Dobre zaplecze eksperckie to jeden z kluczowych warunków
prowadzenia skutecznej polityki wewnętrznej i zagranicznej państwa. Tymczasem w
Polsce brakuje tak zwanych think-tanków – pozarządowych fundacji lub
stowarzyszeń profesjonalnie zajmujących się kompleksową analizą różnych
dziedzin, ważnych z punktu widzenia interesu narodowego. Jeśli tego nie
zmienimy, nie nastąpi poprawa jakości polskiej polityki. Warto zatem przyjrzeć
się temu zagadnieniu bliżej.
Patrząc na rozmach działania zachodnich, zwłaszcza amerykańskich,
think-tanków, nie trzeba szczegółowo analizować ich raportów finansowych, aby
stwierdzić, że są one hojnie dotowanymi instytucjami. Dzięki temu nie tylko
mogą sobie pozwolić na organizację olbrzymiej liczby konferencji, dyskusji i
wykładów oraz wydawanie wielu książek, ale także są w stanie zatrudniać
licznych ekspertów zajmujących się szczegółowo każdym zagadnieniem istotnym dla
polityki wewnętrznej czy zewnętrznej danego państwa. Oczywiście, ilość nie
zawsze idzie w parze z jakością i należy wystrzegać się idealizowania dorobku
zachodniej politologii, w którym jest także wiele koncepcji, oględnie mówiąc,
niegodnych propagowania. Jednak rozmach tamtejszych think-tanków na tle naszej
mizerii imponuje. I nie chodzi o to, że nie mamy instytucji porównywalnych z
amerykańskimi gigantami w rodzaju American Enterprise Institute czy Heritage
Foundation. Problem w tym, że trudno znaleźć w Polsce think-tanki, które mają
zapewnione choćby elementarne zaplecze instytucjonalne. Dla wielu instytucji
aspirujących do tego miana szczytem marzeń jest odpowiedniej wielkości biuro i
możliwość zatrudnienia na etacie choćby jednej czy dwóch osób mogących zadbać o
ich codzienne funkcjonowanie. Nawet największe think-tanki, jak Instytut Spraw
Publicznych czy Centrum Stosunków Międzynarodowych, nie dysponują zastępami
ekspertów, które pozwalałyby porównywać je z czołowymi odpowiednikami na
Zachodzie.
Większość polskich think-tanków to skrzyknięte pod jednym
szyldem grupy znajomych, którzy wnoszą w wianie swoje prace badawcze. Dobre i
to, ale to nie jest poziom instytucjonalizacji, który można byłoby uznać za
wystarczający. To poważna przeszkoda w długofalowej pracy analitycznej i
znaczne ograniczenie elastyczności w podejmowaniu różnych projektów. Kto zna
któregokolwiek z czołowych polskich analityków, na przykład zajmującego się
sprawami międzynarodowymi, ten wie, że na nadmiar czasu z pewnością nie
narzeka. Z jednej strony to optymistyczny znak, że ich talenty są
wykorzystywane. Z drugiej, brak wolnych mocy przerobowych jest nie lada
problemem, gdy trzeba zająć się nowym tematem, pokusić się o sformułowanie tez,
które nie byłyby powieleniem wielokrotnie już przedstawianych itd. Gdyby
polskie instytucje eksperckie miały odpowiednie fundusze, mogłyby rozszerzyć
grono ekspertów i uniezależnić się od tych, z którymi współpracują obecnie. Nie
jest to teza rewolucyjna. W Polsce tak wiele wartych analizy zagadnień leży
odłogiem, że chłonność rynku byłaby bardzo duża. Trudno jednak przeskoczyć
barierę finansową.
Oczywiście, można całą odpowiedzialność złożyć na same
organizacje, które nie potrafią zadbać o swe finansowe podstawy. Niewątpliwie
wiele instytucji jest źle zarządzanych i trudno je racjonalnie dotować. Nie
sposób jednak nie brać pod uwagę również obiektywnych trudności, jakie
napotykają organizacje pozarządowe chcące prowadzić w Polsce porządną pracę
ekspercką.
