Strona główna | Czytelnia | Publikacje | Informator | Zarejestruj się | Zaloguj | Odzyskiwanie hasła | English Version
OMP

Główne Menu

Nasi autorzy

Strony tematyczne

Sklep z książkami OMP

Darowizny na rzecz OMP

Księgarnie z książkami OMP
Lista księgarń - kliknij

Jacek Kloczkowski - Ślepe państwo
.: Data publikacji 13-Lut-2007 :: Odsłon: 3768 :: Recenzja :: Drukuj aktualną stronę :: Drukuj wszystko:.

Dobre zaplecze eksperckie to jeden z kluczowych warunków prowadzenia skutecznej polityki wewnętrznej i zagranicznej państwa. Tymczasem w Polsce brakuje tak zwanych think-tanków – pozarządowych fundacji lub stowarzyszeń profesjonalnie zajmujących się kompleksową analizą różnych dziedzin, ważnych z punktu widzenia interesu narodowego. Jeśli tego nie zmienimy, nie nastąpi poprawa jakości polskiej polityki. Warto zatem przyjrzeć się temu zagadnieniu bliżej.

Patrząc na rozmach działania zachodnich, zwłaszcza amerykańskich, think-tanków, nie trzeba szczegółowo analizować ich raportów finansowych, aby stwierdzić, że są one hojnie dotowanymi instytucjami. Dzięki temu nie tylko mogą sobie pozwolić na organizację olbrzymiej liczby konferencji, dyskusji i wykładów oraz wydawanie wielu książek, ale także są w stanie zatrudniać licznych ekspertów zajmujących się szczegółowo każdym zagadnieniem istotnym dla polityki wewnętrznej czy zewnętrznej danego państwa. Oczywiście, ilość nie zawsze idzie w parze z jakością i należy wystrzegać się idealizowania dorobku zachodniej politologii, w którym jest także wiele koncepcji, oględnie mówiąc, niegodnych propagowania. Jednak rozmach tamtejszych think-tanków na tle naszej mizerii imponuje. I nie chodzi o to, że nie mamy instytucji porównywalnych z amerykańskimi gigantami w rodzaju American Enterprise Institute czy Heritage Foundation. Problem w tym, że trudno znaleźć w Polsce think-tanki, które mają zapewnione choćby elementarne zaplecze instytucjonalne. Dla wielu instytucji aspirujących do tego miana szczytem marzeń jest odpowiedniej wielkości biuro i możliwość zatrudnienia na etacie choćby jednej czy dwóch osób mogących zadbać o ich codzienne funkcjonowanie. Nawet największe think-tanki, jak Instytut Spraw Publicznych czy Centrum Stosunków Międzynarodowych, nie dysponują zastępami ekspertów, które pozwalałyby porównywać je z czołowymi odpowiednikami na Zachodzie.

Większość polskich think-tanków to skrzyknięte pod jednym szyldem grupy znajomych, którzy wnoszą w wianie swoje prace badawcze. Dobre i to, ale to nie jest poziom instytucjonalizacji, który można byłoby uznać za wystarczający. To poważna przeszkoda w długofalowej pracy analitycznej i znaczne ograniczenie elastyczności w podejmowaniu różnych projektów. Kto zna któregokolwiek z czołowych polskich analityków, na przykład zajmującego się sprawami międzynarodowymi, ten wie, że na nadmiar czasu z pewnością nie narzeka. Z jednej strony to optymistyczny znak, że ich talenty są wykorzystywane. Z drugiej, brak wolnych mocy przerobowych jest nie lada problemem, gdy trzeba zająć się nowym tematem, pokusić się o sformułowanie tez, które nie byłyby powieleniem wielokrotnie już przedstawianych itd. Gdyby polskie instytucje eksperckie miały odpowiednie fundusze, mogłyby rozszerzyć grono ekspertów i uniezależnić się od tych, z którymi współpracują obecnie. Nie jest to teza rewolucyjna. W Polsce tak wiele wartych analizy zagadnień leży odłogiem, że chłonność rynku byłaby bardzo duża. Trudno jednak przeskoczyć barierę finansową.

