastyczny lub wzgardliwy”. Zaprawdę, żyjemy już w świecie, o którym on pół
wieku temu tylko mógł marzyć.
W uproszczonej postaci
zatem wielki projekt wychowawczy Gombrowicza w stosunku do Polaków można zrekapitulować
w następujący sposób – konsekwentna, bezlitosna ironia w stosunku do tradycji i
narodowej formy ma na celu wychowanie osobników odruchowo podejrzliwych i
zdystansowanych do wszelkich jej przejawów, czyli do wszelkich symboli,
rytuałów i mitów. Los mitu Solidarności albo powszechne już dzisiaj utyskiwanie
na brak symbolicznego punktu początkowego III RP stanowią miarę triumfu
gombrowiczowskiego projektu wychowawczego. Nawet bowiem najbardziej krytyczni
wobec tradycyjnej polskości inteligenci z bolesną zadumą konstatują fakt, iż w
świadomości zachodnich społeczeństw to raczej obalenie muru berlińskiego a nie
okrągły stół lub strajki sierpniowe stało się symbolem zwycięstwa nad
komunizmem. W istocie jednak sprawa jest niestety dość prosta – jak ludzie
wychowani na Dzienniku lub Trans-Atlantyku mieliby umieć
podtrzymywać mity i budować symbole, skoro cała ich gombrowiczowska paideia
sprowadzała się do ćwiczenia odruchu całkowitej i bezkompromisowej dezynwoltury
w obliczu jakichkolwiek mitów?
A jednak sukces
Gombrowicza można określić jako pozorny, ponieważ jego istotę stanowi – to moja
zasadnicza teza – opaczne odczytanie intencji Wielkiego Wychowawcy. Ostatnią
rzeczą, jakiej mógł pragnąć Gombrowicz, było bowiem zarażenie Polaków alergią
na polskość. Stosunek autora Wspomnień polskich do polskości nie daje
się sprowadzić do automatycznego krytycyzmu. Widać to wyraźnie, jeśli porówna
się Gombrowicza z Miłoszem, który do końca swojego życia reagował jak najgorzej
na samo słowo “naród”, tym bardziej na pojęcie “naród polski” – pojęcie, które
zawsze kojarzyło mu się z Lechitami, czyli plemieniem żyjącym w dorzeczu Wisły
i cierpiącym na notoryczną skłonność do nacjonalizmu. Odmienność postawy autora
Trans-Atlantyku daje się zauważyć na poziomie samego języka – Gombrowicz
nie ma żadnych kłopotów z używaniem zaimka “my”, gdy chodzi mu o Polaków. W
istocie zawsze, gdy atakuje tradycyjną polskość i polską formę, dąży nie tyle
do jej unicestwienia, ile do jej pobudzenia i wzmocnienia. Dosłownie mówi o
“dwóch biegunach”, które można określić jako bieguny krytyki i afirmacji.
Wielkość Gombrowicza i
miara jego triumfu bierze się stąd, że wszyscy grawitujemy wokół bieguna
wyznaczonego przez gombrowiczowską krytykę. Nędza i klęska Gombrowicza polega
na tym, że w ogóle nie pamięta się dzisiaj o drugim z jego biegunów, o biegunie
gombrowiczowskiej afirmacji polskości. Jeśli jednak pamiętamy, że ironia i
krytyka była tylko narzędziem służącym wzmocnieniu polskości, to klęska okazuje
się większa od sukcesu. Zwyciężyło bowiem to, co miało pełnić rolę środka
wiodącego do celu; sam cel jednak został zarzucony i zapomniany.
