(tekst
opublikowany w wydanej przez Ośrodek Myśli Politycznej książki Antykomunizm
po komunizmie, Kraków 2000)
Biorąc pod uwagę tematykę książki, na potrzeby
której powstał niniejszy tekst zadanie w nim podjęte jest metodologicznie
złożone. Trudno bowiem nakreślić dostatecznie jednoznacznie granicę
dzielącą myśl katolicką od rozmaitych stanowisk obszarze, który
zwiemy myślą polityczną. Jeśli bowiem przyjmiemy, że myśl polityczna
nie jest zbiorem oderwanych refleksji albo i uporządkowanych, skończonych
nawet projektów dotyczących jedynie wymiaru instytucjonalnego i
relacji między poddanym lub obywatelem a państwem, że dla swej zupełności
wymaga dostrzeżenia i wzięcia pod uwagę fundamentalnych założeń
przyjmowanych przez jej twórcę, natkniemy się na zagadnienie będące
źródłem wspomnianej trudności. Istotnie trudno oddzielić "refleksję
polityczną" na przykład konserwatysty od założeń dotyczących
istnienia ładu przedmiotowego warunkującego świat polityczny i stanowiącego
o normach i miarach odnoszonych do owego świata, zredukować jego
namysł do obszaru mającego w jego przekonaniu znaczenie poślednie,
nie będącego wobec szerszego ładu przedmiotowego pierwszym, ale
najwyżej wtórym. Niepodobna, a stwierdzenie to jest dla naszych
ustaleń nader istotne, wzywać do zredukowania prezentacji stanowiska
konserwatysty jedynie do wymiaru politycznego lub prawnego, bo zwłaszcza
drugi z nich znajduje u niego fundament w szerszym ładzie przedmiotowym
porządkującym wolę każdoczesnego suwerena, tak zbiorowego, jak i
jednostkowego.
Abstrahowanie od istnienia tego ładu, nie dostrzeganie
założeń dla konserwatysty fundamentalnych, prowadzi albo do zafałszowania
treści jego myśli albo do kwalifikowania go jedynie jako eksponenta
czyichś pretensji, najczęściej tracących usprawiedliwienie z racji
przemian dokonujących się w dynamicznej wszak rzeczywistości społecznej,
ekonomicznej, politycznej, a nawet kulturowej. Prowadzi ono bowiem
do tezy, że konserwatysta jest jedynie uczestnikiem gry politycznej,
korzystającym z myśli dla usprawiedliwienia czyichś partykularnych
pretensji, tworzącym jedną z wielu równie uprawnionych ideologii
zgłaszanych i konkurujących ze sobą w dyskursie politycznym. Co
ważne, prowadzi do zamazania różnicy między politykiem i myślicielem
politycznym, tym, który aspiruje do sprawowania władzy i tym, który
nie jest zainteresowany takim przywilejem i ogranicza się do prezentacji
powinnego ładu prawnego i instytucjonalnego, opierając się na przesłankach
nie poddających się rozstrzygnięciom politycznym. Co jednak najważniejsze,
choć uchwytne niejako z drugiej strony, abstrakcja ta, czyniąc konserwatystę
instrumentem partykularnych interesów, prowadzi do zarzucenia wszelkich
przesłanek przedpolitycznych poza polityczny dyskurs; sprawia, że
ten, który usiłuje wskazać przesłanki nie poddające się wynikom
gry politycznej, nie może oczekiwać, że zostanie wysłuchany, skoro
dyskurs polityczny jest tylko procedurą prowadzącą do wypracowania
rozwiązań możliwych do przyjęcia przez wszystkich jego uczestników
kierujących się racjami partykularnymi. Każda próba wskazania niekwestionowalnych,
stałych kategorii, pojęć i zasad nie poddających się dyskursowi
politycznemu, także pochodząca od myśliciela konserwatywnego, stawiana
jest pod znakiem zapytania i - jeśli nie uzyska należytego poparcia
jedynowładcy lub liczby opowiadających się za nią - jest odrzucana.
W momencie, w którym konserwatysta, sięgający
niekiedy po właściwy XIX w. tradycjonalizm filozoficzny dla wyjaskrawienia
ułomności poznawczej człowieka, wymieniał Kościół katolicki jako
depozytariusza i obrońcę zasad niekwestionowalnych w dyskursie politycznym,
jego stanowisko zbiegało się ze stanowiskiem nie przyjmujących żadnej
opcji politycznej "czysto katolickich myślicieli"; łączył
się jednak z nimi, na co warto zwrócić uwagę, w sferze zasad przedpolitycznych,
a nie w sferze konkretnych propozycji kształtu ładu instytucjonalnego,
w której jego propozycje traciły przecież walor zasad i sytuowane
już były w polu politycznego dyskursu i zapadających w nim decyzji.