Oczywiście, można całą odpowiedzialność złożyć na same organizacje, które nie potrafią zadbać o swe finansowe podstawy. Niewątpliwie wiele instytucji jest źle zarządzanych i trudno je racjonalnie dotować. Nie sposób jednak nie brać pod uwagę również obiektywnych trudności, jakie napotykają organizacje pozarządowe chcące prowadzić w Polsce porządną pracę ekspercką.

Stosunkowo w najlepszej sytuacji znajdują się instytuty zajmujące się gospodarką. One mogą liczyć na sprzedaż swych ekspertyz na rynku. Gorzej z tymi, które za cel stawiają sobie badanie stosunków międzynarodowych czy sceny politycznej (wykraczające poza zwykłe sondaże poparcia dla partii politycznych). Można wskazać co prawda kilka potencjalnych źródeł ich finansowania, ale po bliższej analizie każde okaże się trudne do wykorzystania.

Optymalną sytuacją byłoby, gdyby polskie think-tanki mogły liczyć na hojne dotacje sponsorów prywatnych. Niestety, z różnych powodów to postulat utopijny. Owszem, zdarza się, że prywatny przedsiębiorca przeznaczy pewną kwotę na działalność jakiejś instytucji. Dobrze, jeśli czyni to z sympatii dla jej twórców czy z przekonania, że taka działalność jest pożyteczna. Gorzej, gdy chodzi mu jedynie o wykorzystanie jej kontaktów w świecie polityki wykraczające poza legalny lobbying. Ten drugi przypadek nie jest może nagminny, ale nie brakowało artykułów prasowych ukazujących takie praktyki. Przede wszystkim w świadomości wielu majętnych ludzi nie mieści się potrzeba wspierania tego rodzaju działalności. A jeśli niektórzy taką świadomość mają, to instytucje analityczne nie potrafią przedstawić im odpowiedniej oferty.

W krajach zachodnich rynek analiz politycznych korzysta ze współpracy z uczelniami wyższymi. Ich katedry i instytuty politologiczne dobrze uzupełniają prace organizacji pozarządowych. Państwowe szkoły wyższe w Polsce takiej roli nie odgrywają. Trudno nie odnieść wrażenia, że nie mają one pomysłu, a może nie chcą, by stać się poważnym zapleczem eksperckim dla polityki polskiej. Można liczyć na pojedynczych uczonych, ale nie na system. Taka sytuacja nie jest jeszcze katastrofą, ma też, paradoksalnie, pewne dobre strony.

Uczelnie prywatne wchodzą na rynek ekspertyz nader nieśmiało. Bardzo rzadko próbują budować w swych strukturach ośrodki politologiczne z prawdziwego zdarzenia. Wyższa Szkoła Biznesu w Nowym Sączu i Wyższa Szkoła Europejska im. Ks. Józefa Tischnera w Krakowie są wyjątkami wśród tłumu uczelni nastawionych głównie na masową produkcję absolwentów. Jako że rynek analiz politycznych jest niedochodowy, inwestycje w tę dziedzinę nie mieszczą się w strategii rozwoju nawet tych szkół, które przez wszystkie przypadki odmieniają słowa: studia międzynarodowe czy europejskie. Dobre i to, że przynajmniej dają etaty młodym politologom, którzy dzięki temu mogą pozostać w branży.

