Już po raz drugi w historii Kościół znalazł się w sytuacji
diaspory żyjącej w świecie, który bez licznych zastrzeżeń można
nazwać pogańskim. Chociaż współczesność nie zanadto przypomina
czasy Imperium Romanum, to wiele doświadczeń starożytnego
Kościoła nabiera nieoczekiwanie aktualnej wartości. Nic więc dziwnego,
że coraz częściej zwracamy się do starożytnych źródeł. Szczególnie
cenne okazuje się zwłaszcza to wszystko, co podpowiada ogólne
strategie postępowania wobec niechrześcijańskiego otoczenia -
co ukazuje obszar możliwych kompromisów, odsłaniając zarazem przyczyny
konfliktu chrześcijaństwa ze światem. Przy całym dystansie, jaki
trzeba zachować wobec historycznych analogii, wydaje się, że idea
powrotu do przedkonstantyńskich źródeł jest czymś więcej niż tylko
publicystycznym frazesem. Pytanie o to, co mają ze sobą wspólnego
Ateny i Jerozolima, Akademia i Kościół, na powrót staje się pytaniem
istotnym. Podobnie jak w starożytności, nie idzie w nim tylko
o pogańską filozofię, lecz o całą kulturę - o kwestie ogólne i
praktyczne - od życia codziennego poczynając, na duchowym kończąc.
A jednak chociaż granice Kościoła i świata są dziś wyraźniejsze
niż w czasach duchowej dominacji chrześcijaństwa, to obrazowi
wciąż daleko do ostrości. Tym, co zmniejsza jego czytelność, jest
nade wszystko niejasny charakter świecczejącej kultury. Zasadniczą
różnicę między dzisiejszym światem a czasami przedkonstantyńskimi
stanowi fakt, że granicę między tym, co należy do Aten, a tym,
co należy do Jerozolimy, zamazuje dwuznaczna, gdy idzie o prawa
własności, masa upadłościowa cywilizacji chrześcijańskiej, która
częściowo odchodzi w przeszłość, częściowo zaś w obszar profanum.
Jej żywotność w tym, co dobre i złe, święte i świeckie - nawet
jeśli jest tylko życiem po śmierci - jest dostatecznie znacząca,
by uniemożliwić traktowanie jej jako zamkniętego rozdziału. Problem
polega na tym, że rzeczywistość, która nas otacza, zasługuje nie
tyle (czy nie tylko) na miano niechrześcijańskiej, ile raczej
postchrześcijańskiej - czy, jak powiedziałby teolog polityki:
pokonstantyńskiej - i ignorowanie tej właśnie różnicy wydaje się
przyczyną bardzo poważnej konfuzji. Cóż, nie ma powrotu do czasów
sprzed bitwy pod Mostem Mulwijskim - i to niezależnie od tego,
czy ktoś uważa, że był to początek wiktorii, czy klęski.
Nie mam wątpliwości, że problemy wynikające z tempa dechrystianizacji
współczesnego świata zasługują na poważne potraktowanie. Niejasny
charakter świecczejącej kultury wytwarza ogromny zamęt intelektualny
i moralny. Zbyt łatwo bagatelizuje się tempo i skalę erozji. Przykład
pierwszy z brzegu stanowi głośny ostatnio problem świętowania
niedzieli. Choć historycznie swój status dnia wolnego od pracy
niedziela zawdzięcza sankcji religijnej, to dziś nawet chrześcijanom
jawi się głównie jako skutek decyzji ustawodawców. Świadomość
tego, czy mamy do czynienia ze świętym obowiązkiem, czy też z
naszym świeckim uprawnieniem, które możemy zawiesić, jest, jak
się zdaje, mała. (Kto nie rozumie, o czym mowa, niech spróbuje
odmówić przyjścia do pracy w niedzielę, argumentując, że jest
chrześcijaninem). Z drugiej strony, znaleźć możemy liczne przykłady
kruszenia kopii o sympatyczne, choć przypadkowo akulturowane symbole,
które powtórnie dechrystianizuje i zagarnia handel czy łapczywa
kultura masowa. Nie ma powodu ginąć dla choinki, która wyszła
z pogaństwa i być może kiedyś znów do niego wróci. Nie będę mnożył
przykładów. Każdemu z nas rzeczywistość dostarcza aż nadto wielu
kłopotów w odróżnianiu tego, co stanowi podlegający modyfikacji
obyczaj, za sprawą historii ubrany w chrześcijański kostium, od
tego, co jest niezbywalnym wymogiem chrześcijańskiego życia. Problem
w tym, że żyjemy w czasach, gdy to nie Hermes, a św. Mikołaj (bywa,
że pod postacią kobiety w śmiałym negliżu) jest bóstwem zimowego
marketingu, gdy pojęcie "świeckich świąt" wydaje się
tak spójne, że nawet pisma porno wydają specjalne świąteczne numery,
a tytuły zajęte na co dzień sprawami niestrawnymi nawet dla letnich
chrześcijan prześcigają się w publikowaniu przepisów na wigilijne
dania. W tym zamęcie dyskusja nad tym, co dobre, złe i obojętne
jest potrzebna bardziej niż kiedykolwiek. W ruinach cywilizacji
chrześcijańskiej wyjątkowo trudno rozróżnić treść od ornamentu,
bluźnierstwo od złego smaku, a obyczaj godny ratowania od tego,
na który można machnąć ręką.
