Używamy w mowie
potocznej i w druku wyrazu „patriotyzm” w znaczeniu tak rozmaitym, stosujemy go
tak dowolnie, że widocznie w samym pojmowaniu istoty patriotyzmu, charakteru
jego i zadań znaczne zachodzą różnice nawet pomiędzy ludźmi należącymi do
jednego kierunku politycznego, jeżeli nie do jednego stronnictwa.
Dla nas istotę
patriotyzmu, jak to niejednokrotnie zaznaczyliśmy, stanowi nie tylko żywe
poczucie jedności, ale, i przede wszystkim, świadome dążenie do utrwalenia i
rozwoju naszej odrębności, naszej indywidualności narodowej, a więc w
działalności politycznej –„dążenie do najszerszego rozwoju sił narodowych, do
postępu, prowadzącego za sobą pogłębienie treści i rozszerzenie zakresu życia
narodowego”.
W „Programie stronnictwa
demokratyczno-narodowego” i w artykułach, wyjaśniających ten program,
uzasadniliśmy szczegółowo nasze pojmowanie patriotyzmu i wypływające z
niego wnioski polityczne.
Pisaliśmy wówczas i
dziś z naciskiem powtarzamy, że „sprowadzanie patriotyzmu jedynie do obrony
przed wynarodowieniem, przed wyzuciem z tego, czego nam dotychczas nie
wydarto, uważamy za kierunek szkodliwy, za karygodne obniżenie aspiracji
narodowych, za abdykację z tego, co nam się należy, bo mamy w swym ustroju
narodowym niespożytą siłę. Naród, który nie chce nic zdobyć, nic nowego w
przyszłości stworzyć, który żadnych pożądań nie ma, ale redukuje
swe aspiracje do zachowania tego, co posiada, musi się kurczyć i w końcu
zginąć. Dlatego to walkę z wyższymi aspiracjami narodowymi uważamy za
działanie, świadome lub nieświadome, na zgubę narodu, i ludzi je prowadzących,
jako wrogów przyszłości narodowej, traktować musimy. Istotnie narodowe
stanowisko musi polegać na dążeniu do tego, ażeby samoistny nasz dorobek
cywilizacyjno-narodowy jak najbardziej powiększać, indywidualności naszej
kulturalnej jak największą treść nadać i siłom narodowym jak najszersze pole
działania otworzyć”.
„Dla narodu, mającego
żywe poczucie jedności i odrębności swych interesów, jedyną postacią bytu
politycznego, mogącą go bezwzględnie uchronić od wynarodowienia i zapewnić mu
samoistny rozwój polityczny, jest niezależność państwowa. Podział polityczny
narodu rozkłada jego siły i obniża doniosłość jego pracy kulturalnej, a
przynależność do obcego państwa, nawet na zasadzie autonomii oparta, nie tylko
krępuje swobodę działalności politycznej, która oprócz interesu narodowego
liczyć się w tych warunkach musi z interesem państwowym, ale bezpośrednio lub
pośrednio powstrzymuje również swobodny rozwój życia narodowego w różnych
dziedzinach. Dlatego to stronnictwo szczerze narodowe i rozumiejące, co
stanowi istotę narodowego życia, nie tylko nie może się zrzekać dążenia do
niepodległości politycznej, ale, uważając ją za warunek, przy którym jedynie
jest możliwe rozwinięcie życia narodowego w całej pełni, musi osiągnięcie jej
postawić, jako cel główny swoich usiłowań. Z naszego stanowiska, wszystko, co
zbliża nas do tego celu, do niezależności politycznej, jest dobrem, wszystko
zaś, co nas od niego oddala, jest złem – i to jest właściwa miara w rzeczach
polityki narodowej”.
Ale dążenie do
niepodległości politycznej nie polega na ciągłym proklamowaniu tego hasła, na
powtarzaniu go przy każdej sposobności, a czasem i bez powodu. Dla nas to dążenie
jest takim logicznym, koniecznym wynikiem naszego pojmowania patriotyzmu, że
po prostu nieraz dziwnym nam się wydaje żądanie zaznaczania lub nawet szczególnego
podkreślania tego najważniejszego postulatu polityki prawdziwie narodowej, a
tym bardziej uzasadniania go i tłumaczenia. Nie tylko dziwnym, ale nawet trochę
podejrzanym wydać się może to zadanie, nasuwa bowiem przypuszczenie, że ludzie,
domagający się, ażebyśmy im wciąż hasło odzyskania niepodległości głosili, chcą
dźwiękiem powtarzanych słów zagłuszyć bezwiednie powstającą w ich duszy wątpliwość
straszną, chcą żeby ich przekonywano, żeby w nich wmawiano to, w co wierzyć
pragną. Albo może ich pojęcia polityczne są jeszcze tak pierwotne, że
przypisują pewnym słowom cudowne, magiczne własności.