Z wielu możliwych
cytatów przytoczmy w tym miejscu tylko jeden, ilustrujący siłę organicznego
niemalże związku pierwiastka krytycznego i afirmatywnego w myśleniu Gombrowicza
o polskości. W pierwszym tomie Dziennika opisuje mianowicie swój sen
(oniryczna konwencja groteski służy zakamuflowaniu powagi deklaracji), w którym
objawił mu się ni mniej nic więcej, tylko sam “Duch” i wręczył “Program”. Były
w nim następujące punkty: “1. Literaturze polskiej, fatalnie spłaszczonej i
skapcaniałej, słabowitej i lękliwej, przywrócić pewność siebie. Stanowczość i
dumę, rozmach i lot. 2. Oprzeć ją mocno na »ja«, jej suwerenność i siłę,
wprowadzić na koniec to »ja« w polszczyznę (…) ale uwydatnić jego zależność od
świata. 3. Przestawić ją na tory najnowocześniejsze i to nie powolutku, ale
skokiem, ot tak, wprost z przeszłości w przyszłość (…). Wprowadzić ją w
najtrudniejszą problematykę, w najboleśniej przełomowe komplikacje, ale nauczyć
ją lekkości i lekceważenia i tego, jak ma zachować dystans. Nauczyć wzgardy dla
idei i kultu osobowości. 4. Zmienić jej stosunek do formy. 5. Zeuropeizować –
ale zarazem wyzyskać wszystkie możliwości aby przeciwstawić ją Europie”. Tak,
to prawda, mamy w tym fragmencie dystans i formę, mamy wszystko to, co stało
się obiegowym odczytaniem gombrowiczowskiej krytyki polskości. Ale oprócz tych
oczywistych i stereotypowych tropów mamy również coś innego, na co naprowadzają
naszą uwagę takie słowa-klucze jak “stanowczość”, “duma”, “rozmach” wreszcie
“suwerenność”. To właśnie jest język afirmacji, który zawsze u Gombrowicza
dopełnia fragmenty krytyczne. Za najlepszy przykład takiego stałego
uzupełniania może posłużyć przytoczony wcześniej fragment, w którym Gombrowicz
zdradzał swoje marzenie o przyszłej “wzgardliwej” i “chłodnej” historiografii
polskiej, zdystansowanej do przeszłości i tradycji. Tuż po nim bowiem, tuż po
fragmencie krytycznym – czytamy: “Mnie nie idzie o to, aby usunąć tamtą
afirmującą (tradycję – D.G.), a jedynie wzbogacić nasze możliwości”. “Wzbogacić
nasze możliwości” – ciekawe zdanie. Jego sens sprowadza się bowiem do myśli, iż
poprzestawanie na samej części krytycznej gombrowiczowskiej paidei
prowadzi w istocie do pogorszenia a nie polepszenia sytuacji polskiego inteligenta.
Ciekawe, że ten sam
sposób rozumowania można odnaleźć w tych fragmentach Dziennika, w
których Gombrowicz opisuje stosunek Polaków do Zachodu i Europy. Jest to temat
tym bardziej interesujący, że właśnie teraz nasza ostateczna integracja z Europą
dokonuje się za sprawą pokolenia inteligencji wychowanej na Ferdydurke i
Trans-Atlantyku. Posłuchajmy zatem: “Nie będziemy narodem prawdziwie
europejskim póki nie wyodrębnimy się z Europy – gdyż europejskość nie polega na
zlaniu się z Europą, lecz na tym, aby być jej częścią składową specyficzną i
nie dającą się niczym zastąpić”. Kiedy z kolei pisze o swoim wielkim programie,
który “podszepnął polskiej inteligencji”, jego istotę widzi nie w rywalizacji z
Zachodem, ale w obnażeniu własnego stosunku do formy. Tylko wtedy “będziemy
silniejsi, bardziej suwerenni i skuteczni”. W innym zaś miejscu, gdy komentuje Człowieka
wśród skorpionów, rzuca krytyczną uwagę: “Miłosz
chce, aby inteligencja polska dogoniła Zachód. Jest wyrazicielem powojennego
polskiego zrywu w kierunku »europejskości« i »nowoczesności«. A ja,
szlachcic hreczkosiej panie święty starej daty, wyciągam rękę i powiadam – z
wolna! nie tędy droga! po diabła wam to?” I dodaje: “Dziś moim zdaniem polska
»letniość« ma szanse i nie powinna się wstydzić”.