Przez lata większość politologicznych przedsięwzięć organizacji pozarządowych była finansowana przez fundacje zachodnie i instytucje UE. Nie brakowało wśród nich projektów wartościowych. Trudno jednak uznać za optymalną sytuację, gdy instytucje polskie zajmujące się polityką polską są uzależnione od wsparcia zagranicznego. Po pierwsze, czasami źródło pochodzenia funduszy na dane przedsięwzięcie wpływa na jego kształt i wydźwięk. Nie każdy potrafi zachować tyle niezależności, by na konferencji sfinansowanej przez fundację z państwa X poddać krytyce politykę tegoż państwa, nawet jeśli na nią zasługuje. Po drugie, oparcie się głównie na środkach zagranicznych fundacji w znaczącym stopniu uzależnia polskie instytucje od priorytetów tychże fundacji. To zrozumiałe z punktu widzenia darczyńcy. Wszak zwykle nie dotuje danego projektu przypadkowo, lecz widzi w tym element realizacji własnego celu (na przykład możliwość poznania nastawienia ludzi stanowiących zaplecze eksperckie idącej do władzy ekipy, nawiązanie z nią kontaktów itp.). W stosunkach międzynarodowych jest to bardzo racjonalne postępowanie i przeważnie nie należy potępiać ani tych, którzy dotacje przyznają, ani tych, którzy je biorą (jeśli są świadomi tych zależności). Należałoby sobie wręcz życzyć, aby Polska miała takie możliwości w polityce na przykład wobec Ukrainy. Niestety, o takiej skali obecności na Ukrainie, jaką miały w Polsce zwłaszcza fundacje niemieckie, możemy jedynie pomarzyć, nie tylko z powodów finansowych, ale także wskutek braku podobnego metodycznego podejścia i konsekwencji, jakimi może się pochwalić choćby Fundacja Adenauera. Owo wspomniane uzależnienie wiąże się z niemożnością realizacji projektów, które wykraczają poza zakres priorytetów ustalonych na dany rok przez zachodnich darczyńców. Inna rzecz, że większość zachodnich fundacji albo znacznie ograniczyła nakłady na swoje polskie filie, albo w ogóle je zlikwidowała. Wszak nie trzeba już w Polsce budować demokracji i społeczeństwa obywatelskiego. To w sumie dobry znak. Gorzej, że minionych szesnastu lat nie wykorzystano, by stworzyć warunki dla funkcjonowania polskich think-tanków na podstawie rodzimych środków.

Nie chcieli ich dać prywatni darczyńcy, same instytucje nie potrafiły ich wypracować, zatem oczy wszystkich powinny zwrócić się ku państwu. Zapewne ortodoksyjni liberałowie uznają to za przejaw godnego potępienia etatyzmu. Niewątpliwie nie wszystkie ich potencjalne argumenty należy z góry odrzucać. W Polsce styk państwowe-prywatne jest ułomny w tylu punktach, że zawsze istnieje obawa, iż ewentualne wspieranie think-tanków byłoby kolejną pozycją na tej liście: czy chodziłoby o wyprowadzanie publicznych środków na konta, na które nigdy nie powinny byłyby trafić, czy marnowanie ich w nieefektywnych projektach, czy wreszcie o próby podporządkowywania prac analitycznych doraźnym interesom partyjnym. Nie należy jednak od razu uznawać, że państwo pod żadnym pozorem nie powinno stać się swoistym mecenasem polskich think-tanków, a raczej – należałoby rzec – ich klientem.