Postawa na czas sekularyzacji
Jeśli Titanic tonie, to najwyższy czas zastanowić się nad
postawą wobec odchodzącej cywilizacji chrześcijańskiej, a więc
nad roztropną postawą na czas sekularyzacji. Niektóre opinie rysują
się już całkiem wyraźnie. Oczywiście, najlepiej widać postawy
skrajne. Jedni zachęcając orkiestrę do większego wigoru, skłonni
są bronić każdej ozdoby. Przysięgają w duchu, że jeśli nawet to
prawda, że konstantyńsko-chrześcijańska nawa idzie na dno (w co
nie całkiem wierzą), to oni zejdą z pokładu ostatni. Drudzy przeciwnie,
widzą w tej sytuacji szansę odrodzenia. Przecież chrześcijaństwo
i cywilizacja chrześcijańska to nie to samo. Niech płoną stare
dekoracje, niech znikną wreszcie uciążliwe przywileje i serwituty,
niech odejdą w niepamięć światowe ambicje, a naszym oczom niech
wreszcie ukarze się czyste chrześcijaństwo uwolnione z niewygodnego
kostiumu nawyków i obyczajów. Co robić? Czy grać w orkiestrze,
czy też rąbać burty, przyśpieszając zatonięcie rozprutego kadłuba?
Tak sparodiowane strony konfliktu łatwo wyśmiać. Problem jednak
nie w tym, że obie strony się mylą, lecz w tym, że obie mają za
sobą poważne racje. Posłuchajmy.
Koniec jako szansa
Narzekamy - powie przedstawiciel jednej ze stron - że handel
nadużywa dziś symboli religijnych, ale czy to nie lepsze od czasów,
gdy nadużywał ich tron? Czy obecna sytuacja nie jest w istocie
zdrowsza od czasów niebezpiecznego mariażu religii i polityki?
Kościół nie musi już firmować podejrzanych przedsięwzięć, znika
pokusa stosowania przemocy, w przeszłość odchodzi nawracanie siłą,
prześladowanie innowierców czy widmo wojen religijnych inspirowanych
przez ludzi Kościoła. Narzekamy na rozmywanie różnicy między świętym
a świeckim. A przecież mamy do czynienia z procesem odwrotnym.
Zamazane przez cywilizację chrześcijańską granice między sacrum
i profanum nabierają na powrót wyrazistości. Czy nie minęły
wszystkie trudności epoki hipokryzji, gdy diabeł ubierał się w
ornat - trochę ze strachu, trochę z przebiegłości, ale przecież
również z braku innych ubrań. Brak jednego centrum ma swoje zalety.
Dziś de Sade nie trudzi się pisaniem wstępów, w których dowodzi,
że jego dzieła służą obronie znękanej cnoty. Jego uczniowie nie
muszą udawać chrześcijan. Hipokryci zrobili się szczerzy.
Nasz lęk przed nieznanym nie jest oczywiście niczym dziwnym,
zwłaszcza gdy upadek grozi zagładą tak wielu i tak doniosłych
dokonań. Na co dzień trudno pocieszać się myślą, że cywilizacje
przychodzą i odchodzą. To naturalne, że utożsamiamy je ze światem.