Odzywa się w tym
fragmencie “pańskość” Gombrowicza. Kiedy sarmacka, pańska forma
szlachecko-tradycjonalistyczna zdaje mu się ciężarem nie do zniesienia, walczy
z nią, jest okrutny i bezwzględny w ironii, ba! – w szyderstwie nawet, jak ma
to miejsce w Trans-Atlantyku. Sarmacka lokalność jest wtedy nie do
zniesienia bezforemna i kompromitująca. Kiedy indziej jednak, wychodząc od tej samej sarmackiej pańskości (“ja
hreczkosiej” – !), znajduje w niej dostateczną podstawę do rzucenia
wyzwania samej – horribile dictu – Europie, jako ideałowi Formy
doskonałej. Tkwi w tej postawie sugestia, iż peryferia mogą mieć jakąś przewagę
w stosunku do centrum. Ta myśl wydaje się tym bardziej interesująca właśnie
dzisiaj, gdy wielki projekt nowoczesności – rozumianej jako Forma czysta –
odchodzi w przeszłość. W takiej sytuacji to, co było przekleństwem peryferyjnej
bezforemności, co naznaczało ją piętnem trwałego bycia nie na czasie, może stać
się atutem. Od zawsze przyzwyczajeni do życia w warunkach formy zdegenerowanej,
Polacy nie muszą się uczyć życia w świecie post-nowoczesnym. To, co było
przed-nowoczesne staje się niejako automatycznie w nowych warunkach
po-nowoczesne. Niewczesność polskiej kultury to już nie przekleństwo, lecz
szansa. Teraz to Paryż – z płonącymi w podmiejskich slumsach samochodami, musi
uczyć się żyć w warunkach niewczesności. Paryż – a nie Warszawa, która – tak,
to prawda, że brzydka, że chaotyczna, zniszczona przez Hitlera i Stalina – jest
dynamiczna i która już dawno tę bolesną lekcję ma za sobą. W pańskim stosunku
Gombrowicza do własnej tradycji i własnej narodowej kultury można dostrzec
zasadniczą różnicę pomiędzy nim, a jego nadgorliwymi naśladowcami – u niego
krytycyzm wynika z siły; u nich z kompleksów. Gombrowicz chce być sobą, i nikt,
nawet mityczny Paryż, nie może mu dyktować warunków; zakompleksieni polscy
inteligenci chcą w istocie jak najszybciej przestać być sobą i osiągnąć
mistrzostwo w sztuce mimikry.
Nigdzie jednak
Gombrowicz nie wykracza równie zdecydowanie poza granice zakreślone mu przez
jego nieuważnych wyznawców i płytkich gombrowiczologów jak w trzecim tomie Dziennika,
gdy zdaje relację ze swego pobytu w Berlinie Zachodnim. Fragmenty te są o tyle
intrygujące, że wówczas ściągnęły na niego oskarżenia o narodowe zaprzaństwo,
dzisiaj zaś brzmią dla współczesnego ucha jako przykład wyjątkowej
niepoprawności politycznej. Przyjęcie stypendium Forda w byłej stolicy Niemiec
ledwo w dwadzieścia lat po wojnie odebrane zostało fatalnie. Propaganda
peerelowska rozpętała nagonkę na Gombrowicza (jej kulminacyjnym momentem było
opublikowanie w “Życiu Literackim” rzekomego wywiadu z pisarzem przez Barbarę
Swinarską). Ale niechęć do niego nie ograniczała się tylko do propagandzistów.
Niechętne opinie o całej sprawie można znaleźć na przykład w dziennikach Marii
Dąbrowskiej, autor Ferdydurke był też z tego powodu atakowany na
emigracji. Dzisiaj, kiedy kwestia pamięci ostatniej wojny w stosunkach
polsko-niemieckich jest znów żywo dyskutowana, akurat tej części Dzienników
nigdy się nie przywołuje. Zbyt wyraźnie bowiem nie pasują do ortodoksyjnej
wersji Gombrowicza.
W czym zatem rzecz?
