Od razu wyznam, że zamierzam podjąć tytułowy temat
z perspektywy, jaką pół wieku temu głosiciele jedynie słusznej filozofii
nazywali "płaskim empiryzmem". Z perspektywy konkretnych
osobistych doświadczeń człowieka, który pierwsze lata powojenne
przeżył jako przedmiot pedagogicznych zabiegów nowej władzy, a następnie
usiłował w życiu naukowym i kulturalnym ocalić podstawy własnej
podmiotowości.
O
tym, czym jest sowiecki komunizm, miałem jakieś pojęcie na podstawie
chłopięcych jeszcze lektur powieści Jima Pokera (Juliana Ginsberta),
późniejszych domowych rozmów o Katyniu i oczywiście o Powstaniu
Warszawskim (w którym wziął udział mój Ojciec) oraz Armii Czerwonej,
zatrzymanej po drugiej stronie Wisły. W styczniu 1945 roku przez
wieś Witów pod Piotrkowem Trybunalskim, gdzieśmy po Powstaniu koczowali,
przewalił się front. Kontrast między cofającymi się, pobitymi Niemcami
(czołgista z załogi, która przez parę godzin ostrzeliwała się z
naszej zagrody, zostawił na ławce Kritik der Urteilskraft Kanta), na których
polowano jak na zwierzęta, zabijając kolbami, bo pojedynczych jeńców
nie brano - a pijanymi krasnoarmiejcami, z których jeden chciał
zastrzelić Ojca, ponieważ zaprotestował przeciw twierdzeniu, że
Polacy to nie jest "umnyj narod", ten kontrast był trudny
do strawienia. Przygnębiał i przerażał; zmuszał do trudnej litości
dla wroga i gniewnego lęku przed "wyzwolicielami".
Ale po dwu tygodniach do wsi weszły oddziały II armii
Wojska Polskiego. Dowodzili nimi oficerowie radzieccy, zwykle mówiący
po polsku - porucznik, przezywany Dien'dobry, pochodził z Syberii;
żołnierzami byli Polacy z Nowogródczyzny, Polesia i Białostocczyzny.
Gospodarz, u któregośmy się gnieździli, powitał przybycie Nowej
Władzy wyniesieniem z chałupy na podwórze całego dobytku nas, Warszawiaków-powstańców-reakcjonistów.
Sierżant
rodem spod Grodna, dowodzący przydzielonym do naszego skraju wsi
plutonem, zapytał co się dzieje. Po wysłuchaniu dumnej odpowiedzi
chłopa dał mu po gębie, kazał wnieść z powrotem nasze rzeczy, zaś
okolicznych mieszkańców i warszawskich uciekinierów zwołał na pogadankę
zapoznawczą. Rozpoczął ją słowami: "Nie wierzcie tym draniom
komunistom! Kłamią. To oni wymordowali naszych oficerów w Katyniu."
To była moja pierwsza i najważniejsza lekcja poglądowa.
Pozostawiła po sobie ścisłe skojarzenie dwu pojęć: komunizmu i kłamstwa.
Skojarzenie to ma dla mnie do dzisiaj siłę aksjomatu. Przypomniało
mi się niedawno w nieoczekiwanym kontekście, kiedy oglądałem we
francuskiej telewizji dyskusję z udziałem Daniela Cohn-Bendita,
niegdyś (1968) przywódcy zbuntowanej młodzieży, dzisiaj niemieckiego
posła Zielonych do Parlamentu Europejskiego. Wywodził z imponującą
swadą, że komunizm jest gorszy od faszyzmu, bo faszyzm był totalizmem
jawnie deklarowanym - a komunizm totalizmem obłudnym, opartym na
łgarstwie...
W roku 1945 i później naukę sierżanta spod Grodna
potwierdzały na mnóstwo sposobów codzienne doświadczenia. Wszechobecność
kłamstwa, wśród którego trzeba było jakoś żyć, szybko zaczęła jednak powodować zacieranie jego
konturów. Nie dotyczyło to takich spraw, jak Katyń czy "proces"
Szesnastu; ale ilu spośród uczestników procesji Bożego Ciała w Łowiczu,
patrząc w roku 1947 na prymasa Hlonda, podtrzymywanego pod rękę
przez Bieruta, odczuwało fałsz sytuacji? Ze słownika politycznego
wyrzucono wyraz "niepodległość", bo kojarzył się z II
Rzeczpospolitą (nazywaną "Polską sanacyjną" albo pogardliwie
"przedwrześniową") i był zbyt prowokacyjny. Po latach
przekonałem się, że postulat niepodległości stał się w odczuciu
bardzo wielu ludzi, nawet nie koniecznie przekonanych do teorii
"ograniczonej suwerenności", postulatem kłopotliwym.
