Niezwykle wysoka pozycja Izajasza Berlina
w anglosaskim środowisku filozoficznym była czymś zagadkowym. Od
wielu lat środowisko to jest zdominowane przez filozofię analityczną;
wszystko, co nie mieści się w jej obrębie bywa traktowane z mało
skrywaną pogardą i zaliczane do gatunku, ze szkolarskiego punktu
widzenia, podrzędniejszego - do historii idei, eseistyki, czy publicystyki.
Oceniany wedle takiego kryterium Berlin w żadnym razie się nie może
być nazywany filozofem, ani nawet szkolarzem. W swoim długim życiu
napisał właściwie tylko jedną książkę - jest to opublikowana po
raz pierwszy w roku 1939 intelektualna biografia Karola Marksa;
reszta publikacji to eseje - pičces
de circonstances, jak je określał sam autor. Wśród nich tylko
kilka - i to mniej znanych - stanowi teksty ściśle filozoficzne;
zostały one wydane w tomie Concepts and Categories, opatrzone przedmową
Bernarda Williamsa, jednego z wybitnych przedstawicieli anglosaskiej
myśli filozoficznej. Do prac filozoficznych należy też zaliczyć
antologię tekstów myślicieli oświeceniowych opatrzoną komentarzami.
Nie tym jednak tekstom zawdzięczał Berlin swoją sławę, lecz właśnie
owym mało naukowym esejom, które podejmowały wprawdzie problematykę
filozoficzną, ale także zawierały inne wątki.
Na pytanie o przyczyny wysokiej pozycji
Berlina - bo taką miał nawet wśród konsekwentnych analityków - nie
potrafię udzielić zadowalającej odpowiedzi. Jest ich chyba kilka.
Berlin, chociaż uosabiał wszystko, co jego koledzy filozofowie traktowali
z lekceważeniem, imponować im musiał błyskotliwością, erudycją,
rozległością zainteresowań, kunsztem prowadzenia rozmowy i urodą
stylu pisarskiego. Stanowił typ nie tyle uczonego profesora, ile
raczej wielce udane połączenie rosyjskiego inteligenta, w jego najlepszym
wydaniu, z angielskim uniwersyteckim dżentelmenem, o jakim przed
laty pisał kardynał Newman. Z tym pierwszym dzielił miłość do idei
i przekonanie, że kształtują one rzeczywistość, a z tym drugim sympatię
dla tradycji empirystycznej oraz poczucie dystansu wobec wielkich
systemów i rygorystycznych programów. Być może to właśnie owe cechy,
wzmocnione siłą osobowości samego autora, sprawiły, iż nawet środowisko
analityków promujące umysłową ascezę i ahistoryczność, a przez to
narażone na popadnięcie w intelektualną sterylność, uznało rangę
Berlina i wszystkiego, co on reprezentował. Był dla nich, a także
dla wszystkich, którzy stykali się z jego pisarstwem, człowiekiem
kulturalnym w najbardziej autentycznym, głębokim i urzekającym sensie
tego słowa.
Kariera Berlina ma też oczywiście związek
z funkcjonowaniem owego specyficznego świata, jakim jest Oxford,
z regułami nim rządzącymi, szczególną obyczajowością, wewnętrzną
polityką i grą interesów. Jest to świat zbyt mało czytelny dla zewnętrznego
obserwatora, a więc nie należy wdawać się w ryzykowne hipotezy.
Odnotować trzeba wszakże - a opinia taka wielokrotnie była wypowiadana
- iż Berlin dobrze mieścił się w lewicowym establishmencie Oxfordu
i choć nie zawsze utożsamiał się z jego poglądami, to udzielał mu
politycznego wsparcia, uzyskując wzajemność. Czasami alians ten
interpretowano w kategoriach intelektualnych (wspólna niechęć do
koncepcji konserwatywnych i prawicowych), czasami widziano w tym
przejaw środowiskowego oportunizmu oraz siły układów. W każdym razie
niektóre posunięcia Berlina mogły się wydać trudne do pogodzenia
z jego humanistycznym liberalizmem i duchem nonkonformizmu, natomiast
dobrze wpisywały się w wewnętrzny układ sił i przysparzały mu nie
tyle filozoficznych sympatyków, ile rozszerzały polityczną bazę.
By dać przykład: Berlin wsławił się tym, iż dzięki jego poparciu
jedno z najbardziej prestiżowych stanowisk w Oxfordzie (Chichele
Chair of Social and Political Theory) objął G.A. Cohen, popularny
wśród lewicowych intelektualistów uczony pochodzenia kanadyjskiego,
który uważał się za marksistę aż do roku 1989 (kiedy to zaczął nazywać
siebie "egalitarnym liberałem"). Cohen do czasu objęcia
stanowiska opublikował tylko jedną książkę, będącą obroną koncepcji
historii Karola Marksa.