Jak "myśliciele czysto katoliccy" bronił on tedy "zasad
koniecznych", swoistej granicy negatywnej dla wszelkich politycznych
uroszczeń; zasad określających to, co wymyka się dyskursowi politycznemu,
a co stanowi zasadniczo o istocie człowieka, o sprawiedliwości i
prawości, o słuszności i podstawowych miarach właściwych relacjom
między ludźmi. Zajmując takie stanowisko bronił "prawdy człowieka,
sprawiedliwości i prawości" przed władczą ingerencją jednostek
mających swój rozum za pierwszy wobec zasad składających się na
tę "prawdę" i przed władczą ingerencją zwierzchników politycznych,
którzy ze swego tytułu wywodzili możność dowolnego kształtowania
rzeczywistości, zatem również różnego kształtowania człowieka, sprawiedliwości,
miar prawości; jednostek i władców, które i którzy - korzystając
z krytycznych tendencji właściwych nowożytności - wskazywali na
brak wszelkich niekwestionowalnych zasad i na tym opierali pretensje
do kształtowania rzeczywistości empirycznej wedle miar własnych,
choćby opartych na przesłankach określanych jako oczywiste, bo znajdowane
w rozumie każdej jednostki i z niego wywodzone. Swoisty racjonalizm
nowożytności miał tedy udział w utwierdzeniu mniemania, zgodnie
z którym brak jakiegokolwiek porządku wzywającego człowieka do poznania,
że brak struktury metafizycznej, która narzucałaby jakąś "normatywną
kształtność" ludzkiemu rozumowi, skłaniała do jej uchwycenia
i wyznaczała to, co określa człowieka i - choćby jedynie negatywnie
- właściwe mu miary sprawiedliwości i prawości.
Katolik i konserwatysta, krytyczny wobec skrajnych
tendencji nowożytności, zwłaszcza wobec racjonalizmu, o ile uzasadniającego
możność znajdowania w rozumie ludzkim przesłanek a priori,
decydujących o dalszych propozycjach przezeń przedkładanych także
w sferze politycznej, wobec wynikającego z tamtego konstruktywizmu
i kontraktualizmu, wreszcie wobec indywidualizmu, by nie rzec atomizmu,
wołał - jak antyczni Grecy i Rzymianie i jak chrześcijanie wieków
średnich - o respekt dla jakichś niekwestionowalnych zasad, których
człowiek nie wywodzi a priori ze swego rozumu, lecz które
znajduje poza nim, akomodując rozum do nich, mając go za władzę
receptywną, a nie twórczą. Nawet ci konserwatyści, którzy rozchodzili
się z metafizycznym charakterem myśli katolickiej, podkreślali przecież
istnienie "kształtności normatywnej" człowieka jako istoty
gatunkowej lub wspólnotowej i eksponowali konieczność akomodowania
do wzorców dostarczanych już to przez "mądrość akumulowaną
przez pokolenia danej wspólnoty politycznej" lub przez tych,
którzy są "naturalnymi reprezentantami" tej wspólnoty
nie tyle z racji godności lub znaczenia w niej w poprzednich generacjach,
co - z czasem coraz wyraźniej - z wykształcenia, zdolności bardziej
adekwatnego rozpoznania tego, co określa położenie wspólnoty i stanowisko
w niej jednostki. Być może było to uroszczenie niezasadne; warto
jednak, jak się wydaje, zwrócić na nie uwagę, by dostrzec zbliżające
katolik i konserwatystę przekonanie o istnieniu elementów poprzedzających
i warunkujących ludzki rozum, decydujących - choćby tylko negatywnie
- o granicach jego wyborów. Wielu może się zdawać, że uwagi te nie
mją się w żaden sposób do poruszanego w trakcie sesji tematu; że
konserwatysta i katolik w równej mierze mogą wprawdzie krytykować
komunizm, stale jednak krytykują go dla celów politycznych, dla
obalenia uroszczeń jego zwolenników albo i dla pognębienia władców
nań się powołujących, których chcieliby jedynie zastąpić posiłkując
się ich metodami. Tymczasem problem wydaje się znacznie głębszy:
idzie bowiem nie o spór o władzę i nie o komunistów, ale o jedną
z propozycji zderzających się z bronioną przez nich wizją rzeczywistości,
opartą o pewien, metafizyczny lub nie, zawsze jednak normatywny
wszak "wzorzec" lub normatywną "kształtność".