Najbardziej
trującym kłamstwem komunizmu było wmawianie Polakom, że państwo,
w którym żyją, jest po prostu państwem polskim, bez żadnych pojęciowych
zastrzeżeń. Pogodzenie się z brakiem niepodległości - i to często
pogodzenie czynne, połączone z wmawianiem, że tak być nie tylko
musi, ale i powinno - było aktem zdrady intelektualnej i moralnej
wielu polskich intelektualistów. Zerwali przez nie (powtórzę tu
myśl kilkakrotnie już wyrażoną) z tradycją polskiej inteligencji
porozbiorowej, która postulat niepodległości umieściła w samym sednie
swojego etosu. Kłamstwo o rzekomej polskiej suwerenności korodowało
inteligencję, przede wszystkim nauczycieli i urzędników. Zaś szara
większość obywateli peerelu - do tego kłamstwa po prostu się przyzwyczaiła.
Skądinąd nie od razu i nie łatwo.
Przemiany
w świadomości politycznej Polaków w latach 1945-89 nie zostały dotychczas
przez historyków opisane, bo bez dostępu do przejmowanych zwolna
przez Instytut Pamięci Narodowej archiwów Ministerstwa Bezpieczeństwa
a później Ministerstwa Spraw Wewnętrznych opisać ich nie sposób.
Można polegać tylko na własnej wycinkowej pamięci. Moja podsuwa
mi, że młodzież przekabacono najwcześniej, i to nie młodzież robotniczą,
ale inteligencką, poddaną szczególnym presjom i pokusom, oraz wiejską,
przed którą otwierano perspektywy wielkiej odmiany życiowej. Znaczną
rolę odgrywał sport, nie tylko masowy ale i wyczynowy: podczas meczów
i zawodów utożsamialiśmy się, rzecz oczywista, z reprezentacjami
Polski - i kogóż obchodziło, jaka ta Polska była? Pamiętam też,
z obozów kondycyjnych kadry lekkoatletów, ukradkowe rozmowy na temat
sportowców "wybierających wolność": zazdrość mieszała
się z oburzeniem, podziw z pogardą. Ci młodzi ludzie jakoś "zdradzali",
nie koniecznie państwo, ale swoich kolegów, którym zagradzali drogę
do sportowych karier.
Ważnym
i dość powszechnie przyjmowanym argumentem za tą nową Polską była
jej mono-etniczność, chętnie przez władze podkreślana i surowo egzekwowana
wobec mniejszości, którym skutecznie chodzono po głowie (co w rezultacie
spowodowało masowe od-polszczenie Mazurów i Opolan). Rzeczywiście,
w PRLu Polacy stanowili większość tak znaczną, jak w żadnym wcześniejszym
swoim państwie, Księstwa Warszawskiego (gdzie mieszkało wielu Żydów)
nie wyjmując. Pamiętam dyskusje na ten temat, toczone w kręgach
przyjaciół. Zbyszek Herbert i ja, bolejący nad zagładą Polski wielo-kulturowej,
należeliśmy do niepraktycznej, romantycznej mniejszości...
Obok głoszenia kłamstwa czynnego
nowy ustrój zmuszał do kłamstwa biernego, przez
zakaz
przekazywania prawdy i wyłączenie tematów takich, jak stosunki polsko-niemieckie
(oczywiście poza zbrodniami Niemców), polsko-rosyjskie (oczywiście
poza rosyjskimi "zasługami") i polsko-żydowskie. Powodowało
to sytuacje groteskowe: o Powstaniu Styczniowym można było dość
swobodnie pisać w wileńskim Czerwonym
Sztandarze, bo z tamtej perspektywy było ono "rewolucją
społeczną", ale przedruki tych samych tekstów w warszawskiej
Twórczości konfiskowała
nam w latach sześćdziesiątych
cenzura, bo nabierały charakteru narodowego!
Od
samego początku system peerelowski pracował też nad kształtowaniem
w Polsce typu patriotyzmu, który nazywam "roszczeniowym",
patriotyzmem uprawnień - w odróżnieniu od tradycyjnego, niepodległościowego
patriotyzmu obowiązków. Aby przesłonić wasalstwo wobec ZSRR i ideologiczne
podporządkowanie komunizmowi, PZPR podbijał Polakom narodowego bębenka.