Czytelników Berlina, zwłaszcza spoza
Anglii, mniej jednak dzisiaj interesuje wewnątrzoxfordzka polityka,
a bardziej wartość intelektualna dorobku autora, i to oceniana nie
tylko z pozycji analitycznej ortodoksji. Ujmując rzecz prosto: Sir
Isaiah Berlin był niezwykłą osobowością, natomiast jako myśliciel
kwalifikuje się do klasy przeciętnej. Powyższe stwierdzenie wydać
się może brutalne zważywszy na okoliczności - niedawna śmierć autora
skłaniająca do pisania apologii oraz legenda, jaka go otaczała od
wielu lat; nie jest ono jednak szczególnie kontrowersyjne jeżeli
przyjrzymy się nie uprzedzonym okiem jego pisarstwu.
Zacznijmy od pochwał. Eseje Berlina posiadają
cechy unikalne, które czynią je niemożliwymi do podrobienia: od
szczególnego stylu - owych długich zdań, przerywanych wtrąceniami
i obfitującymi w przymiotniki i w inne formy kwalifikacji, a jednak
niezwykle klarownymi - do samej koncepcji prezentacji, gdzie argumentacja
filozoficzna miesza się z wątkami biograficznymi, fakty historyczne
z odniesieniami do literatury pięknej, muzyki czy malarstwa. Każdy
z esejów stanowi swoiste dzieło sztuki; jest intelektualnym opowiadaniem,
albo, lepiej, intelektualnym dramatem zawierającym jakąś wyraźną
i frapującą intrygę. Niektóre z tych fabuł stały się sławne: na
przykład, Giambattista Vico przedstawiony jest jako ktoś, kto antycypował
organicystyczną i antyracjonalistyczną filozofię romantyzmu; Lew
Tołstoj jako lis, a nie jeż (ten pierwszy posiadający zróżnicowany
obraz rzeczywistości, ten drugi ujmujący świat poprzez jakąś jedną
organizującą zasadę); Verdi jako twórca naiwny, a nie sentymentalny
(rozróżnienie Schillera opisujące kontrast między twórczością wynikającą
z naturalnej i spontanicznej ekspresji a twórczością świadomą, akceptującą
rozdźwięk między rzeczywistością a ideałem); Joseph de Maistre jako
prekursor faszyzmu i nazizmu.
Owe historie opowiedziane przez Berlina
mają wszystkie cechy dobrej literatury: są przekonujące, sugestywne,
oddane w kunsztownej narracji, zapadają w pamięć i poruszają wyobraźnię.
Stanowią jednak przy tym całość zamkniętą, w której nie da się zrekonstruować
wywodu, poddać szczegółowej weryfikacji i rozłożyć na poszczególne
argumenty; zabieg taki równałby się destrukcji podobnej tej, jaką
byśmy czynili sprowadzając do logicznej struktury, powiedzmy, dramat
sceniczny. Nie znaczy to wcale, iż eseje Berlina zawierają interpretacje
fałszywe czy arbitralne. Być może, istotnie, Verdi był ostatnim
"naiwnym" twórcą muzycznym, a w Tołstoju jest więcej "lisa" niż
"jeża". Z drugiej strony na pewno uderzająco jednostronne odczytanie
zawiera szkic o myśli de Maistre'a. Tak czy inaczej, rzecz w tym,
iż polemika z esejami Berlina wydaje się czymś nieadekwatnym czy
niestosownym. Kiedy przed kilku laty Mark Lilla, autor znakomitej
książki o Vico, próbował wykazać, że wiele z tego, co Berlin przypisał
włoskiemu autorowi jaskrawo rozmija się ze stanem faktycznym, został
właściwie zignorowany. Nie chodziło tylko o to, iż Berlin był otoczony
taką rewerencją, że niechętnie tolerowano polemiki z nim, zwłaszcza
tak zasadnicze i dotyczące faktów, ale że forma, poprzez którą on
się wypowiadał nie sprzyjała wymianie zdań; stosowniejszą reakcją
na nią może być albo estetyczny podziw dla intelektualnej wizji
autora, albo jej odrzucenie w całości.