Stosunkowo w najlepszej sytuacji znajdują się instytuty
zajmujące się gospodarką. One mogą liczyć na sprzedaż swych ekspertyz na rynku.
Gorzej z tymi, które za cel stawiają sobie badanie stosunków międzynarodowych
czy sceny politycznej (wykraczające poza zwykłe sondaże poparcia dla partii
politycznych). Można wskazać co prawda kilka potencjalnych źródeł ich
finansowania, ale po bliższej analizie każde okaże się trudne do wykorzystania.
Optymalną sytuacją byłoby, gdyby polskie think-tanki mogły
liczyć na hojne dotacje sponsorów prywatnych. Niestety, z różnych powodów to
postulat utopijny. Owszem, zdarza się, że prywatny przedsiębiorca przeznaczy
pewną kwotę na działalność jakiejś instytucji. Dobrze, jeśli czyni to z
sympatii dla jej twórców czy z przekonania, że taka działalność jest
pożyteczna. Gorzej, gdy chodzi mu jedynie o wykorzystanie jej kontaktów w
świecie polityki wykraczające poza legalny lobbying. Ten drugi przypadek
nie jest może nagminny, ale nie brakowało artykułów prasowych ukazujących takie
praktyki. Przede wszystkim w świadomości wielu majętnych ludzi nie mieści się
potrzeba wspierania tego rodzaju działalności. A jeśli niektórzy taką
świadomość mają, to instytucje analityczne nie potrafią przedstawić im
odpowiedniej oferty.
W krajach zachodnich rynek analiz politycznych korzysta ze
współpracy z uczelniami wyższymi. Ich katedry i instytuty politologiczne dobrze
uzupełniają prace organizacji pozarządowych. Państwowe szkoły wyższe w Polsce
takiej roli nie odgrywają. Trudno nie odnieść wrażenia, że nie mają one
pomysłu, a może nie chcą, by stać się poważnym zapleczem eksperckim dla
polityki polskiej. Można liczyć na pojedynczych uczonych, ale nie na system. Taka
sytuacja nie jest jeszcze katastrofą, ma też, paradoksalnie, pewne dobre
strony.
Uczelnie prywatne wchodzą na rynek ekspertyz nader
nieśmiało. Bardzo rzadko próbują budować w swych strukturach ośrodki
politologiczne z prawdziwego zdarzenia. Wyższa Szkoła Biznesu w Nowym Sączu i
Wyższa Szkoła Europejska im. Ks. Józefa Tischnera w Krakowie są wyjątkami wśród
tłumu uczelni nastawionych głównie na masową produkcję absolwentów. Jako że
rynek analiz politycznych jest niedochodowy, inwestycje w tę dziedzinę nie
mieszczą się w strategii rozwoju nawet tych szkół, które przez wszystkie
przypadki odmieniają słowa: studia międzynarodowe czy europejskie. Dobre i to,
że przynajmniej dają etaty młodym politologom, którzy dzięki temu mogą pozostać
w branży.
Przez lata większość politologicznych przedsięwzięć
organizacji pozarządowych była finansowana przez fundacje zachodnie i
instytucje UE. Nie brakowało wśród nich projektów wartościowych. Trudno jednak
uznać za optymalną sytuację, gdy instytucje polskie zajmujące się polityką
polską są uzależnione od wsparcia zagranicznego. Po pierwsze, czasami źródło
pochodzenia funduszy na dane przedsięwzięcie wpływa na jego kształt i wydźwięk.