Przypadek konserwatysty jest w tym względzie
osobliwy, acz nie wyczerpuje listy ujęć problematycznych z punktu
widzenia naszego tematu. Przecież nie tylko on odwoływał się do
stanowisk znajdowanych w filozofii chrześcijańskiej. Zdarzało się
wszak, że bliskie były mu ujęcia augustyńskie albo szkotystyczne,
że sięgał po tomizm, który przywoływali na uzasadnienie swego stanowiska,
swej "myśli politycznej" także liberałowie. Spotkanie
z tomizmem, coraz częstsze u współczesnych polskich liberałów, umożliwiało
formułowanie racji krytycznych wobec zjawiska interesującego nas
w trakcie tej sesji, decydowało jednak nade wszystko nie o treści
propozycji instytucjonalnych, lecz o ich fundamencie. Jak się wydaje,
z tych właśnie racji należałoby uwzględnić w niniejszym tekście
nie tylko autorów wprost odwołujących się do dziedzictwa filozoficznego
i stanowiącej jego segment, a charakterystycznej dla katolicyzmu,
refleksji politycznej, ale także tych konserwatystów i liberałów,
którzy hołdowali katolickiej wierze i dającej jej szersze uzasadnienie
teoretyczne, niejednorodnej wszak "doktrynie katolickiej",
odnoszącej się do rzeczywistości politycznej, nie zaś do dogmatyki.
Świadom, że wielu katolickich myślicieli wspomnianych zostało w
innych referatach, ograniczę się jednak tylko do prezentacji tych,
których albo trudno zaliczyć do nurtu konserwatywnego lub liberalnego
z racji stosunkowo nielicznych wypowiedzi dotykających wprost sfery
politycznej albo uwalnianych od wszelkich "uwikłań politycznych"
z racji święceń kapłańskich; w pewnej mierze uwzględnię jednak również
wypowiedzi reprezentantów opcji konserwatywnej, by unaocznić wspólnotę
ich "przekonań fundamentalnych" i przekonań "czystych
myślicieli katolickich". Podejmując to zadanie mam jednak świadomość
istnienia "konserwatyzmu" i - co bardziej problematyczne
- "liberalizmu katolickiego", których wyznawcy krytykowali
komunizmu nie tylko z perspektywy "przekonań fundamentalnych",
ale i z punktu widzenia pewnych, dla nich niekwestionowalnych, "zasad
politycznych", dotykających w pierwszej kolejności sfery instytucjonalnej.
Sądzę jednak, że formułowane przez nich argumenty są o tyle katolickie,
o ile spotykają się z przedstawianymi niżej "racjami fundamentalnymi"
i zyskują walor politycznie "konserwatywny" lub "liberalny"
na poziomie w pewnym sensie wtórnym, by nie rzec drugorzędnym, z
punktu widzenia refleksji katolickiej.
Z pewnością już pierwsze krytyki formułowane
pod adresem niemarksowskiej jeszcze wersji doktryny komunistycznej,
uwzględniającej zapowiedź zawartą w idei komunistycznej, pochodzą
od polskich myślicieli czyniących podstawą refleksji ogląd rzeczywistości
właściwy dziedzictwu katolickiemu. Ogląd ten, podzielany przez koryfeuszy
myśli konserwatywnej, eksponuje bowiem nade wszystko zasadniczą
niedoskonałość lub ułomność poznawczą człowieka, znajdowanego w
porządku przedmiotowym, postrzeganego jako istota złożona z duszy
i ciała, z racji uwikłania w cielesność poddanego pożądaniom, które
zwracają go ku materialności i zmysłowości, a co za tym idzie odwodzą
od tego, co rzeczywiste, a niematerialne, co wznosi ku Bogu wyznaczającemu
sens jego człowieczeństwa, co określa miary człowieka, sprawiedliwości
i prawości. Człowiek nie jest zatem doskonały intelektualnie ani
moralnie; nie jest zdolny w pełni adekwatnie poznać swej istoty
ani jej spełnić; dopóki pozostaje w porządku przedmiotowym, dopóki
uwikłany jest w cielesność, jego zdolności pozostają niepełne, choć
może żywić nadzieję, że kiedyś oglądać będzie twarzą w Twarz i cieszyć
się spełnieniem człowieczeństwa. Warunkiem spełnienia tych nadziei
było jednak, w pierwszej kolejności, uznanie różnicy między rzeczywistością
empiryczną i światem nadnaturalnym oraz wiążącej się z nią niedoskonałości
bytu złożonego z duszy i ciała, dążącego do wydoskonalenia swego
jestestwa, nie osiągającego jednak absolutnej doskonałości
dopóki jest osadzony w porządku materialnym. Wydoskonalenie
jestestwa wymagało bowiem uwolnienia od związku z cielesnością,
wyjścia poza "przedmiotowość", przekroczenia doczesności,
przeto oczekiwanie to nie mogło być spełnione w planie doczesnym,
właściwym ludzkiej niedoskonałości.