Być Polakiem oznaczało bezkrytycyzm wobec własnego narodu i odpowiednie
dla narodu-męczennika przywileje, nie zaś powinności. Dzisiaj wiemy
już sporo o tym, jak się taka postawa wyrażała w stosunkach z Ukraińcami
i Żydami; dotąd słabo zaznaczone są w świadomości zbiorowej zbrodnie,
popełniane na Niemcach, poczynając od tajemniczej śmierci sześciu
tysięcy ośmiuset internowanych w sierpniu 1939 roku Niemców-obywateli
Rzeczypospolitej, a kończąc na mordzie w Aleksandrowie Kujawskim
(w roku 1945 bojówka komunistyczna potopiła kilkadziesiąt kobiet
i dzieci z niemieckich rodzin, mieszkających tam od lat i podczas
wojny pomagających Polakom) i katowni w obozie łambinowickim. Brak
rozliczenia się z własną przeszłością jest wyjątkowo wstydliwą częścią
komunistycznej przeszłości; cóż zresztą mówić o winach Polaków wobec
nie-Polaków, skoro wysiłki zmierzające do sądowego porachowania
się ze zbrodniami i przestępstwami władzy "ludowej" w
latach 1945-89, przyniosły wyniki dla których słowo "żałosny"
jest komplementem...
Wróćmy
do okresu wcześniejszego. Sądzę, że nie zdajemy sobie dziś sprawy
z tego, jak gwałtownemu zawężeniu uległy w późnych latach czterdziestych
horyzonty intelektualne Polaków. Któż pamięta znakomity
miesięcznik Nauka i
Sztuka, założony w 1945 w Warszawie przez Juliana Krzyżanowskiego
i Stefana Kuczyńskiego, zmieniony w 1947 na kwartalnik i przeniesiony
do Jeleniej Góry (!), bijący rozmachem i polifonicznością nawet
wczesną, krakowską jeszcze Twórczość. Albo środowiska takie, jak krakowski Klub Logofagów
czy warszawskie grono związane z duszpasterstwem akademickim, zbierające
się w obszernym mieszkaniu Zosi Lewinówny; prawie wszyscy uczestnicy
tych spotkań przeszli wkrótce przez więzienia...
Równocześnie nastąpiła ofensywa marksizmu
jako filozofii, sięgającej do głębi, prawdziwie nowoczesnej, prawdziwie
naukowej w odróżnieniu od różnych fideizmów i idealizmów, stanowiących
w dodatku niebezpieczną przesłonę dla politycznej reakcji oraz wojującego
imperializmu. Próbowałem tę ofensywę, potężnie wspartą naciskami
instytucjonalnymi, swego czasu opisać w obszernym szkicu "Bitwa
o umysł" - (Przegląd Powszechny 1989, przedruk w tomiku Z Polski do Polski poprzez PRL, 1995). Na takich uczonych, jak moi
profesorowie Wacław Borowy i Władysław Tatarkiewicz patrzono z politowaniem
jako na relikty umysłowego zacofania.
Z
perspektywy widzę, że mój naiwny szczenięcy empiryzm prowadził mnie
prosto do
filozoficznej trzeźwości, a przede
wszystkim do Kazimierza Ajdukiewicza, którego Główne kierunki filozofii w wyjątkach z dzieł jej klasycznych przedstawicieli,
wydane we Lwowie w 1923 roku, były moim najszczęśliwszym młodzieńczym
zakupem. Książeczka ks. prof. Kazimierza Kłósaka Materializm dialektyczny. Studia krytyczne
(Kraków 1948) stanowiła znakomitą odtrutkę na marksistowskie mętniactwa
- i pokazywała drogę do logicznego pozytywizmu, do Koła Wiedeńskiego
i do Karla Poppera, choć znanych głównie z drugiej ręki. Twierdzenia
i teorie, które nie mają w sobie wpisanej możliwości obalenia (falsyfikacji),
nie mają sensu... Hegel nigdy więc mnie nie zdołał ukąsić; przeciwnie,
miałem trudności z braniem go na serio; natomiast marksizm, z Leninem
(wszyscy musieliśmy studiować Materializm i empiriokrytycyzm!) i Stalinem
na czele, przyjmowałem jako bełkot.