Ktoś mógłby powiedzieć, że rząd, żeby korzystać z efektów prac think-tanków, nie musi ich od razu finansować. Można sobie bowiem wyobrazić, że kilka niezależnych instytucji przygotowuje ekspertyzy finansowane ze środków własnych, a światła władza wnikliwie je czyta i zawarte w nich rekomendacje wykorzystuje w pracy na rzecz dobra wspólnego. Można, ale w praktyce nader rzadko się to zdarza. Trzeba więc powtórzyć: nie da się zbudować porządnego zaplecza eksperckiego bez odpowiednich funduszy. Inaczej wciąż będziemy zdani na przyczynkarstwo i błądzenie po omacku. Przy całym szacunku dla pracy pojedynczych ekspertów, nie zastąpią oni dużych, sprawnie zarządzanych instytucji, gdzie kolejne fazy procesu zbierania, porządkowania i analizowania danych pozwalają należycie prześledzić skomplikowany mechanizm, jakim jest współczesna polityka. Weźmy choćby problematykę unijną. Jak wiele wątków należy prześledzić, aby uczynić polską politykę w tym względzie możliwie najbardziej efektywną. Nie brakuje nam co prawda specjalistów od polityki niemieckiej czy francuskiej. Ale im dalej, tym gorzej. Gdzie eksperci od polityki duńskiej, holenderskiej, portugalskiej czy greckiej? Kraje te odgrywają co prawda znacznie mniejszą rolę w naszej polityce europejskiej niż Niemcy czy Francja, ale z punktu widzenia doraźnych sojuszy czy rozwoju całej struktury nie można ich tracić z pola widzenia. Niezwykle szkodliwy dla polskich interesów jest brak porządnych instytutów i programów zajmujących się polityką naszych partnerów środkowoeuropejskich. Węgry, Czechy i Słowacja są dla polskiej politologii niemal terra incognita. Poza Unią jest równie źle. Polska od lat aspiruje do miana strategicznego partnera Ukrainy na drodze do UE i NATO. Czy jednak poza przyrządowym Ośrodkiem Studiów Wschodnich – skądinąd bodaj najbardziej rozbudowaną, a przecież niezbyt dużą, instytucją zajmującą się w Polsce stosunkami międzynarodowymi – mamy ośrodki kompleksowo analizujące różne aspekty polityki ukraińskiej, jej sprawy wewnętrzne i relacje z innymi państwami? Nie mamy, i to oddaje istotę problemu.

(nie)Wolny rynek ekspertyz

Zresztą nawet powstanie jeszcze jednej instytucji miary OSW nie byłoby wystarczające. Warto bowiem pamiętać, że o jakości zaplecza eksperckiego przesądza w znacznej mierze konkurencja na rynku analiz. Wynika to z prozaicznego faktu, że dane wydarzenie czy proces można interpretować na różne sposoby. Z tych samych przesłanek jeden ekspert wyciągnie jeden wniosek, a inny przedstawi zupełnie inną diagnozę. W tym momencie sceptyk mógłby próbować podważyć sam sens tworzenia zaplecza eksperckiego, skoro możliwe są takie rozbieżności w analizie danego zagadnienia. Oczywiście, tak skrajne rozpiętości prognoz dotyczą szczególnych sytuacji, niemniej stosowanie różnych metod badawczych, korzystanie z różnych źródeł, uznanie jednych czynników za decydujące dla danego procesu kosztem innych – wszystko to powoduje, że analizy polityczne nie dają rezultatów typowych dla nauk ścisłych. Istotne są też ideowe uwarunkowania. Analizując politykę unijną Niemiec czy Anglii, te same dane mogą zupełnie inaczej zinterpretować zwolennik stworzenia jednego wielkiego europejskiego państwa i krytyk takiej koncepcji. W pełni zobiektywizowane nauki społeczne to mrzonki, a w polityce taki idealizm jest wręcz niebezpieczny. Dlatego warto, by kierujący państwem mogli korzystać z dorobku przynajmniej kilku niezależnych instytucji.

Kiedy think-tanki są i mają solidne fundamenty, wystarczy, że rząd będzie kupować od nich ekspertyzy, a w idealnej sytuacji – wykorzysta te, które bez jego inspiracji na bieżąco powstają. Co jednak gdy think-tanków nie ma lub dopiero się tworzą? Każde proste finansowanie istniejących instytucji rodzi podejrzenia o kapitalizm polityczny. Co prawda, są sytuacje, w których takie działanie może być usprawiedliwione interesem państwa, ale lepiej uniknąć tego rodzaju oskarżeń, także dla wiarygodności samych wspieranych fundacji czy stowarzyszeń. Jeśli budowa zaplecza eksperckiego dla polskiej polityki miałaby się odbyć z wykorzystaniem środków publicznych, najlepszą drogą do ich przekazania wydaje się powołanie odpowiedniej fundacji. Rozsądny statut i dobór rady może ją częściowo uchronić przed zarówno nadmiernym upartyjnieniem, jak i brakiem stabilizacji, jakże częstej w Polsce wskutek zmian rządów.