Nie każdy potrafi zachować tyle niezależności, by na konferencji sfinansowanej
przez fundację z państwa X poddać krytyce politykę tegoż państwa, nawet jeśli
na nią zasługuje. Po drugie, oparcie się głównie na środkach zagranicznych
fundacji w znaczącym stopniu uzależnia polskie instytucje od priorytetów tychże
fundacji. To zrozumiałe z punktu widzenia darczyńcy. Wszak zwykle nie dotuje
danego projektu przypadkowo, lecz widzi w tym element realizacji własnego celu
(na przykład możliwość poznania nastawienia ludzi stanowiących zaplecze
eksperckie idącej do władzy ekipy, nawiązanie z nią kontaktów itp.). W
stosunkach międzynarodowych jest to bardzo racjonalne postępowanie i przeważnie
nie należy potępiać ani tych, którzy dotacje przyznają, ani tych, którzy je
biorą (jeśli są świadomi tych zależności). Należałoby sobie wręcz życzyć, aby
Polska miała takie możliwości w polityce na przykład wobec Ukrainy. Niestety, o
takiej skali obecności na Ukrainie, jaką miały w Polsce zwłaszcza fundacje
niemieckie, możemy jedynie pomarzyć, nie tylko z powodów finansowych, ale także
wskutek braku podobnego metodycznego podejścia i konsekwencji, jakimi może się
pochwalić choćby Fundacja Adenauera. Owo wspomniane uzależnienie wiąże się z
niemożnością realizacji projektów, które wykraczają poza zakres priorytetów
ustalonych na dany rok przez zachodnich darczyńców. Inna rzecz, że większość
zachodnich fundacji albo znacznie ograniczyła nakłady na swoje polskie filie,
albo w ogóle je zlikwidowała. Wszak nie trzeba już w Polsce budować demokracji
i społeczeństwa obywatelskiego. To w sumie dobry znak. Gorzej, że minionych szesnastu
lat nie wykorzystano, by stworzyć warunki dla funkcjonowania polskich
think-tanków na podstawie rodzimych środków.
Nie chcieli ich dać prywatni darczyńcy, same instytucje
nie potrafiły ich wypracować, zatem oczy wszystkich powinny zwrócić się ku państwu.
Zapewne ortodoksyjni liberałowie uznają to za przejaw godnego potępienia
etatyzmu. Niewątpliwie nie wszystkie ich potencjalne argumenty należy z góry
odrzucać. W Polsce styk państwowe-prywatne jest ułomny w tylu punktach, że
zawsze istnieje obawa, iż ewentualne wspieranie think-tanków byłoby kolejną
pozycją na tej liście: czy chodziłoby o wyprowadzanie publicznych środków na
konta, na które nigdy nie powinny byłyby trafić, czy marnowanie ich w
nieefektywnych projektach, czy wreszcie o próby podporządkowywania prac
analitycznych doraźnym interesom partyjnym. Nie należy jednak od razu uznawać,
że państwo pod żadnym pozorem nie powinno stać się swoistym mecenasem polskich
think-tanków, a raczej – należałoby rzec – ich klientem.
Ktoś mógłby powiedzieć, że rząd, żeby korzystać z efektów
prac think-tanków, nie musi ich od razu finansować. Można sobie bowiem
wyobrazić, że kilka niezależnych instytucji przygotowuje ekspertyzy finansowane
ze środków własnych, a światła władza wnikliwie je czyta i zawarte w nich rekomendacje
wykorzystuje w pracy na rzecz dobra wspólnego. Można, ale w praktyce nader
rzadko się to zdarza. Trzeba więc powtórzyć: nie da się zbudować porządnego
zaplecza eksperckiego bez odpowiednich funduszy. Inaczej wciąż będziemy zdani
na przyczynkarstwo i błądzenie po omacku. Przy całym szacunku dla pracy
pojedynczych ekspertów, nie zastąpią oni dużych, sprawnie zarządzanych
instytucji, gdzie kolejne fazy procesu zbierania, porządkowania i analizowania
danych pozwalają należycie prześledzić skomplikowany mechanizm, jakim jest
współczesna polityka. Weźmy choćby problematykę unijną. Jak wiele wątków należy
prześledzić, aby uczynić polską politykę w tym względzie możliwie najbardziej
efektywną. Nie brakuje nam co prawda specjalistów od polityki niemieckiej czy
francuskiej. Ale im dalej, tym gorzej. Gdzie eksperci od polityki duńskiej,
holenderskiej, portugalskiej czy greckiej? Kraje te odgrywają co prawda
znacznie mniejszą rolę w naszej polityce europejskiej niż Niemcy czy Francja,
ale z punktu widzenia doraźnych sojuszy czy rozwoju całej struktury nie można
ich tracić z pola widzenia. Niezwykle szkodliwy dla polskich interesów jest
brak porządnych instytutów i programów zajmujących się polityką naszych
partnerów środkowoeuropejskich. Węgry, Czechy i Słowacja są dla polskiej
politologii niemal terra incognita. Poza Unią jest równie źle. Polska od
lat aspiruje do miana strategicznego partnera Ukrainy na drodze do UE i NATO.