Św. Hieronim mówił: "jeśli Rzym może upaść, cóż pozostaje
pewnego?" Czy nie myślimy tak samo? Czy jednak nie powinniśmy
być mądrzejsi o doświadczenia, których nie mieli obywatele cesarstwa?
Główną lekcją, jaką chrześcijaństwu daje jego tradycja, powinna
być wolność od tradycji. Czy upadek Rzymu zaszkodził chrześcijaństwu?
Czy nie jest tak, jak twierdzi oczarowany paryską ulicą 68 roku
André Frossard, że nadejście barbarzyńców jest formą oczyszczenia,
rodzajem przygotowania, a być może warunkiem koniecznym odrodzenia
się kultury kontemplacji? Czy to, co zmurszałe i złe, nie powinno
spłonąć? Kiedy spojrzeć na ciemne strony chrześcijańskiej cywilizacji
- mówił w Krakowie Charles Taylor - to "koniec świata chrześcijańskiego
przynosi niesłychaną ulgę. Daje również szansę na powstanie nowych
form duchowości (...) Zgoda, istnieje niebezpieczeństwo, że w
obecnej sytuacji - w warunkach fragmentyzacji - możemy utracić
niektóre z owych potężnych form duchowości, które przekazała nam
tradycja. Nie jest to jednak nieuchronne; stanowi raczej dla nas
wyzwanie. Z jednej strony mamy więc zagrożenia. Z drugiej jednak
- pojawia się wielka szansa. Tak czy owak, stoimy w obliczu epokowych
zmian, których nie można już odwrócić".
Przy wszystkich wadach obecnej sytuacji wiele przemawia
za tym, by traktować ją jako błogosławieństwo. Kultura to instrument,
nie cel - jeśli nie daje się przestroić, należy zanieść ją do
muzeum. Dlatego powinniśmy skoncentrować się na tym, co dla nas
istotne, przyjmując do wiadomości, że walka o sprawy drugorzędne
jest tyleż bezskuteczna, co bezsensowna. Kościół nie powinien
przecież utonąć wraz z odchodzącą w przeszłość cywilizacją. Brońmy
rzeczy ważnych - ale nie używajmy autorytetu Chrystusa do apologii
spraw akcydentalnie związanych z Objawieniem. Kościół przetrwał,
bo zamiast ginąć za cesarstwo rozpoczął ewangelizację barbarzyńców.
Warunkiem dialogu z ludźmi spoza Kościoła, warunkiem ewangelizacji
jest dziś zdolność podjęcia rozmowy od początku. To dla nas wielka
szansa, zwłaszcza że antyreligijne mity oświecenia upadają jeden
po drugim. Współczesny, syty już świat przestał wierzyć, że religia
stanowi erzac dobrobytu.
Uwolniony od oświeceniowych iluzji odkrył, jak bardzo jest spragniony
Boga. Dlaczego wybiera różnych majstrów od duchowości, podejrzanych
sprzedawców samozbawienia, religijnych oszołomów, a wreszcie zwykłych
oszustów? Czy nie dlatego, że na prośbę o szklankę wody odpowiadamy
wykładem hydrologii, gorzej - całej historii hydrologii! Hasło
odrzucenia niepotrzebnego bagażu wyraża zresztą nie tylko ducha
dialogu, ale i sprzeciwu. Jeśli mamy odważnie świadczyć o prawdzie,
to dajmy spokój Dantemu, katedrom, scholastyce - bo coraz bardziej
przypominamy misjonarza, który afrykańskie plemię nawraca na historię
kultury europejskiej, a nie na chrześcijaństwo. Scholastykę zostawmy
profesorom - my świadczmy o Chrystusie.
Kapitan schodzi ostatni
Dużo w tym racji. Trudno jednak zaprzeczyć, że natychmiastowy
odwrót od ratowania tego, co uchodzi za puste dekoracje, wydaje
się przedwczesny. Opuśćmy Titanica - wówczas zaokrętuje się na
nim zadowolony z naszego pośpiechu diabeł.
Powiedzmy sobie szczerze, tęsknota za barbarzyńcą to świadectwo
bezradności, a nie plan ratowania chrześcijaństwa. To trochę jakby
mieć nadzieję, że trzęsienie ziemi naprawi popsuty telewizor.