Stan środowisk konserwatywnych w omawianej dziedzinie nie skłania do optymizmu. Konserwatyści mają ekspertów, ale nie dysponują tyloma instytucjami, co lewicowi liberałowie – ich główni konkurenci w debacie publicznej. Nieliczne konserwatywne stowarzyszenia i fundacje, jak choćby Ośrodek Myśli Politycznej, o ile pod względem dorobku nie mają się czego wstydzić, o tyle gdy weźmie się pod uwagę ich bazę, wyglądają, oględnie mówiąc, nie najlepiej. Cóż, zachodni lewicowi liberałowie byli znacznie bardziej hojni w latach 90. dla swych polskich ideowych sprzymierzeńców niż konserwatyści amerykańscy czy angielscy, choć i im zdarzało się niektóre instytucje w Polsce wspierać (na przykład nieistniejącą już Grupę Windsor). Przed polskimi konserwatystami stoi zatem wielkie i trudne zadanie wykorzystania potencjału, którym są eksperci o konserwatywnych poglądach.

Słabość zaplecza eksperckiego polityki polskiej nie ogranicza się jednak do wątłości podstaw finansowych. Nie wystarczy bowiem mieć pieniądze. Potrzebne są jeszcze pomysły, jak je efektywnie wykorzystać. Stan polskiej politologii znacznie utrudnia snucie śmiałych planów w tym względzie.

Jedną z głównych przyczyn słabości polskiej politologii są jej peerelowskie korzenie. Trzeba pamiętać, że w państwie komunistycznym niewiele było równie starannie obsadzanych pod względem ideologicznym katedr, jak te, które zajmowały się teorią polityki i stosunkami międzynarodowymi. O ile jeszcze w badaniach nad historią doktryn politycznych możliwe było – choć nie wszyscy badacze z tego skorzystali – zachowanie rzetelności naukowej, o tyle dziedziny nauk politycznych dotyczące współczesności, zwłaszcza studia międzynarodowe, trzymane były w ryzach. Sprowadzało się to głównie do polityki kadrowej, w której zazwyczaj nie było miejsca dla “elementów” ideowo niepewnych. Niestety, po 1989 roku kadrowa rewolucja nie nastąpiła. W bardzo wielu instytutach politologicznych prym wciąż wiodą specjaliści od marksizmu-leninizmu, którzy przez lata dostarczali ideologicznych uzasadnień dla sojuszu z ZSRS i argumentów na potępienie świata zachodniego, zwłaszcza USA. Część z nich – być może większość – w latach 90. profilaktycznie przeorientowała się geopolitycznie, z dużą energią poświęcając się problematyce UE i NATO, ale nie uczyniło to z nich wybitnych specjalistów. Ich dokonania ciągle charakteryzują archaiczna metodologia i jałowość myśli. Co gorsza, większość z nich zadbała o to, aby swymi następcami uczynić wychowanków ukształtowanych na swój obraz i podobieństwo.