Czy jednak poza przyrządowym Ośrodkiem Studiów Wschodnich – skądinąd bodaj
najbardziej rozbudowaną, a przecież niezbyt dużą, instytucją zajmującą się w
Polsce stosunkami międzynarodowymi – mamy ośrodki kompleksowo analizujące różne
aspekty polityki ukraińskiej, jej sprawy wewnętrzne i relacje z innymi
państwami? Nie mamy, i to oddaje istotę problemu.
(nie)Wolny rynek ekspertyz
Zresztą nawet powstanie jeszcze jednej instytucji miary
OSW nie byłoby wystarczające. Warto bowiem pamiętać, że o jakości zaplecza
eksperckiego przesądza w znacznej mierze konkurencja na rynku analiz. Wynika to
z prozaicznego faktu, że dane wydarzenie czy proces można interpretować na
różne sposoby. Z tych samych przesłanek jeden ekspert wyciągnie jeden wniosek,
a inny przedstawi zupełnie inną diagnozę. W tym momencie sceptyk mógłby
próbować podważyć sam sens tworzenia zaplecza eksperckiego, skoro możliwe są
takie rozbieżności w analizie danego zagadnienia. Oczywiście, tak skrajne
rozpiętości prognoz dotyczą szczególnych sytuacji, niemniej stosowanie różnych
metod badawczych, korzystanie z różnych źródeł, uznanie jednych czynników za
decydujące dla danego procesu kosztem innych – wszystko to powoduje, że analizy
polityczne nie dają rezultatów typowych dla nauk ścisłych. Istotne są też
ideowe uwarunkowania. Analizując politykę unijną Niemiec czy Anglii, te same
dane mogą zupełnie inaczej zinterpretować zwolennik stworzenia jednego
wielkiego europejskiego państwa i krytyk takiej koncepcji. W pełni
zobiektywizowane nauki społeczne to mrzonki, a w polityce taki idealizm jest
wręcz niebezpieczny. Dlatego warto, by kierujący państwem mogli korzystać z
dorobku przynajmniej kilku niezależnych instytucji.
Kiedy think-tanki są i mają solidne fundamenty, wystarczy,
że rząd będzie kupować od nich ekspertyzy, a w idealnej sytuacji – wykorzysta
te, które bez jego inspiracji na bieżąco powstają. Co jednak gdy think-tanków
nie ma lub dopiero się tworzą? Każde proste finansowanie istniejących
instytucji rodzi podejrzenia o kapitalizm polityczny. Co prawda, są sytuacje, w
których takie działanie może być usprawiedliwione interesem państwa, ale lepiej
uniknąć tego rodzaju oskarżeń, także dla wiarygodności samych wspieranych
fundacji czy stowarzyszeń. Jeśli budowa zaplecza eksperckiego dla polskiej
polityki miałaby się odbyć z wykorzystaniem środków publicznych, najlepszą
drogą do ich przekazania wydaje się powołanie odpowiedniej fundacji. Rozsądny
statut i dobór rady może ją częściowo uchronić przed zarówno nadmiernym
upartyjnieniem, jak i brakiem stabilizacji, jakże częstej w Polsce wskutek zmian
rządów.