Przyszła Polska
niepodległa jest dla nas, jak już dawniej zaznaczyliśmy, koniecznym postulatem
naszego istnienia narodowego, więcej nawet, jest artykułem wiary, nie potrzebującym
uzasadnienia, wynikiem logicznym prawa przyrodzonego, pojmowanego nie w dawnym,
metafizycznym, ale we współczesnym, realnym jego znaczeniu, i moglibyśmy
powtórzyć z poetą, że nasza Polska jest nie tylko:
. . . . . . . . . . . . krajem,
Miejscem, mową,
obyczajem,
Państwa skonem, albo
zjawem,
Ale wiarą, ale prawem!
I takim artykułem
wiary, taką konieczną realizacją, realizacją prawa przyrodzonego jest
niepodległość Polski świadomie lub bezwiednie dla ogromnej większości społeczeństwa.
Dwa miesiące temu pisaliśmy wyraźnie, że „gdybyśmy o możliwości
urzeczywistnienia tego postulatu zwątpili, kwestia polska przestałaby istnieć,
bo my przestalibyśmy być Polakami. Toteż nawet najgorliwsi ugodowcy i lojaliści
przechowują w głębi duszy, często nieświadomie, przekonanie, że Polska kiedyś
będzie, nie spodziewają się tylko, żeby ich oczy ujrzały chociaż w oddali
mgliste zarysy ziemi, obiecanej”. Otóż dlatego właśnie, że ta wiara nasza jest
tak prostą, tak konieczną, tak naturalną, nie obnosimy jej przykazań po
rynkach i placach publicznych, nie wypisujemy na platformach politycznych,
nie przypominamy przy każdej sposobności. I dlatego właśnie uzasadniać jej nie
potrzebujemy wcale. Wszelkie zresztą uzasadnienie tego, co artykuł wiary
stanowi, jest w gruncie rzeczy kompromisem, niezgodnym z jej istotą.
Nie odczuwamy wcale
kompromisów w praktyce politycznej. Właściwie działalność polityczna, nawet
najbardziej skrajnych stronnictw, jest szeregiem kompromisów z wymaganiami
rzeczywistości, przystosowań się do warunków istniejących. Kompromisami w tym
szerokim, jedynie politycznym znaczeniu, są wszelkie programy minimalne. Ale
takie kompromisy, które uznajemy i do których się przyznajemy, są po prostu
liczeniem się z rzeczywistością, którą każda działalność polityczna,
chociażby była w programie swym i zasadach najbardziej nieprzejednaną,
uwzględnić musi.
A ten fakt, że
bierzemy za podstawę swej działalności istniejące warunki polityczne, że się
wciąż z wymaganiami rzeczywistości liczymy, nie zmusza nas bynajmniej do
takiego kompromisu, który kazałby nam się wyrzec dążenia do niepodległości lub
przynajmniej przyznawaniu się do niego głośno. Nie zawieramy z nikim
kompromisów formalnych, ugód albo umów, nie zajmujemy takiego stanowiska
politycznego, które by nas zniewalało do przyjmowania jakichś zobowiązań, lub
do liczenia się z jakimiś względami ubocznymi. Nie chcemy wcale zasilać
werbunkiem bez wyboru szeregów naszego stronnictwa i nie poszukujemy
sojuszników, ani nie powołujemy do wspólnego działania każdego, kto z nami iść
chce, lecz przeciwnie, przyjmujemy do swych kadrów takich tylko, którzy
wymaganiom naszym odpowiadają. Zresztą, gdyby nam chodziło o jednanie
stronnictwu i jego programowi przyjaciół i zwolenników tytularnych, raczej
szafowanie frazesami i hasłami szumnie brzmiącymi, niż wstrzemięźliwość w ich
wygłaszaniu, byłoby pożądanym.