Wiara w to, że pożar spowodowany przez Gotów przygotuje podstawy
odrodzenia, jest podobnie niedorzeczna jak marzenie, że bohaterowie
"Big Brothera" przyczynią się od odnowy starych form
duchowości. Kataklizmy niszczą, a nie oczyszczają.
Błąd skwapliwych grabarzy cywilizacji chrześcijańskiej tkwi
w niezrozumieniu tajemnicy wcielenia. Iluzją - groźną iluzją -
jest tak zwane czyste chrześcijaństwo, za którym zawsze tęsknią
ci, którzy chętnie otwierają bramy barbarzyńcom. Natura ludzkiego
poznania jest taka, że - z wyjątkiem mistyków - poznajemy Boga
w sposób niebezpośredni, a więc że dla większości z nas warunkiem
poznania Słowa jest jego wcielenie. To, co boskie i święte, ukazuje
się nam poprzez to, co zmysłowe. Bóg objawiając się naszym oczom
przybiera konkretną postać. Słowo stało się ciałem, a to znaczy
również, że Jego Prawda wcieliła się w konkretny język, kulturę
i czas. Nie ma chrześcijaństwa bez ludzi, a ludzie zawsze mówią
jakimś językiem, żyją w jakimś czasie, należą do jakiejś kultury.
Jak długo żyjemy w ciele, hasło czystego chrześcijaństwa kryje
albo zwykłą naiwność, albo też stanowi zamaskowany wyraz tęsknoty
do wyrażenia prawd bożych w języku nowej czy po prostu innej kultury.
Jako współdziedzice depozytu wiary musimy zachować odpowiednią
ostrożność - jesteśmy współodpowiedzialni za tłumaczenie, które
powinno oddać ducha oryginału. Nikt o zdrowych zmysłach nie zamierza
bronić misjonarza, który Afrykanów nawraca na Europę. Jednak z
perspektywy indywidualnej niezwykle trudno odróżnić to, co stanowi
ornament, od tego, co stanowi istotę. Zgoda! Wiele rzeczy, które
były ważnym elementem chrześcijańskiego obyczaju, traci swoje
odniesienie do religijnego, związanego z Logosem, centrum. Problem
polega na tym, że nie wszystkie, nie w jednakowym tempie, nie
wedle jednolitej zasady. Logos zdolny jest wcielić się i ożywić
swoim duchem każdy język i każdą kulturę. Zdolność do inkulturacji
chrześcijaństwa, to jeden z wymiarów tajemnicy inkarnacji Słowa,
które zawsze zdolne jest "zamieszkać między nami". To
prawda, naszym zadaniem jest tłumaczenie Słowa na kolejne języki,
kultury i obyczaje. W pewnym sensie każde pokolenie Polaków musi
powtórnie przełożyć Ewangelię na polski. Nie chodzi bowiem o to,
że zasłuchani w Bachowskie kantaty, rozsmakowani w tercynach Dantego
mylimy chrześcijańską cywilizację z chrześcijaństwem. Nam też
chodzi o Chrystusa, a nie o Dantego, ale pamiętajmy, że możliwe
jest złe tłumaczenie, że hermeneuta może zawieść - że przesłanie
Logosu wyrażone w języku nowej kultury może zostać zafałszowane.
A cywilizacja to przecież skarbnica wiedzy o sukcesach i porażkach.
Czy można machnąć na nią ręką?
I słowo w sprawie tradycji, bo ta kategoria ma w Kościele
sens inny od potocznego. Nie wolno nam przeoczyć różnicy między
cywilizacją, którą stanowi zjawisko historyczne, a tradycją Kościoła,
która jest obok Ewangelii głównym źródłem naszej wiary - sposobem,
w jaki mądrość boża ukazuje się kolejnym pokoleniom ludu Bożego.
To sprawa podstawowa. Tradycja i cywilizacja to nie to samo. Warto
zadać sobie pytanie, czy można liczyć na to, że barbarzyńcy nie
uznają tej różnicy za zbyt subtelną?