Doświadczenie komunizmu było ogromne i miażdżące
- ale to wcale nie znaczy (chociaż wielu, z Czesławem Miłoszem włącznie,
myślało i twierdzi inaczej), że było zarazem interesujące intelektualnie.
Przypomina raczej takie zabijające miliony ludzi choroby, jak gruźlica
czy tyfus plamisty, których etiologia jest wszakże całkiem prymitywna
i dla specjalistów przedstawia niewiele ciekawego. Pozwolę sobie
przypomnieć tutaj własny szkic "Autoperswazja jako reakcja
intelektualistów na przemoc" (w tomie Ile
jest dróg?, Paryż 1982), gdzie starałem się pokazać, że jajogłowi,
jeżeli się ich nie tępi fizycznie i daje jako środowisku szanse
względnie dostatniej egzystencji, przejawiają naturalną skłonność
do wynajdywania uzasadnień dla terroru. "Sprawiedliwość społeczna"
to w systemie komunistycznym najpiękniejszy i najbardziej obłudny
slogan uzasadniający przemoc. Łatwo nim przesłonić twardą rzeczywistość,
w której inteligencję się tłamsi, ale stawiających opór chłopów
i robotników niszczy i zabija. Myślę, że dopiero po przebadaniu
archiwów IPNu dowiemy się prawdy o skali terroru, stosowanego przez
partię proletariatu wobec samego proletariatu. Wiedza o tym terrorze
była skąpa nawet przed rokiem 1949 (kiedy jeszcze działało "mikołajczykowskie"
PSL) a później zanikła, także dlatego, że dotyczyła warstw obdarzonych
krótszą pamięcią rodzinną i nieskorych do pisania wspomnień.
Po roku 1956 marksistowski ortodoksyjny bełkot
przestał być poważnie i powszechnie obowiązujący w publikacjach
i wykładach akademickich, ale przecież nadal jeszcze przez ćwierć
wieku dla uzyskania stopnia doktorskiego trzeba było zdawać egzamin
z ekonomii politycznej, operując oczywiście prawowierną terminologią.
Nie wiem, jak sobie z tym radzili ekonomiści-członkowie partii,
ale podejrzewam, że w gwałtowności ich późniejszego przeskoku do
ortodoksji liberalno-rynkowej był silny składnik schizofrenicznej
ucieczki od części własnej osobowości.
Pisząc o polskim "przeżyciu komunizmu"
musimy brać pod uwagę blisko pół wieku. Mieliśmy w tym długim okresie
do czynienia z gwałtownym wzrostem (późne lata czterdzieste i lata
pięćdziesiąte do 1956) nacisku intelektualnego, który później powoli
łagodniał. Ale łagodniał na szczytach; można było, zwłaszcza po
roku 1968, ignorować marksizm gdy się wykładało na uniwersytecie
(byle mu się otwarcie nie przeciwstawiać) - lecz nie gdy się było
nauczycielem szkolnym czy licealnym. Stopień wymaganej przez władze
partyjno-państwowe obłudy wzrastał w miarę schodzenia w dół i oddalania
się od wielkomiejskich ośrodków. Drętwa mowa przesycona obłudą zastępowała
myślenie o sprawach publicznych, przyzwyczajała do formułek, zamulała
umysły. Z tego mułu dotychczas się nie obmyliśmy; masowy Polak nie
potrafi rzeczowo myśleć o własnym państwie, a kiedy protestuje przeciw
niemu to, jak o tym świadczą kolejne wybory, skłonny jest iść za
głosem Tymińskiego czy Leppera.
Przez
pierwsze dwadzieścia parę lat władza partii komunistycznej w Polsce
oddziaływała na społeczeństwo zarówno swoją ideologią jak naciskiem
aparatu, formami ustrojowymi. Rok 1968 przyniósł falę antysemityzmu
i nacjonalizmu, ale nie tylko: od tej pory trudno było brać na serio
partyjne pretensje intelektualne (między innymi, ale nie wyłącznie
i nie przede wszystkim dlatego, że wielu czołowych ideologów zostało
zdemaskowanych albo, jak Adam Schaff, odsuniętych na margines).
Od tego czasu kulturowe doświadczenia komunizmu stały się przeżywaniem
konkretnego ustroju, nie filozofii, nie ideologii. Przeżyciem praktyki
(słynne "wicie - rozumicie"), a nie teorii. Co wcale nie
znaczy, by nie wpływało potężnie na sposoby myślenia - ale już nie
elit, lecz mas. Inaczej mówiąc, koniec intelektualnych wymuszeń
wobec elit był zarazem początkiem rozejścia się zbiorowego doświadczenia
elit i mas.