Niejednokrotnie
zresztą, gdy potrzeba zachodziła, wypowiadaliśmy nasz pogląd na sprawę
niepodległości Polski stanowczo i wyraźnie. Ani przyjaciele nasi, ani
przeciwnicy nie powinni mieć i nie mają, jeżeli są ludźmi dobrej wiary, żadnych
wątpliwości w tym względzie. Po cóż zresztą chcielibyśmy przekonanie nasze
ukrywać, skoro, jak już zaznaczyliśmy wyżej, nie ma takich względów i pobudek
praktycznych, które by nas do milczenia lub szczególnej oględności w wyrażaniu
naszych poglądów skłaniały. A nie znamy też takiej powagi, która by nam
wstrzemięźliwość w tej sprawie narzucić mogła i my nikomu narzucić jej nie
mamy prawa. Stronnictwo nasze nie tylko z zasad, ale i z organizacji swej jest
prawdziwie demokratycznym i ci, co działalnością jego kierują lub w jego
imieniu przemawiają, są wykonawcami i wyrazicielami opinii ogółu; komenda u
nas idzie nie z góry, ale z dołu i to właśnie jest najlepszą rękojmią
solidarnego działania grupy ludzi, którzy nie hołdują żadnej doktrynie, nie
uznają żadnych dogmatów w polityce. A więc zarówno w tej sprawie, o której
mówimy, jak i w każdej innej, tylko naszej komendy słuchać będziemy, nie
zwracając uwagi na nawoływania luzaków naszego obozu, ani na prowokacyjne
wykrzykniki naszych przeciwników.
Gdyby o ten jeden
zarzut wstrzemięźliwego zachowania się naszego w sprawie niepodległości Polski
chodziło, łatwo byłoby położyć kres nieporozumieniu lub przynajmniej przerwać
wszelkie z tego powodu rozprawy krótkim, stanowczym oświadczeniem. Ale tu
chodzi o coś więcej, o zasadnicze różnice w pojmowaniu patriotyzmu, a nawet o
całą naszą taktykę polityczną. Trzeba raz wreszcie rzecz tę wyjaśnić,
chociażby wyjaśnienie szczere okazało się przykrym, bo chcąc stanowisko nasze
zaznaczyć wyraźnie, nie możemy ani zdania swego łagodzić, ani słów dobierać.
Są ludzie, dla których
patriotyzm jest jakby zastawą uczty świątecznej, ludzie, których warunki życia,
jak np. przebywanie w otoczeniu obcym, pozbawiają możności brania udziału w
realnej pracy narodowej. Starzy te rzadkie chwile, w których, odrywając się od
życia i zajęć codziennych, poświęcają kultowi sprawy narodowej, chcieliby opromienić
blaskiem wielkich idei, ożywić szumem patetycznych wyrażeń; młodzi – w
jaskrawości i dobitności frazesów pragną znaleźć ujście dla kipiącej w nich
energii, której w pracy publicznej, w walce, wyładować nie mogą. Pojmujemy psychologię
tych ludzi, pojmujemy, że pragną oni zagłuszyć swoją tęsknotę, ukoić
niezadowolenie ze swej bezczynności obywatelskiej, że bezwiednie pragną
zamaskować jałowość swego istnienia śmiałością aspiracji, bezwzględnością programów,
jaskrawością wyrażeń. Nie dziwimy się wcale, że ci, dla których patriotyzm jest
przeważnie nastrojem odświętnym, chcą mu nadać blask i żywość barw, chcą żeby
rozbrzmiewał gwarem wielkich słów, przemawiał do wyobraźni nagromadzeniem
efektów, chociażby trochę teatralnych, chociażby niezbyt starannie dobranych.
Oni oddają się sprawie narodowej niemal zawsze w nastroju uroczystym obchodów,
w podnieceniu świątecznym zebrań wspólnych, kiedy nerwy są napięte, wyobraźnie
rozkołysane, uczucia podrażnione.
Tacy ludzie są nie
tylko na wychodźstwie, ale i w kraju, ci ostatni zazwyczaj do żadnej roboty
praktycznej niezdolni z rozmaitych powodów, albo tak pochłonięci swymi zajęciami
zawodowymi, że tylko liczone chwile odpoczynku poświęcać mogą – nie
działalności politycznej, ale myśleniu lub rozprawianiu o polityce. Ludzie
znużeni pracą mechaniczną, a taką jest często tzw. praca inteligentna,
wyczerpani nerwowo, potrzebują zawsze silnych wrażeń i szukają ich w tych
dziedzinach życia, do których usposobienie ich pociąga.