Eseje Berlina są piękne pięknem dzieła
architektonicznego, gdzie całość poddana jest w każdym z nich naczelnej
idei organizującej, która pozwala ułożyć w harmonijną konstrukcję
elementy filozofii, historii społecznej, sztuki, literatury i innych
dyscyplin humanistyki. Powiedziałbym, że każdy z tych esejów ilustruje
raczej umysłowość "jeża" niż "lisa" - gdyby chcieć stosować do nich
dystynkcję używaną przez samego Berlina. Z drugiej strony, jest
to umysłowość raczej "naiwna" niż "sentymentalna". Tej jednoczącej
idei organizującej nie da się oderwać od przedmiotu i rozważać niezależnie
od niego; nie stoi za nią żadna oderwana od badanego przedmiotu
konstrukcja teoretyczna, żadna ideologia, żadne poczucie kontrastu
między interpretowanym dziełem sztuki czy myśli a filozoficzną normą.
Podobnie jak Verdi we wzmiankowanym eseju nie przejmował się "sentymentalnymi"
krytykami, tak Berlin wydawał się odporny na filozoficznych skrupulantów.
Jego eseje są dziełem nie tyle zdyscyplinowanego i systematycznego
umysłu, który kategoryzuje, wykrywa sprzeczności i formułuje kolejne
hipotezy, ile raczej tworem temperamentu, czy ducha (w sensie romantycznym,
tak często przywoływanym przez samego Berlina), który stanowi syntezę,
a właściwie najsubtelniejszą formę poznania, ogarniającą rozum i
serce, zmysł estetyczny i zmysł moralny, zdrowy rozsądek i wyrafinowany
smak, i chwytającą w tajemniczym akcie intuicji całość sensu badanego
przedmiotu.
Wszystkie te cechy, sprawdzające się
w eseistyce traktującej o twórcach koncepcji i dzieł artystycznych,
stają się jednak dużo bardziej wątpliwe w eseistyce na temat idei.
O ile ta pierwsza imponuje bogactwem i oryginalnością, o tyle ta
druga wydaje się schematyczna i wtórna. Weźmy jako przykład bodaj
najbardziej znany i najbardziej wpływowy tekst Berlina - "Dwa pojęcia
wolności". Przede wszystkim wypada zauważyć, iż nie ma w nim niczego
oryginalnego, i właściwie nigdy nie było, nawet w momencie, kiedy
został opublikowany. Znaczenie jego tkwiło w kontekście politycznym
i kulturowym, w jakim ów szkic się pojawił oraz w tym, że starą
dychotomię przedstawił Berlin z właściwą sobie mocą i klarownością.
Owym kontekstem - przypomnę, że szkic powstał w roku 1958 - były
czasy Zimnej Wojny. Apologeci socjalizmu i komunizmu, nie tylko
propagandziści, ale i subtelni intelektualiści świata zachodniego,
argumentowali wówczas, że ustroje te nie odbierają wcale wolności
człowiekowi, lecz dają mu wolność prawdziwszą, głębszą i bardziej
fundamentalną. Przeciw temu argumentowi wystąpił Berlin pokazując
logikę, która do niego prowadzi oraz oszustwo, jakie często może
ona rodzić. Sama idea wolności pozytywnej - gdzie wolność oznacza
władzę (self-mastery) - nie wynikała według Berlina
z politycznej manipulacji, lecz miała za sobą bogatą tradycję filozoficzną.
Tym niemniej dawała się przekształcić w sankcję dla zniewolenia.
W tamtych czasach obrona wolności negatywnej
jako klasycznej kategorii liberalizmu brzmiała otrzeźwiająco. Ten
sam esej jednak, odczytywany poza kontekstem historycznym, a szczególnie
w czasach mocnej pozycji wolności negatywnej, traci swoje znaczenie,
a nawet razi uproszczeniami niegodnymi autora, który zdobył sławę
jako obrońca pluralizmu. Podobnie jest w przypadku szkicu o konieczności
dziejowej, które to pojęcie, także na fali popularności marksizmu
i komunizmu, stosowano w tamtych czasach nagminnie i bezkrytycznie;
socjalizm, jak wiadomo, miał być produktem - czy tego chcieliśmy
czy nie - mechanizmów dziejowych. Obecnie jednak, kiedy wiara w
marksistowską konieczność upadła, tekst wydaje się jałowy. Nie znajdziemy
w nim żadnego argumentu, który, przetworzony i zmodyfikowany, pozwoliłby
nam zmierzyć się z nowszymi, także dzisiejszymi koncepcjami nieuchronności
zmian: na przykład z nieuchronnością zmian wynikającą z procesów
modernizacji, z nieuchronnością odczarowania świata, z nieuchronnością
ponowoczesności, itd.