Elity intelektualne nie musiały już
brać i nie brały na serio konwencjonalnych marksistowskich opisów
tego, co się dokoła działo w życiu politycznym, społecznym i gospodarczym.
Ale też nie mogły próbować opisów innych: partia wymagała a cenzura
pilnowała ortodoksji negatywnej. Można było myślowo nie przytakiwać,
nie wolno było stawiać otwartego oporu. Rzeczywistość polska (i
całego obozu) zmieniała się więc nie opisana, nie przetrawiona intelektualnie.
Dlatego też później, zwłaszcza po roku 1989, "opozycjoniści"
przechwytywali pojęcia i modele zachodnie, do naszych realiów i
problemów kiepsko przylegające (i zarazem odrywane od zachodnich
konkretów!). Zaowocowało to m.in. tragikomicznym sloganem budowy
w Polsce "klasy średniej", opisowo nic nie znaczącym a
jako hasło politycznie całkowicie chybionym.
Tak było z elitami. Natomiast masy
były przez cały ten czas skazane na papkę propagandowego żargonu,
którego nie brano na serio, ale który był zarazem jedynym słownikiem
użytkowym, i jako taki zapadał w pamięć, wytwarzał skojarzenia i
oczekiwania, zostawiał w głowach zamęt - znakomitą uprawę pod zasiewy
populistycznych demagogów. Elity nauczyły się różnych ezopowych
języków, opanowały technikę wielokierunkowych mrugań. My intelektualiści
potrafiliśmy z przyjemnością wtajemniczonych dopowiadać sobie owo
końcowe zdanie ze Zwierzoczłekoupiora
Tadeusza Konwickiego: "Żebyśmy tylko... [byli wolni]".
Masom pozostawała żargonowa papka i cynizm.
Równocześnie
ogół społeczeństwa, wyłączając wąskie kręgi intelektualne, żył w
zupełnym oderwaniu od przemian gospodarczych i politycznych współczesnej
Europy. Byliśmy świadomie i celowo odcinani od możności rozumienia
nowej rzeczywistości, którą mozolnie ale swobodnie kształtowały
narody, budujące ponad-państwowe wspólnoty europejskie a równocześnie
umacniające swoją kulturową tożsamość. Do dziś większość Polaków
nie potrafi zrozumieć tego, co się od pół wieku dokonywa w Europie
Zachodniej i Południowej, tłumacząc sobie te nowe zjawiska na stary
język jakiegoś Układu Warszawskiego albo co najwyżej Wspólnego Rynku,
wmawiając sobie nie istniejące zagrożenia, nie zdając sobie sprawy
ze stopnia okaleczeń cywilizacyjnych, jakie pozostawiły lata sowieckiej
dominacji.
Owo
rozejście się doświadczeń elit naukowych i kulturalnych, które w
końcowych dekadach PRL zdołały ułożyć sobie stosunki z władzą komunistyczną
tak, by unikać intelektualnego i artystycznego serwilizmu oraz nawiązały
kontakt z Zachodem a nawet z polską emigracją polityczną - i mas,
które do końca były karmione mieszanką komunistycznej propagandy,
obłudy i pseudo-patriotycznej demagogii, owocuje w pełni na naszych
oczach. Owocuje tym, że z jednej strony znaczna większość polskich
środowisk naukowych i artystycznych wyraża poglądy i zajmuje postawy
antykomunistyczne, tak w wymiarze ideowym jak i historycznym - a
z drugiej większość aktywnego politycznie, tj. biorącego udział
w wyborach, społeczeństwa polskiego głosuje na post-komunistów i
takie formacje pochodne, jak Samoobrona. Takiego podziału jeszcze
w historii Polski nie było
Natomiast
wieloletnie przyzwyczajenie do instrumentalnego traktowania prawdy,
spuścizna tolerancji dla politycznej i intelektualnej obłudy, dla
ideologicznego relatywizmu i anty-empiryzmu, wytworzyło doskonałe
warunki dla gładkiego przyjmowania prądów post-modernistycznych
(cokolwiek ten workowaty termin oznacza), bo znajduje w zachodniej
pseudo-filozoficznej modzie znakomite usprawiedliwienie dla koniunkturalizmu
i dowolności.