Tymczasem dla nas, nie
tylko dla tych, którzy wyłącznie działalności politycznej się oddali, lecz i
dla tych, którzy systematycznie jej poświęcają czas wolny od zajęć codziennych
– patriotyzm jest robotą powszednią, powinnością obywatelską, wprawdzie
dobrowolną, często jednak uciążliwą, służbą zawsze ofiarną, nieraz jednak
przykrą. My w swej robocie liczyć się musimy z wymaganiami rzeczywistości, z
jej potrzebami palącymi, z jej niedomaganiami i brakami, którym trzeba
zaradzić, z jej wciąż rodzącymi się i zmieniającymi się aspiracjami, które
trzeba zaspakajać, krzepić i podniecać, wyjaśniać i organizować, lub hamować
i tępić. W natłoku różnorodnych objawów życia, w powikłanym splocie spraw
wielkich i drobnych, w rosnącej wciąż ciżbie zadań praktycznych, nie zawsze
mamy nawet czas i możność zorientować się należycie, urządzić podział i
wymiar pracy.
Nie mamy dogmatów, które by wszelkie
wątpliwości rozstrzygały, nie mamy przepisów na środki i sposoby działania,
nawet wbrew wymaganiom życia, nawet wbrew jego logice. Musimy wszystko sami
sobie wyjaśniać i innym tłumaczyć, musimy zapisywać i komentować
pośpiesznie ruchliwe falowanie życia narodowego. Brak nam czasu i ochoty do
zajmowania się chociażby najważniejszymi zagadnieniami programowymi, jeżeli nie
mają one na razie znaczenia praktycznego, jeżeli bezpośrednio lub pośrednio
nie dotykają naszych zadań najpilniejszych. Mamy tyle wątpliwości, które
trzeba rozstrzygnąć lub przynajmniej wyjaśnić sobie i sformułować, nie możemy
więc i nie będziemy zajmować się powtarzaniem i uzasadnianiem tego, co
żadnej wątpliwości nie budzi. Podnoszenie ducha, zapalanie umysłów, rozgrzewanie
serc – znamy, ach, doskonale znamy te wszystkie wytarte, oklepane ogólniki, te
złudzenia naiwności politycznej. Nasz patriotyzm zdrowy jest i silny i obejdzie
się bez tych środków podniecających; pozostawiamy je bez pretensji tym, którzy
sztucznego podniecenia potrzebują.
Takie podniecanie
patriotyzmu, który powinien być wynikiem naturalnym poczucia odrębności i
uświadomienia indywidualności narodowej, jak również uzasadnienie tego, co
uzasadnienia nie potrzebuje, co tkwi w każdej duszy polskiej, nawet lojalizmem
znieprawionej, wreszcie małoduszne usprawiedliwianie naszego prawa do życia
naciąganymi argumentami z dziedziny etyki i historiozofii – jest, zdaniem
naszym, czymś gorszym nawet od kompromisów, od ostrożnego i nieszczerego
dyplomatyzowania.
W najlepszym zamiarze,
w celu odparcia potwarzy i fałszów historycznych, podjęto pracę wykazania, że
nasza sprawa narodowa nie tylko nie stoi w sprzeczności z ogólnoludzkimi
ideałami postępu etycznego i społecznego, ale, przeciwnie, jest pracą dla nich
i walką o nie. Były te usiłowania niewątpliwie potrzebne i pożyteczne,
chociaż nadawany im nieraz ton rehabilitacji przeszłości dotkliwie mógł urażać
dumę narodową. Niestety jednak, rychło te usiłowania przekroczyły właściwy
sobie zakres rozpraw publicystyczno-historycznych, stały się doktryną polityczną,
ba, nawet zasadą programową. Wytworzył się i znalazł zwolenników pogląd,
że nasze dzieje porozbiorowe, a nawet ostatnia doba dziejów przedrozbiorowych,
są w gruncie rzeczy jednym dążeniem do urzeczywistnienia ideałów postępu
społecznego, że nasze spiski i powstania nie były naturalnymi odruchami
organizmu narodowego, pragnącego żyć i rozwijać się, ale wcieleniami coraz to
wyższymi idei humanitarno-demokratycznych. Chcąc ten pogląd uzasadnić,
pokrajano cały okres ostatni naszych dziejów i z dobranych kawałków zszywano na
nowo. Mianowano po śmierci przedstawicielami idei demokratycznych i
postępowych ludzi, którym się o tym za życia nie śniło. Stworzono cały legion
pośmiertnych demokratów, a nawet socjalistów. Pasowano na bohaterów tych
polityków i wodzów, w których słowach lub działalności dało się wykryć dążenia
demokratyczne, a usuwano do ostatnich szeregów tych, których imiona pamięć ludu
przechowała, których głos ludu, najwyższa w tych sprawach instancja, bohaterami
okrzyknął. Apoteozowano Kościuszkę nie za największy czyn jego życia, za to, że
zrywając się do rozpaczliwego boju, ocalił najwyższe dobro – cześć narodu, ale
za sukmanę pod Racławicami, za mdły uniwersał połaniecki, za przyjaźń z
Lafayettem i Washingtonem, a nawet za republikańską nieufność do Napoleona.