Po trzecie wreszcie, czy rzeczywiście trzeba przyśpieszać
zgon czegoś, co ciągle przynosi duchowe owoce? Nie lekceważmy
obyczaju. Łatwo się zagalopować mówiąc, że mamy być wierni treści,
nie ornamentowi, Słowu, a nie sposobowi wyrazu, wcieleniu, a nie
wigilijnemu menu. Pamiętajmy jednak, że wielu z nas do treści
dociera właśnie poprzez ten przemijający ornament. Dlatego wstrzymajmy
się z podkładaniem ognia, który ma oddzielić rzeczy na pozór drugorzędne
i przemijające od najważniejszych. Kiedy pożar ugaśnie, może się
okazać, że nie widzimy żadnej drogi, ponieważ w zapale spaliliśmy
jedyny most prowadzący na drugą stronę. Obyczaj jest trochę jak
kartka, na której zapisaliśmy naszą wiarę. Niszcząc go, możemy
zniszczyć więcej niż tylko formę zapisu. Pamiętajmy, że mówiąc
o odchodzącej być może cywilizacji, mówimy o żywych ludziach,
których wiara, modlitwa i miłosierdzie poprzez nią się właśnie
wyraża - o ludziach, a nie o dysku komputerowym, który można wykasować,
zastępując stary program nowym. Trudno tu o uniwersalną receptę
- w każdym przypadku granica między rdzeniem a dodatkiem przebiega
trochę inaczej. Zachęcając do natychmiastowego opuszczenia statku
pamiętajmy, że mylenie treści z ozdobą, etyki z etykietą jest
rzeczą ludzką - a wobec takiego zadania, jak próba pojęcia treści
Bożego Słowa - właściwie nieuniknioną. Opuszczając Titanica opuścimy
nie tylko statek, ale i ludzi. Czy mając świadomość ryzyka zgorszenia
i duchowego zamętu, nie warto bronić dawnej formy? Czy ustępowanie
w sprawach drugorzędnych nie skończy się na ustępstwach w sprawach
ważnych? Machniemy ręką na duchampowskie wąsy namalowane na wizerunku
Jasnogórskiej Panienki, to zaraz obejrzymy krzyż w pisuarze. Z
faktu, że msze wielkich mistrzów dla jednych stanowią odstręczającą
staroć, a dla innych przedmiot czysto estetycznej delektacji,
nie wynika, że nie powinni jej słuchać w kościele ci, dla których
dawna muzyka posiada ciągle religijny sens.
I wreszcie kwestia dialogu i ewangelizacji. Któż mając do
wyboru rozmowę o sprawach najważniejszych z doświadczonym mędrcem
i z młokosem wybrałby tego drugiego? A cywilizacja chrześcijańska
to przecież nie tylko ciężar, ale wielki skarb mądrości i piękna.
Ewangelizując musimy znaleźć wspólny język ze współczesnym światem,
ale dlaczego nie mielibyśmy jej wzbogacać tym, co minione - kulturą,
która poszerza nasze doświadczenie o doświadczenia pokoleń chrześcijan?
I dlaczego wierność kulturze przodków miałaby nam uniemożliwić
świadectwo?
Czy zatonie?
W obu stanowiskach widać oczywistą niechęć do obecnej sytuacji.
Tak, to prawda - jest ona szalenie niewygodna. Dlaczego? Otóż
przede wszystkim ze względu na swoją niejasność. Co robić? Przyśpieszać,
spowalniać, czy cofać? Ogólne pytania oczekują ogólnych odpowiedzi,
a tymczasem nie jestem wcale pewien, czy wiemy dostatecznie dużo,
by sprostać takiemu poziomowi ogólności. Jedno jest jasne. Poznawczy
dyskomfort nie jest najlepszą racją wyboru odpowiedzi. Trzeba
bardzo uważać, żeby naszymi decyzjami nie zaczęła kierować chęć
przywrócenia czytelności za wszelką cenę - wykreślenia za jednym
zamachem wyraźnej granicy między ich światem a naszym czy powrotu
do którejś z sytuacji znanych i oswojonych, nawet jeśliby miało
się to stać kosztem poważnych błędów. Marzenie o powrocie do tej
samej rzeki jest wprawdzie psychologicznie zrozumiałe, ale jako
cel z pewnością niedorzeczne. Kościół nigdy jeszcze nie doświadczył
sytuacji, w której się dzisiaj znalazł. Czy można się dziwić,
że nie mamy pod ręką gotowych rozwiązań?
Z pewnością podejrzliwie trzeba nam patrzeć na rzekome pewniki
- na czele z tym, który mówi o dynamice, kierunku czy nieuchronności
samego procesu sekularyzacji. Nic bardziej obcego chrześcijaństwu
niż fatalizm różnych teorii dechrystianizacji. To prawda, ludzkie
twory posiadają zdumiewającą zdolność kształtowania swoich twórców.