Nie chodzi mi tutaj o niezwykły opis jednego z pierwszych spacerów po
Tiergarten, gdy Gombrowicz poczuł zapachy, które nieodparcie skojarzyły mu się
z Polską – a przecież jest w tym opisie środkowoeuropejskich zapachów coś z
proustowskiej szczerości dla prawdy wspomnień – nazwijmy to tak –
organoleptycznych. Tiergarten o tej porze roku i na tej szerokości
geograficznej wygląda bowiem jak typowy środkowoeuropejski lasek, w którym
sosny mieszają się z drzewami liściastymi, i czuje się zapach opadłych liści,
igieł i czegoś jeszcze, jakiejś wilgoci i rozkładu zarazem. Wypisz, wymaluj
Małoszyce, Bodzechów. Chodzi raczej o sposób, w jaki Gombrowicz opisuje
Niemców. Tak, dostrzega “cud gospodarczy”, dostrzega precyzję i dynamikę,
dostrzega nowoczesność i wielki skok w poziomie zamożności. Niemcy są grzeczni,
poprawni, moralni, dobroduszni, życzliwi – “Jacyż europejscy (…) spokojni i
swobodni, ani szczypty szowinizmu czy nacjonalizmu, rozległe perspektywy w
skali światowej (…)”. A jednocześnie – “spojrzałem na ścianę i zobaczyłem tam
wysoko, prawie pod sufitem, wbity w ścianę hak, w gołą ścianę wbity samotnie,
tragicznie (…)”. W tę całą sytuację, tak pozornie cywilizowaną i tak uładzoną wkradało
się coś niezręcznego, coś, o czym wszyscy chcieli zapomnieć: “Wie-działem, że
oni ze mną nie chcą być »Niemcami«, podobnie jak ja z nimi nie chciałem być
»Polakiem« – i może nawet, kto wie, oni już w ogóle nie chcieli być Niemcami,
rzuceni w świat, zaczynający od początku (…). A jednak hak tkwił w ścianie!”
Wizja haka w ścianie staje się natrętna – powraca w Nowy Rok. Gombrowicz
notuje, opisując moment składania życzeń noworocznych: “Ten Nowy Rok w Berlinie
okazał się doskonale spokojny, mieszczański, bez Czasu właściwie i bez
Historii. Byli więc ludźmi prywatnymi. I ja, który zawsze wysilałem się, żeby
być w życiu istotą prywatną, nie mogłem temu nie przyklasnąć. Obywatele świata.
Europejczycy. Tylko ten hak w ścianie, wbity, wbity … tylko ów kościotrup
bratni, śmierć w pobliżu”.
Czy jednak
rzeczywiście bez czasu i historii? Prawda, Berlin tamtego czasu – lat
sześćdziesiątych, to wielki ośrodek nowej sztuki, to miasto zapraszające
awangardowych architektów, którzy budowali wielkie nowe osiedla (sam Le Corbusier
budował opodal stadionu olimpijskiego) i takie wielkie założenia jak
Kulturforum, gdzie znalazło się miejsce na bibliotekę miejską, galerię sztuki i
filharmonię; a wszystko w stylu wojującego z tradycją modernizmu. Berlin to
miasto lecące w przyszłość, zrywające ze swoją historią. Pozornie zatem
miejsce, którego klimat powinien korespondować z wielkim programem Gombrowicza.
A jednak przeszłość okazuje się dla niego ważna – nie tyle jednak historia jako
usypisko faktów i zdarzeń, ile raczej jako źródło tożsamości. Ponieważ minęło
ledwo dwadzieścia lat od wojny, polskość, która budzi się w Gombrowiczu w
trakcie berlińskiej eskapady, przybiera postać konfrontacji z tożsamością
niemiecką.
Wyjeżdżając z Berlina
Gombrowicz pisał: “Przyznajcie, że w mojej polskiej duszy Berlin, ten
powojenny, musiał wywołać burzę – mściwości, zgrozy, sympatii, podziwu, potępienia,
lęku, uznania, przyjaźni, wrogości – dla wszystkich tych uczuć i dla wielu
innych znalazłoby się miejsce… Otóż nie. (…) Berlin stał się moją wewnętrzną
przygodą … ale z tego zdałem sobie sprawę dopiero teraz, powolutku, w czasie pisania”.
To prawda, zachowanie Niemców było bez zarzutu, pełne gościnności i nawet
przyjaźni. Może dlatego, że jako Polak – jak sam zauważa Gombrowicz – ciążył im
na sumieniu. A jednak kończy ten wątek w kategorycznym tonie: “Na nic! Na nic!