A robiło się to i do
dziś dnia robi w dobie krytycyzmu sceptycznego i drobiazgowego. Kiedy ten
krytycyzm tak powszechny podgryzie kilka szczegółów, fałszywie przedstawionych,
wali się cała teza, że nasza sprawa narodowa jest dążeniem do urzeczywistnienia
ideałów postępu społecznego. Ludzie zaś, którzy tezę tę przyjęli, którzy na
tej historiozofii osnuli swoje przekonania polityczne, stają się rozczarowanymi
pesymistami.
Ta humanitarne postępowa rehabilitacja
patriotyzmu jest dlatego szkodliwszą, niż wszelkie kompromisy, że mąci naszą
myśl polityczną i znieprawia nasze uczucie narodowe. Zahipnotyzowani tą
szczególną historiozofią nie zwracają uwagi na najdonioślejsze nieraz objawy
życia narodowego, jeżeli te nie dają się wtłoczyć w gotowy schemat, nie rozumieją
ich znaczenia. Nie omylimy się z pewnością, twierdząc, że w kołach
demokratyczno-postępowych nie oceniono u nas należycie w czasie właściwym, i
dzisiaj nie pojmują, olbrzymiej doniosłości ruchu ludowego, który się wszczął w
zaborze pruskim pod wpływem tzw. Kulturkampfu. Bo cóż miał na pozór
wspólnego z postępem społecznym ten ruch katolicko-klerykalny, któremu
przewodzili księża i szlachcice? Czy i dziś wielu ludzi z naszej inteligencji
zdaje sobie sprawę, że ten ruch zbudził do życia zamierającą dzielnicę, że
wytworzył miliony obywateli Polaków, że nawet rozszerzył nasze dzierżawy
narodowe, bo odzyskał dla Polski Śląsk górny, czego nie mogła dokonać
Rzeczpospolita w najświetniejszej dobie swego rozwoju? Jest to jeden z najważniejszych
wypadków naszych dziejów porozbiorowych, a my w rozprawach ustnych i pisanych,
poświęconych dowodzeniu, że idea polska nie stoi w sprzeczności z ideą postępu
społecznego, przechodzimy nad nią lekceważąco do porządku dziennego
historiozoficznych majaczeń.
Można by wyliczyć
sporo innych objawów życia, w których wytryskują nowe źródła siły narodowej, a
które my lekceważymy, bo nie pasują do szablonu popularnego.
Nie zaprzeczamy
bynajmniej – i z naciskiem to zaznaczamy – że istnieje łączność między naszą
sprawą narodową a sprawą postępu społecznego, tj. dążeniem do reformy
stosunków społecznych, że obrona naszych praw narodowych jest zarazem obroną
zasad ludzkości i sprawiedliwości. Występujemy tylko przeciw przeinaczaniu
właściwego znaczenia tego związku, przeciw nadawaniu mu charakteru doktryny,
uzależniającej naszą sprawę narodową od sprawy postępu społecznego. W
pojmowaniu bowiem wulgarnym ta doktryna wyraża się tak: nasza sprawa jest
słuszną dlatego, że jest jednocześnie walką, mającą na celu tryumf idei humanitarnych
i demokratycznych. A gdyby tak nie było, czy nasza sprawa stałaby się mniej
słuszną? Każdy naród, o ile ma świadomość swej indywidualności, a nawet
tylko poczucie swej odrębności, ma prawo do samodzielnego życia, do swobodnego
rozwoju. Chociażby nasze walki o niepodległość, nasze dążenia narodowe nie
miały nic wspólnego z zasadami demokratycznymi i ideami humanitarnymi, z
postępem społecznym, sprawa nasza byłaby równie jak dziś dobrą, prawo nasze
równie świętym.