Czasem wydaje się nawet, że potrafiły nie tylko uniezależnić się
od nas, ale przejąć nad nami władzę. Golem czy Frankenstein to
figury tego koszmaru. Nie znaczy to przecież, że kultura jest
autonomiczna wobec naszej woli - i to jeśli nawet dysponuje tak
potężnymi środkami, jakie dziś daje jej rynek i kultura masowa,
i jeśli nawet te środki są w zasadzie poza naszym zasięgiem. Nie
ma żadnej pewności, że Titanic zatonie - niezależnie od tego,
co na ten temat sądzą eksperci wszystkich telewizji świata. W
tych sprawach "konieczność", jak słusznie pisał Milton,
to jedno z imion diabła. Dlatego gdy idzie o postawę na czas sekularyzacji,
to nie stosuje się tu automatycznie żadna generalna strategia
odrzucenia czy obrony. Dla Kościoła liczą się ludzie, nie Titanic
- więc postawą wobec nowych zjawisk rządzić ma nie założona z
góry sympatia czy niechęć, ale rozum kierowany przez Ducha. Dlatego
Kościół będzie zarówno wśród tych, którzy ukazują żywe, duchowe
treści cywilizacji chrześcijańskiej, jak i tych, którzy
dawno przesiedli się na szalupy ratunkowe (włączając tych, którzy
- jak się wydaje - płyną w niewłaściwym kierunku). Oczywiście
sekularyzacja jest faktem. Musimy na ten fakt wpływać nawet wówczas,
gdy nie mamy żadnych gwarancji, że to się nam uda. Dlatego jedyna
możliwa postawa na czas sekularyzacji to chrystianizacja.
Niewyraźna wizja przyszłości.
Obu postawom wobec Titanica może towarzyszyć program, który
daje się zamknąć w figurze powrotu chrześcijaństwa do katakumb.
W drugiej wersji jest to wizja enklawy kultywującej duchową kulturę
przeszłości, w pierwszej obraz wyraźnie inspirowany legendą antyświatowego
Kościoła pierwszych chrześcijan. Czy Kościół powinien zejść do
katakumb? A czy Kościół kiedykolwiek był w katakumbach inaczej,
niż pod przymusem? Myślenie analogiami może łatwo prowadzić do
pomyłek. Kościół znalazł się w ukryciu nie z wyboru, ale z konieczności.
Zepchnęły go tam prześladowania, a nie upodobanie do ciasnych
korytarzy, tajemniczego nastroju czy pogarda wobec świata. "Mieszkamy
na tym świecie razem i nie gardzimy forum, nie gardzimy targowiskiem,
używamy kąpieli, chodzimy do waszych magazynów, warsztatów, hoteli,
oglądamy wasze targi i cały ruch handlowy. Spotykamy się razem
z wami na okrętach, razem odbywamy służbę wojskową, razem uprawiamy
rolę i razem prowadzimy handel", pisał wieki temu Tertulian
(Apologetyk 42,2-3), i jeśli nawet było w tym sporo przesady
- to nie było to z pewnością wezwanie do ucieczki z forum. Kto
w katakumbach widzi program, ten nie rozumie chrześcijaństwa.
Zwłaszcza gdy katakumby traktować jako symbol prywatyzacji wiary,
odwrotu od spraw publicznych czy zgody na rolę "mniejszości
kognitywnej" odnajdującej się w charakterze jednej z różnorodnych
i równowartościowych ofert z działu produktów duchowych wielkiego
rynku idei.
Kłopot z chrześcijaństwem - tak w starożytności, jak i dziś
- polega na tym, że nie zgadza się ono na status subiektywnego
przeświadczenia czy lokalnego przesądu, którego wyznawcy chętnie
dostawią kolejnego boga do światowego panteonu partykularnych
bóstw. Swoje objawienie chrześcijanie zawsze uważać będą za uniwersalne,
a Boga za Jedynego Stwórcę, Pana i Zbawiciela. To właśnie dlatego
Kościół - kiedy to tylko okazało się możliwe - wyszedł z katakumb.