Idea komunistyczna niosła tymczasem zapowiedź
spełnienia człowieczeństwa właśnie w tym planie, odnosząc ją nie
do świata duchów, ale do świata ciał, apelując zarówno do tych,
którzy przekonani byli o istnieniu jednostkowych dusz, jak i do
tych, którzy ich istnieniu przeczyli. Obiecywała ona jednym i drugim,
że wydoskonalenie jestestwa możliwe jest w porządku cielesności,
że "zaspokojona cielesność" jest wstępnym warunkiem spełnienia
przez każdego jego gatunkowego raczej niż osobniczego człowieczeństwa.
Co interesujące, a co może być oddane trywialną uwagą, idea ta nie
stosowała się do aniołów, które cieszą się znacznie wyższym stopniem
doskonałości niż człowiek, jako wolne od potrzeb cielesnych, wykraczające
poza "przedmiotowość". Idea stosowała się do ludzi uwikłanych
w "przedmiotowość" i łączyła z nadzieją spełnienia ładu
doskonałego, w którym pokój nie jest przez nikogo naruszany, bo
wszyscy są tak doskonali, że naturalnie niejako dokonują zawsze
sprawiedliwych wobec innych i samych siebie aktów. Idea ta nie zatem
zapowiadała "angelizacji" każdego i wszystkich przez uwznioślenie
polegające na przekroczeniu "przedmiotowości"; przeciwnie,
kojarzona była ze spełnieniem człowieczeństwa w niej właśnie, w
porządku, zdaniem obrońców tradycyjnej wizji człowieka, zdaniem
katolików i konserwatystów uwzględniających ułomność intelektualną
i moralną człowieka, w którym spełnienie to nie było możliwe. Spór
z komunizmem o człowieka, który kojarzony jest w myśli katolickiej
do dziś z "antropologicznym błędem", stanowiącym punkt
oparcia tamtego, zapoczątkowali myśliciele należący do pierwszego
pokolenia krytyków idei raczej niż zwartej doktryny komunistycznej.
Idei, która w przekonaniu krytyków zapowiadała spełnienie tego,
co niedostępne ułomnemu intelektualnie i moralnie człowiekowi we
właściwym mu porządku doczesnym. Ów spór wydaje się być najważniejszy
i od niego winniśmy zacząć nasze uwagi; uwagi, które w tym obszarze
odnosić się będą również do ujęć właściwych konserwatystom.
Pomijając wiele wypowiedzi, które nie odnosiły
się wprost do komunistycznej idei, acz wskazywały przesłanki przyszłej
krytyki tej idei, wypowiedzi wielu znakomitych polskich myślicieli
katolickich stuleci poprzedzających XIX w., nie biorąc nawet pod
uwagę polemik prowadzonych z rozmaitymi propozycjami formułowanymi
przez rodzimych wyznawców lub naśladowców zachodniej myśli oświeceniowej
i rodzimych zwolenników filozofii heglowskiej, zacznę od prezentacji
racji przedstawionych w połowie XIX w. przez wielkopolskiego konserwatystę
Antoniego M. Szymańskiego. Już jego publikacja pochodząca z okresu
Wiosny Ludów, zawarta w ultramontańskim "Przeglądzie Poznańskim", świadczy bowiem
o tym, że od pierwszego spotkania z poważniejszymi zapowiedziami
doktrynalnego ujęcia idei komunistycznej w XIX w., wiązana z nimi
wizja człowieka i świata stała się przedmiotem namysłu rodzimej
refleksji katolickiej i konserwatywnej. Refleksji, która - jak się
wydaje, a liczne źródła to potwierdzają - ogniskowała się na wykazywaniu
nie politycznych następstw realizacji zapowiedzi komunistycznych,
co skutków, jakie pociąga za sobą sama ta zapowiedź dla ujmowania
człowieka w rzeczywistości przedmiotowej. Refleksji, która w polskim przypadku odnosiła
się krytycznie do doktryn komunistycznych o niewielkim prawdopodobieństwie
spełnienia, z racji ufności ówczesnych autorów w odporność Polaków
na takie, "antykulturowe" i osłabiające poczucie ich tożsamości,
propozycje. U Szymańskiego, który ogłosił artykuł O Kommunizmie
w piśmie redagowanym przez przyszłego księdza Jana Koźmiana,
odnaleźć można wiele racji przeciw komunizmowi, wykazujących na
nieadekwatność jego projektu wobec "rzeczywistości przedmiotowej"
i zagrożenia jakie niesie dla człowieka osadzonego w kulturze chrześcijańskiej.