Nie bądźcie dziećmi, wasze uśmiechy i wszystkie wygody, jakie moglibyście mnie
ofiarować, nie zniweczą jednej minuty jednego jedynego z polskich konań
wielotysięcznych, a tak urozmaiconych, o tak rozpiętej skali udręczenia. Nie
dam się uwieść! Nie przebaczę!” Brzmi w tym wyznaniu ton bezradności.
Gombrowicz jest uczciwy – rzetelnie zdaje relację ze swych emocji. To prawda –
pisząc te pożegnalne słowa mógł mieć na myśli krajowego czytelnika. Ale nie
tylko o opinię oficjalnej Polski mogło mu chodzić. Bardziej chyba o takich
polskich inteligentów jak Maria Dąbrowska. Czytając ten fragment Dzienników
nie sposób oprzeć się wrażeniu, iż zdolność Gombrowicza do krytyki polskości
była wprost proporcjonalna do fizycznego oddalenia od jej przedmiotu. W głębi
duszy pozostawał jednak polski, arcypolski, w stopniu, który polscy inteligenci
wychowani tylko i wyłącznie na krytycznej interpretacji jego Programu muszą
dzisiaj siłą rzeczy odbierać jako w najwyższym stopniu gorszący. Jest bowiem
coś przejmującego w tym budzeniu się tożsamości tak silnej, że zabarwionej
wręcz stereotypem, u kogoś, kto stał się największym wrogiem mitów i
stereotypów powojennej kultury. Gombrowicz – kometa z oddali wykręcająca na
wszystkie strony roziskrzonym ogonem ironii i szyderstwa, krążąca jednak po
orbicie wyznaczonej przez ośrodek grawitacji, jakim jest Polska.
Wielkie zwycięstwo
Gombrowicza jako wychowawcy Polaków polega zatem na tym, że polscy inteligenci
całkowicie wchłonęli i przyswoili sobie jego program krytyczny. Porażka polega
zaś na tym, że jego wychowankowie nie umieją łączyć bieguna krytyki z biegunem
afirmacji. Ich świat jest płaski, jednowymiarowy. Z gombrowiczowskiej nauki o
formie polskiej zrozumieli tyle, że należy osłabiać każdą formę, każdy rytuał i
każdy mit, i że czynność ta ma charakter jak najbardziej autoteliczny. Nie
potrafią zatem myśleć o krytyce jako tylko o wstępie do poszukiwania nowej,
suwerennej formy polskiej. Zamiast tego fundują polskości stan chronicznego
osłabienia, chronicznej deformacji oraz nieustającej transgresji. Myśląc
odruchowo krytycznie o wszystkim, co kojarzy im się z tradycyjną polskością,
nie potrafią dostrzec w niej żadnego oparcia, żadnej nadziei na zbudowanie
formy własnej. Stąd całkowicie utożsamiają się z Zachodem, który mityzują i
rozdymają do kształtu formy ostatecznej, ostatecznego rytuału i ostatecznego
mitu, za pomocą którego chcą wychowywać bezforemnych rodaków. Dla wielu spośród
wychowanków Gombrowicza krytyka polskości nie prowadzi zatem do rewizji
tradycji, po to, aby odnaleźć w niej rzeczy dające solidne oparcie dla realnej
pracy mającej na celu przekształcenie polskiej tożsamości, lecz do jej
odrzucenia i zastąpienia mniej lub bardziej udaną repliką tego, co uważa się za
standard zachodni. Po przeszło pół wieku od rozpoczęcia drukowania Dziennika
w paryskiej “Kulturze”, pewne jest tylko, iż nie mamy już dawnych form
polskości. Nowych jednak też jeszcze nie mamy. Trudno oczekiwać ich wypracowania
od pokolenia, które uwierzyło w zbawczą moc imitacji. Gombrowiczowi – który na
to wszystko patrzy z góry – nie jest chyba do śmiechu.
Inne teksty Dariusza
Gawina:
http://www.omp.org.pl/index.php?module=pagesetter&func=viewpub&tid=12&pid=3