Posiada bowiem orędzie skierowane do świata, a nie do członków
elitarnego klubu. Dlatego nie ma w zasadzie alternatywy dla budowania
cywilizacji chrześcijańskiej - ewentualny spór dotyczyć może jedynie
tego, jaka będzie jej architektura, z kim będziemy budować i jak
wiele z dawnej budowli posłuży do budowy następnej. Ostatecznie
przecież mamy to czarno na białym: bramy piekielne Go nie przemogą.
Z pewnością kultura daje się chrystianizować. Trzeba do
tego - bagatela - siły świadectwa, głębokiego zrozumienia prawowiernej
nauki chrześcijańskiej i doskonałego wyczucia języka współczesnej
kultury. W tych sprawach starożytność daje ogromny materiał do
przemyśleń. Świadectwo, teologia i inkulturacja to trzy filary,
na których zbudowano chrześcijański świat. Na temat sposobów selekcji
i adaptacji kultury pogańskiej powiedziano wówczas prawie wszystko.
Augustyńskie uti i frui pozostaje drogowskazem na tej drodze,
którą musimy iść dalej - niezależnie od zmieniającego się towarzystwa,
pejzażu i języka.
Niestety, panujący klimat głębokiej defensywy nie służy
dyskusji na temat tego, co proponujemy światu. Zamiast koncentrować
się na strategiach przetrwania, trzeba wreszcie pomyśleć o celach.
Inaczej obraz chrześcijaństwa w katakumbach okaże się samospełniającym
się proroctwem. A trzeba przyznać, że wizja celów jest wyjątkowo
mglista. Pytanie, co znaczy dechrystianizacja, wydaje się oczywiste
tylko tak długo, jak długo nie spytamy o skutki, jakie pociągnęłaby
za sobą powtórna chrystianizacja współczesnej gospodarki, kultury
czy polityki. Prawdę powiedziawszy, wyraźną odpowiedź mają tylko
ci, którzy tęsknią do restauracji starych form cywilizacji chrześcijańskiej.
Nie jest ich wielu. Pozostali, z ulgą przyjmujący zmierzch konstantynizmu
(co wcale nie znaczy, że z radością przyjmujący obumieranie cywilizacji
chrześcijańskiej w jej duchowym, a nie politycznym wymiarze),
mówią wprawdzie, jak choćby cytowany wyżej Taylor, o końcu dawnego
świata jako otwierającej się "szansie" i "wielkich
duchowych wyzwaniach", jednak ich obraz przyszłości jest
- przyznać trzeba - dość enigmatyczny. Zgoda na to, że nie chcemy
wracać do epoki politycznej władzy Kościoła, nie znaczy niestety,
że wiemy, co robić i do czego zmierzać. Przekonującej krytyce
wad dawnego modelu cywilizacji chrześcijańskiej nie towarzyszy
przekonująca odpowiedź na pytanie, w jaki sposób chrystianizować
świat, żeby nie powtórzyć dawnych błędów. Rad byłbym się dowiedzieć,
pod jakimi warunkami można zrealizować formułę "uniwersalizm
tak, konstantynizm nie". Konstantynizm był przecież - ufam,
że nie jedyną - ale istotną odpowiedzią na ducha uniwersalizmu.
Fakt, że Kościół mądrzejszy o doświadczenie wieków nie zamierza
sprawować władzy politycznej, nie znaczy przecież, że nie będzie
zdążał do chrystianizacji polityki. Podobnie w sprawach kultury
i gospodarki. Ewangelizacja tych obszarów jest oczywistym celem
chrześcijan. Czy można chrystianizować forum, nie tworząc wariantu
cywilizacji konstantyńskiej? Czy racji nie mają krytycy chrześcijaństwa,
którzy twierdzą, że wbrew zapewnieniom dążymy do pełzającej restauracji
poprzedniego stanu rzeczy? A może rację mają tradycjonaliści,
którzy we współczesnym duchu odnowy widzą cichą rezygnację z uniwersalnego
wymiaru chrześcijaństwa? Czy dobrze wiemy, co znaczy chrystianizacja
dla dzisiejszego świata? Czy wiemy, jak będzie on wyglądał, jeśli
powtórnie przyjmie chrześcijańskie orędzie? Czy będzie podobny
do obecnego? Co się w nim zmieni? To pytania, na które nie widzę
prostych odpowiedzi.
Por. Chantal
Millon-Delsol Bóg na wygnaniu, Miesięcznik Znak, październik
2001.
|