Teksty teoretyczne Berlina nie tylko
są mało odkrywcze, ale także wydają się ilustrować dość typowe uprzedzania
liberalne, które znajdujemy u mniej subtelnych autorów, wcześniejszych
i późniejszych. W krytyce pojęcia wolności pozytywnej uderza przede
wszystkim polityzacja myślenia, która bierze się z nagminnego stosowania
tzw. argumentu równi pochyłej. Jeśli uda się znaleźć w jakimś schemacie
myślowym potencjalnie niebezpieczną konsekwencję praktyczną, choćby
odległą, to ów schemat zostaje tym samym skompromitowany; uważa
się bowiem, iż myśl ma swoją konieczną wewnętrzną dynamiką, i jak
po równi pochyłej mknie ona ku swoim najgorszym konsekwencjom. Gdy
więc Berlin pisze o podziale na "wyższą" i "niższą" naturę człowieka,
na to co jest prawdziwym Ja i to co jest Ja powierzchownym, to natychmiast
pokazuje, jak z tego rozróżnienia bierze się polityczny układ, który
w imię tego, co wyższe i prawdziwe w człowieku zniewala to, co niższe
i powierzchowne; gdy pisze o koncepcji świadomości jako wewnętrznej
cytadeli, w której chronimy się przed światem zewnętrznym, to stwierdza,
że odsłania to możliwości dla funkcjonowania nieograniczonej władzy
politycznej; gdy pisze o świątyni Sarastra (z "Czarodziejskiego
fletu" Mozarta) oraz o Sokratesie, będących symbolami dążenia do
ideału mądrości i doskonałości, to opatruje to komentarzem o despotyzmie,
w który podobne dążenia muszą się przekształcić, itd., itd. W efekcie
wydaje się, że cały ogromny obszar refleksji, który objęty został
wspólną i niezmiernie szeroką kategorią wolności pozytywnej - od
Sokratesa, Platona i Arystotelesa, przez scholastyków, po Kartezjusza,
Kanta i Hegla - stanowi właściwie teren niebezpieczny, którego winniśmy
w miarę możliwości unikać.
W ten sposób w myśli liberalnej tworzy
się podejrzanie łatwo, i zawsze tworzyła, niezwykle silna demonologia
(wraz z towarzyszącym mu systemem tabu), strasząca nas zniewoleniem
i powstrzymująca od zastanawiania się nad ważnymi problemami. Nie
chcę powiedzieć, iż Berlin z taką demonologią bez reszty się utożsamiał.
Miał on jednak do niej niejaką skłonność, co widać między innymi
w jego karykaturalnym użyciu pojęcia monizmu ("wszystkie wartości
mogą być ocenione według jednej skali"), któremu przeciwstawiał
pluralistyczną i humanistyczną cywilizację liberalną. Przed popadnięciem
w schematyzm, jakiemu ulega większość liberałów chroniła Berlina
umysłowa subtelność oraz filozoficzna kultura, dzięki którym owe
uproszczenia brzmią nieco inaczej, łagodniej i bardziej elegancko,
niż u innych liberałów. Chroniła go też jego "naiwność"; to ona
sprawiała, że argumenty, tak irytujące u liberałów "sentymentalnych",
jawiły się czytelnikowi Berlina raczej jako zapis doświadczenia
intelektualnego, jako refleksja zrodzona przez brytyjską tradycję
niechętną racjonalizmowi, a nie jako gotowa formuła, która powinna
służyć do walki z filozoficznymi wrogami wolności. Tym niemniej
należy wyrazić żal, iż siłę swojego umysłu oraz wiedzę Berlin użył,
tak jak inni liberałowie, do straszenia nas koncepcjami filozoficznymi,
a nie wykorzystał ich dla rozjaśnienia tego, co rodziło pytanie
o wolność pozytywną, na przykład dla rozjaśnienie kwestii wyższej
i niższej części natury ludzkiej, albo roli świadomości jako twierdzy
wewnętrznej dla życia człowieka, albo znaczenia mądrości i doskonałości
we współczesnym społeczeństwie, i to bez względu na to, czy wszystkie
owe problemy uruchamiają mechanizm równi pochyłej, u której kresu
czyhałaby na nas jakaś forma zniewolenia, czy też go nie uruchamiają.
W jednym ze swoich szkiców Berlin napisał
- słusznie i przenikliwie - że dwudziesty wiek wytworzył szczególny
sposób radzenia sobie z trudnymi pytaniami: zamiast na nie odpowiadać,
unieważniamy je. W tej niedobrej praktyce mają również pewien udział
liberałowie, w tym - co stwierdzam bez przyjemności - sam Izajasz
Berlin. Nie ma wszak dzisiaj lepszego sposobu zdyskwalifikowania
pytania, niż wskazanie, że samo jego postawienie może w bliżej nie
sprecyzowanym czasie i w bliżej nie określonych okolicznościach
doprowadzić do zniewolenia kogoś przez kogoś innego.
Tekst publikowany w książce "O czasach chytrych
i prawdach pozornych" (Kraków 1999 r.)
|