Chcemy żyć i rozwijać
swoją indywidualność narodową i ta świadoma wola jest naszym prawem najwyższym,
prawem przyrodzonym, podstawą naszego patriotyzmu. Legitymowanie tego
patriotyzmu, wynajdywanie mu koligacji ideowych, poniża jego godność. Mamy tyle
wiary w przyszłość, tyle siły w sobie i tyle dumy, że nie potrzebujemy
wywodzić prawa do życia zasługami przeszłości, ani solidaryzowaniem naszej
sprawy chociażby z najwznioślejszymi dążeniami ducha ludzkiego, ani powoływaniem
się na wielkie idee i wygłaszaniem szumnie brzmiących frazesów.
Te ostatnie nie
znalazłyby wcale posłuchu tam, gdzie go przede wszystkim mieć chcemy. Ci
robotnicy sprawy narodowej, którzy dla niej na gruncie realnym pracują – mówimy
tu zwłaszcza o inteligencji w zaborze rosyjskim – są dziećmi epoki krytycyzmu
i pesymizmu. „Urodzeni w niewoli, okuci w powiciu”, wychowani w warunkach
niezmiernie ciężkich, przyzwyczajeni liczyć się z nimi nawet w słowie, nawet
w myśli, zahartowani w zapasach drobiazgowych a przykrych, w codziennej
walce o sprawy powszednie, ci ludzie wyrobić w sobie musieli trzeźwość poglądów
i powściągliwość w mowie. Trzeba ich brać takimi, jakimi są, ze wszystkimi ich
wadami i zaletami, i ze wszystkimi właściwościami, z niewzruszoną powagą
litewską lub z szyderczym sceptycyzmem warszawskim. Ależ oni po prostu by nas
wyśmiali, gdybyśmy do nich przemawiali z uroczystą retoryką obchodów
narodowych, z przechowywanym święcie na wychodźstwie, ale zapomnianym w kraju
patosem romantyzmu przedpowstaniowego, lub z naiwnie doktrynerską frazeologią
zebrań i zjazdów młodzieży. Ależ oni oburzyliby się, gdybyśmy ich,
poświęcających pracy obywatelskiej odkradane od zajęć obowiązkowych chwile,
żądających od nas wskazań praktycznych i informacji, wyjaśnienia im objawów i
prądów życia narodowego, zadań jego i potrzeb – gdybyśmy ich karmili
produkcją wczasów patriotycznych, wzniosłą i idealną, ale zbytkowną w
porównaniu z ich robotą.
Nasza taktyka stosować
się musi do warunków, w których działamy, do poglądów i usposobień ludzi,
dla których jest przeznaczoną. Zmieniać się mogą jej szczegóły, zmienić się
może nawet cała metoda działania, ale tylko w miarę istotnej potrzeby, nie zaś
pod wpływem poglądów, których nie podzielamy. I z nas niejednego skłonności
osobiste pociągają w kierunku zbaczającym z wytkniętego toru, utrzymuje nas
jednak zawsze na nim poczucie solidarności i karności zbiorowej.
Nasza praca patriotyczna nie jest ani
poświęcaniem się bohaterskim dla sprawy narodowej, ani dyletanckim bujaniem po
idealnych jej wyżynach, ale jest twardą i ciężką służbą, powinnością
dobrowolnie na siebie nakładaną. Nie ma nikogo ze stojących poza nami, kto by
miał prawo żądać od nas zdawania sprawy z tej służby, nie ma takiej powagi
w społeczeństwie całym, która by miała prawo nauczać nas, jak spełniać te
powinność należy i krytykować naszą działalność.
Do krytyki mieliby
pewne prawo socjaliści, bo oni po swojemu, ale gorliwie w dziedzinie
politycznej pracują. Wyłączając się jednak systematycznie z solidarności w
sprawach narodowych, zasklepiając się w wyłączności partyjnej, nie mogą wydać
sądu obiektywnego o innych kierunkach politycznych, zwłaszcza o tych, których
współzawodnictwa się obawiają.