Stan środowisk konserwatywnych w omawianej dziedzinie nie
skłania do optymizmu. Konserwatyści mają ekspertów, ale nie dysponują tyloma
instytucjami, co lewicowi liberałowie – ich główni konkurenci w debacie
publicznej. Nieliczne konserwatywne stowarzyszenia i fundacje, jak choćby
Ośrodek Myśli Politycznej, o ile pod względem dorobku nie mają się czego
wstydzić, o tyle gdy weźmie się pod uwagę ich bazę, wyglądają, oględnie mówiąc,
nie najlepiej. Cóż, zachodni lewicowi liberałowie byli znacznie bardziej hojni
w latach 90. dla swych polskich ideowych sprzymierzeńców niż konserwatyści
amerykańscy czy angielscy, choć i im zdarzało się niektóre instytucje w Polsce
wspierać (na przykład nieistniejącą już Grupę Windsor). Przed polskimi
konserwatystami stoi zatem wielkie i trudne zadanie wykorzystania potencjału,
którym są eksperci o konserwatywnych poglądach.
Słabość zaplecza eksperckiego polityki polskiej nie
ogranicza się jednak do wątłości podstaw finansowych. Nie wystarczy bowiem mieć
pieniądze. Potrzebne są jeszcze pomysły, jak je efektywnie wykorzystać. Stan
polskiej politologii znacznie utrudnia snucie śmiałych planów w tym względzie.
Jedną z głównych przyczyn słabości polskiej politologii są
jej peerelowskie korzenie. Trzeba pamiętać, że w państwie komunistycznym
niewiele było równie starannie obsadzanych pod względem ideologicznym katedr,
jak te, które zajmowały się teorią polityki i stosunkami międzynarodowymi. O
ile jeszcze w badaniach nad historią doktryn politycznych możliwe było – choć
nie wszyscy badacze z tego skorzystali – zachowanie rzetelności naukowej, o
tyle dziedziny nauk politycznych dotyczące współczesności, zwłaszcza studia
międzynarodowe, trzymane były w ryzach. Sprowadzało się to głównie do polityki
kadrowej, w której zazwyczaj nie było miejsca dla “elementów” ideowo
niepewnych. Niestety, po 1989 roku kadrowa rewolucja nie nastąpiła. W bardzo
wielu instytutach politologicznych prym wciąż wiodą specjaliści od
marksizmu-leninizmu, którzy przez lata dostarczali ideologicznych uzasadnień
dla sojuszu z ZSRS i argumentów na potępienie świata zachodniego, zwłaszcza
USA. Część z nich – być może większość – w latach 90. profilaktycznie
przeorientowała się geopolitycznie, z dużą energią poświęcając się problematyce
UE i NATO, ale nie uczyniło to z nich wybitnych specjalistów. Ich dokonania
ciągle charakteryzują archaiczna metodologia i jałowość myśli. Co gorsza,
większość z nich zadbała o to, aby swymi następcami uczynić wychowanków
ukształtowanych na swój obraz i podobieństwo.
Obok starej gwardii badaczy wychowanych w duchu
marksizmu-leninizmu po 1989 roku pojawił się na rynku politologicznym nowy
zaciąg ekspertów. Zapewniły go zwłaszcza licznie powstające w latach 90.