Obok starej gwardii badaczy wychowanych w duchu marksizmu-leninizmu po 1989 roku pojawił się na rynku politologicznym nowy zaciąg ekspertów. Zapewniły go zwłaszcza licznie powstające w latach 90. instytuty i katedry zajmujące się problematyką UE. Te, których nie zakładali dawni miłośnicy RWPG i Układu Warszawskiego, wydawały się dawać nadzieję, że staną się enklawami nowoczesności polskiej politologii. I rzeczywiście, pod pewnymi względami wyglądały obiecująco: szybko zaadaptowały zdobycze techniki, były otwarte na najnowsze prądy zachodnie i nawiązały wiele cennych kontaktów naukowych. Wydawać się mogło, że jesteśmy o krok od powstania potężnego zaplecza eksperckiego, za sprawą którego problematyka unijna będzie w Polsce analizowana kompetentnie. Niestety, tak się nie stało. Przede wszystkim z powodu prounijnego zachłyśnięcia się wielu młodych politologów. Miast być solidnymi badaczami UE, stali się jej wyznawcami. To wydatnie utrudnia chłodną analizę wewnątrzunijnych procesów i jej relacji ze światem zewnętrznym. Z tego powodu dyskusja o członkostwie Polski w UE przez lata kulała, a liczne konferencje, seminaria czy warsztaty dały nieproporcjonalnie małe efekty w porównaniu do poniesionych na nie nakładów finansowych.

Po wstąpieniu Polski do Unii sytuacja wiele się nie poprawiła, choć dyskusja o mechanizmach rządzących UE nieco się urealniła. Może dlatego, że rośnie zapotrzebowanie na rzetelne analizy, a nie ideologiczne manifesty. Byłoby też dużą niesprawiedliwością wrzucać do jednego worka wszystkich badaczy problematyki europejskiej. Wielu z nich niezależnie od tego, czy są zwolennikami pogłębionej integracji politycznej i gospodarczej w ramach struktur UE, czy obstają przy zachowaniu jak największych prerogatyw państwa narodowego, od dawna dostarcza ciekawych analiz. Ciągle jednak jest ich za mało. Bardzo nieliczne są zwłaszcza przykłady książek, których autorzy podjęliby trud bardziej kompleksowego ukazania kluczowych dla przyszłości UE procesów i wskazania drogi dla Polski (jednym z tych wyjątków jest dzieło Marka A. Cichockiego Porwanie Europy). To mankament i lewicy, i prawicy.

Polityk, czyli ekspert?

Mimo pesymistycznego dotąd tonu, przyjmijmy optymistyczne założenie, że w nieodległej przyszłości uda się stworzyć w Polsce kilkanaście wysokiej klasy think-tanków. Jednym z ich głównym zadań powinno być dostarczanie rządzącym ekspertyz ułatwiających im rozwiązywanie kluczowych dylematów polityki wewnętrznej i zagranicznej oraz długofalowe jej planowanie. Czy jednak nawet najlepsze analizy i rekomendacje znajdą adresatów chcących poważnie je potraktować? Istnieje uzasadniona obawa, że nie. Mimo iż polskie partie profesjonalizują się, co widać zwłaszcza przy okazji kolejnych kampanii wyborczych, to nie wydają się być szczególnie zainteresowane korzystaniem z dorobku różnych środowisk eksperckich. Owszem, mają w swoim gronie, czasem całkiem niezłych, specjalistów z różnych dziedzin, ale jak na skalę wyzwania, które podejmują: rządzenie dużym europejskim państwem, to stanowczo za mało. Niewątpliwie słabość polskich think-tanków nie zachęca do opierania polityki na ich analizach. Politycy nie chcą słuchać ekspertów jednak także dlatego, że uwierzyli, iż sami wiedzą wszystko najlepiej. Owszem, czasem udaje się połączyć kompetencje polityczne i eksperckie, ale zwykle dobre samopoczucie polityka pod tym względem należy raczej złożyć na karb jego zawyżonej samooceny. Zaplecze eksperckie jest wątłe, ale warto się wsłuchiwać w jego głos i dawać mu szansę na rozwój. Bez tego polska polityka pozostanie ślepa.

Jacek Kloczkowski, doktor politologii, członek zarządu Ośrodka Myśli Politycznej

Pierwodruk tekstu – kwartalnik „Nowe Państwo”, nr 4/2006

.: Powrót do działu Polityka polska :: Powrót do spisu działów :.

 
Wygląd strony oparty systemie tematów AutoTheme
Strona wygenerowana w czasie 0,063958 sekund(y)