Od pokrewnych nam zasadami,
a poniekąd i metodą działalności stronnictw ludowych w Galicji, a zwłaszcza w
zaborze pruskim, otrzymywaliśmy nieraz pochlebne nad zasługę naszą słowa
uznania. Są niewątpliwie między nami a nimi nieraz znaczne różnice
w poglądach lub sprawach taktyki, ale te różnice wynikają przede wszystkim
z odmiennych warunków działania.
Wreszcie są ludzie,
przeważnie na wychodźstwie, należący do starszego od nas pokolenia, którzy
solidaryzują się z ogólnym dążeniem naszej pracy narodowej i w miarę możności
biorą w niej udział, chociaż, w innych warunkach do działalności publicznej
zaprawieni, inne nieraz mają zdanie w rzeczach taktycznych, czasem nawet inne
poglądy na różne sprawy. Ale ci ludzie długim życiem, poświęconym sprawie
publicznej, rozmyślaniami poważnymi o niej, nagromadzonym zasobem doświadczeń
wyrobili w sobie największą cnotę polityczną – wyrozumiałość. Ta wyrozumiałość
nie jest pobłażliwością, ale jest zrozumieniem, że do warunków i usposobienia
ludzi stosować się muszą metody działania, że ci, którzy robotę prowadzą,
lepiej wiedzą czego im potrzeba, niż ci, którzy się jej z oddali przypatrują.
Poza tym, któż inny
może udzielać nam rad? Czy ci, którzy z pobudek praktycznych lub zasadniczych
są działalności naszej przeciwni? Czy ci dyletanci polityczni, którzy
rozprawiają po akademicku o sprawie narodowej, maskując jaskrawością frazesów
swoją tchórzliwość lub nieudolność. Czy ci, którzy raz w życiu, wystawiwszy na
hazard życie za sprawę narodową, od lat trzydziestu kilku „umierają za Polskę
po Dreznach i Rzymach”, po Paryżach i Zurychach – na obchodach narodowych i
sądzą, że młodzieńcze porywy bohaterskie, że lata na tułactwie spędzone, lub
chociażby wreszcie ofiarność pieniężna na rzeczy publiczne dają im dostateczne
prawo do wyrokowania o sprawach krajowych, wyrokowania na podstawie dorywczych
i naiwnych lub czasem nawet niesumiennych informacji? Nie chcemy ubliżyć
nikomu i nie chcemy się chwalić, ale raz przecie powiedzieć musimy, że nasza
praca nie jest mniej wartą od waszej, że, przeciwnie, zrównoważy ona na szali
sprawiedliwego sądu wasze zasługi i poświęcenie. W naszych szeregach nie brak
przecie ludzi, liczących dziesięć i więcej lat tej pracy szarej i drobiazgowej,
pracy bezimiennej, a więc nie dającej nawet zadowolenia ambicji, pracy, w
której rezultatach, w przyszłości dopiero mogących być ocenionymi, niknie
zasługa osobista, pracy wciąż zagrożonej i okupywanej nieraz ofiarami,
znacznie przewyższającymi skromne jej wyniki, pracy, która wymaga takiego
naprężenia woli, że rwą się w niej nerwy, mocne jak postronki, że tylko żelazne
natury dłuższy czas wytrzymać w niej mogą, a słabsze szybko wyczerpuje lub
łamie, pracy wreszcie, nie opromienionej urokiem bohaterstwa. Może to prawda,
że oni takiej pracy nie znali, nie prowadzili jej przez czas dłuższy w
warunkach podobnych. My czujemy – a to jest dla nas najlepsze kryterium w tej
sprawie – że niejeden, zmęczony i zdenerwowany nadmiernym wysiłkiem, wolałby
raczej iść w ofiarnym porywie pod kule wroga lub na męczeństwo, niż zaprzęgać
się na długie lata do tej katorgi działalności nielegalnej, która powoli, ale
nieubłaganie zjada jego zdrowie, siły, żywość uczuć, lotność umysłu. I nikt,
kto dobrowolnej roboty naszej nie zna, kto nie brał w niej udziału, nie ma
prawa powiedzieć, że ona mniej warta moralnie, niż kilka miesięcy wojaczki
partyzanckiej, niż lata tułactwa lub nawet przymusowego męczeństwa. A więc
nikt nie ma prawa uczyć nas patriotyzmu i wskazywać nam
najlepszych, zdaniem jego, sposobów prowadzenia sprawy narodowej.