instytuty i katedry zajmujące się problematyką UE. Te, których nie zakładali
dawni miłośnicy RWPG i Układu Warszawskiego, wydawały się dawać nadzieję, że staną
się enklawami nowoczesności polskiej politologii. I rzeczywiście, pod pewnymi
względami wyglądały obiecująco: szybko zaadaptowały zdobycze techniki, były
otwarte na najnowsze prądy zachodnie i nawiązały wiele cennych kontaktów
naukowych. Wydawać się mogło, że jesteśmy o krok od powstania potężnego
zaplecza eksperckiego, za sprawą którego problematyka unijna będzie w Polsce
analizowana kompetentnie. Niestety, tak się nie stało. Przede wszystkim z
powodu prounijnego zachłyśnięcia się wielu młodych politologów. Miast być
solidnymi badaczami UE, stali się jej wyznawcami. To wydatnie utrudnia chłodną
analizę wewnątrzunijnych procesów i jej relacji ze światem zewnętrznym. Z tego
powodu dyskusja o członkostwie Polski w UE przez lata kulała, a liczne
konferencje, seminaria czy warsztaty dały nieproporcjonalnie małe efekty w
porównaniu do poniesionych na nie nakładów finansowych.
Po wstąpieniu Polski do Unii sytuacja wiele się nie
poprawiła, choć dyskusja o mechanizmach rządzących UE nieco się urealniła. Może
dlatego, że rośnie zapotrzebowanie na rzetelne analizy, a nie ideologiczne
manifesty. Byłoby też dużą niesprawiedliwością wrzucać do jednego worka
wszystkich badaczy problematyki europejskiej. Wielu z nich niezależnie od tego,
czy są zwolennikami pogłębionej integracji politycznej i gospodarczej w ramach
struktur UE, czy obstają przy zachowaniu jak największych prerogatyw państwa
narodowego, od dawna dostarcza ciekawych analiz. Ciągle jednak jest ich za
mało. Bardzo nieliczne są zwłaszcza przykłady książek, których autorzy
podjęliby trud bardziej kompleksowego ukazania kluczowych dla przyszłości UE
procesów i wskazania drogi dla Polski (jednym z tych wyjątków jest dzieło Marka
A. Cichockiego Porwanie Europy). To mankament i lewicy, i prawicy.
Polityk, czyli ekspert?
Mimo pesymistycznego dotąd tonu, przyjmijmy optymistyczne
założenie, że w nieodległej przyszłości uda się stworzyć w Polsce kilkanaście
wysokiej klasy think-tanków. Jednym z ich głównym zadań powinno być
dostarczanie rządzącym ekspertyz ułatwiających im rozwiązywanie kluczowych
dylematów polityki wewnętrznej i zagranicznej oraz długofalowe jej planowanie.
Czy jednak nawet najlepsze analizy i rekomendacje znajdą adresatów chcących
poważnie je potraktować? Istnieje uzasadniona obawa, że nie. Mimo iż polskie
partie profesjonalizują się, co widać zwłaszcza przy okazji kolejnych kampanii
wyborczych, to nie wydają się być szczególnie zainteresowane korzystaniem z
dorobku różnych środowisk eksperckich. Owszem, mają w swoim gronie, czasem
całkiem niezłych, specjalistów z różnych dziedzin, ale jak na skalę wyzwania,
które podejmują: rządzenie dużym europejskim państwem, to stanowczo za mało.
Niewątpliwie słabość polskich think-tanków nie zachęca do opierania polityki na
ich analizach. Politycy nie chcą słuchać ekspertów jednak także dlatego, że
uwierzyli, iż sami wiedzą wszystko najlepiej. Owszem, czasem udaje się połączyć
kompetencje polityczne i eksperckie, ale zwykle dobre samopoczucie polityka pod
tym względem należy raczej złożyć na karb jego zawyżonej samooceny. Zaplecze
eksperckie jest wątłe, ale warto się wsłuchiwać w jego głos i dawać mu szansę
na rozwój. Bez tego polska polityka pozostanie ślepa.
Jacek Kloczkowski, doktor politologii, członek zarządu
Ośrodka Myśli Politycznej
Pierwodruk tekstu – kwartalnik „Nowe Państwo”, nr 4/2006