A bodaj nawet czy w
czasie właściwym, w warunkach, w jakich się wytworzyły, były one najlepszymi?
My coś o tym powiedzieć byśmy mogli, bośmy z reakcją przeciw nim walczyli. Ale,
przypuściwszy, że były wtedy najlepszymi, to właśnie dlatego nie mogą być
odpowiednie w zastosowaniu do innych czasów i innych ludzi. Rozumiemy, że
ludzie, którzy do nich przywykli, którzy ich skuteczność widzieli, mogą mieć
dla nich słabość usprawiedliwioną. My jednak, którzy za swoją robotę bierzemy
na siebie całą odpowiedzialność, nie tylko formalną, ale i moralną, chcemy mieć
zupełną swobodę myśli i działania, zasad i taktyki.
Mamy zresztą przed
oczami przykład pouczający. Od trzydziestu blisko lat stosowano w praktyce w
Galicji patriotyzm jaskrawy, patriotyzm odświętny, patriotyzm wielkich
frazesów. I oto dziś nigdzie może poczucie narodowe nie jest tak słabe,
nigdzie może myśl polityczna polska nie jest tak przesiąkniętą sceptycyzmem,
tak skłonną do rezygnacji, do kompromisów, nawet do zaprzaństwa. Powiedzą, że
to skutek propagandy stańczyków, skutek polityki ugodowej. Ale stańczycy,
mając rządy kraju w ręku, nigdy nie mieli wpływu na opinię szerokich warstw społeczeństwa,
a właśnie ten upadek ducha narodowego, ta rezygnacja polityczna najwyraźniej
występują w warstwach społecznych, które uchodziły za prawdziwie patriotyczne,
mianowicie w inteligencji i mieszczaństwie. Socjalistyczny „Naprzód” miał
odwagę zaznaczyć i każdy, kto się z tą warstwą styka, musi to spostrzeżenie
potwierdzić, że wśród mieszczaństwa galicyjskiego coraz jawniej występuje pewnego
rodzaju ciążenie ku Rosji, nie mające jednak nic wspólnego z doktrynerstwem
ugodowym, poziome w swych pobudkach, grubo utylitarne, godzące się
wybornie z patriotyzmem formalnym. A propaganda ks. Stojałowskiego, której
zdemaskowanie nie zachwiało w znacznym stopniu popularności jego wśród
chłopów, nawet chłopów krakowskich, z tradycji żywej pamiętających Racławice i
Kościuszkę!
Dużo trzeba by powiedzieć o przyczynach tego
smutnego objawu, w każdym razie fakt sam dowodzi, że jaskrawość patriotyzmu nie
jest rękojmią jego siły i szczerości, że szafowanie szumnymi frazesami i
wielkimi hasłami nie zabezpiecza społeczeństwa od upadku ducha, od prostracji,
od znikczemnienia uczuć narodowych.
Jan Ludwik Popławski (1854-1908), publicysta i działacz
polityczny, jeden z twórców obozu narodowo-demokratycznego. Urodził się 17
stycznia 1854 r. w Bystrzejowicach koło Lublina. W czasie studiów na
Uniwersytecie Warszawskim zaangażował się w działalność konspiracyjną, za co
był przez władze rosyjskie kilkakrotnie aresztowany, a wreszcie zesłany w głąb
Rosji (1878). Działalność polityczną wznowił w 1882 r. W 1886 r. założył pismo
„Głos”. W 1894 r. wziął udział w manifestacji z okazji setnej rocznicy
powstania kościuszkowskiego, za co został aresztowany i na kilka miesięcy
wtrącony do cytadeli. Po zwolnieniu za kaucją Popławski przeniósł się do Lwowa.
W latach 90. związał się z nurtem narodowo-demokratycznym: współredagował
„Przegląd Wszechpolski” i czasopismo „Polak”, należał do twórców Ligi Narodowej
i Stronnictwa Demokratyczno-Narodowego. Jego publicystyka wywarła bardzo duży
wpływ na kształtowanie się ideowego oblicza endecji. Zmarł 12 marca 1908 r. w
Warszawie. Najważniejsze pisma polityczne Popławskiego ukazały się w 1910 r. w
dwutomowej edycji, w tym też roku wydano jego szkice literackie i naukowe.
Artykuł Nasz patriotyzm i nasza taktyka ukazał się
w „Przeglądzie Wszechpolskim”, nr 5, 1899.
|