Kreśląc obraz Sparty, jako modelu bliskiego nowożytnym komunistom,
autor głosi, że przedstawiała ona obrzydłą niewolę obok szlachectwa
poddanego pod despotyczną karność; wolność człowieka, praca, wstyd,
miłość były jej nieznane, bo wszystko, co było szlachetnego
w człowieku poświęcano utrzymaniu równości przeciw naturze,
która znosiła indywidualność człowieka i zamieniała go w
prosty numer.
Zniesienie indywidualności i "zamiana w
prosty numer" były nie tylko równoznaczne z zakwestionowaniem
hierarchii społecznej i - w następstwie tego - dominacją "większej
liczby policzalnych numerów" w życiu politycznym. Równie koniecznym
następstwem zapowiedzi komunistycznych, z pewnością jeszcze bardziej
niebezpiecznym z punktu widzenia krytyków, była dominacja w życiu
publicznym "błota", tego, co "niższe" względem
tego, co uchodziło dotąd za "wyższe". Trzecią konsekwencją,
przekładającą wprost drugą na metody działania w sferze publicznej,
była "wszechtrwoga", którą zwierzchnik polityczny musiał
otaczać "zniżone" wszak "numery" jednakowych
poddanych, wyzutych nawet z posiadania i tracących przez to ostatnią
podstawę swej niezależności i samodzielności sądów; zwierzchnik,
który z konieczności stawał się "tyranem" albo "dyktatorem",
korzystającym jedynie z przymusu jako metody narzucania swej woli
w pełni zrównanym poddanym. Zwierzchnik stawał się bowiem władcą
i właścicielem zarazem i jako taki nie był już ograniczony żadnymi
normami; odnosząc się do "błota" mógł był niweczyć jednostki
w obrębie społeczeństwa, władał bowiem w przestrzeni nie znającej
żadnych kryteriów pozwalających na wartościowanie jego działań,
nie tylko czując się władcą i właścicielem zarazem, ale i - po raz
pierwszy w dziejach ludzkości - faktycznie nim będąc. Przechwycone
przezeń zwierzchnictwo polityczne, mniejsza o to jakim sposobem,
łączyć się miało z właścicielskimi uroszczeniami wobec osób i rzeczy
jego poddanych, skoro miał on władać sferą publiczną wchłaniającą
wszelkie inne sfery, nie znajdującą granic w majątkach i osobach
wyposażonych w prawa podmiotowe poddanych.
W ten sposób spełnienie "błędu antropologicznego"
sprowadzało ludzi do "stanu zwierzęcego", stanu "głodu
i nędzy", panowania "ślepego ciała", które miało
strach za "bałwana", ciała wypierającego Boga, wykluczającego
wszelkie pozamaterialne, pozazmysłowe byty, znającego jedynie "empiryczny
porządek przedmiotowy". Polityczny zwierzchnik i właściciel
zarazem, uosabiający "ślepotę ciała", posiłkujący się
przymusem jako jedyną metodą oddziaływania na poddanych wobec zamazania,
by nie rzec zniszczenia, wszelkich kryteriów wiązanych w kulturze
europejskiej z człowieczeństwem, sprawiedliwością i prawością jako
pojęciami ogólnymi albo ze związkiem z osobowym Bogiem, z konieczności
stawał się powodem "gnicia ludzkich serc". "Widnokrężna
podłość", której panowanie zapowiadał Krasiński w poemacie
Dzień dzisiejszy w 1847 r., wedle wielu katolickich i konserwatywnych
krytyków musiała się pojawić po zakwestionowaniu innych rzeczywistości
poza czysto zmysłową i empiryczną, cielesną i materialną. Wszak
gdy ciało stawało się rzeczywistością jedyną, gdy człowiek spełniać
miał człowieczeństwo korzystając z zasobności materialnej dostarczanej
mu przez jedynego władcę i właściciela zarazem, tylko owa udzielana
mu zasobność była przedmiotem jego zainteresowania i nic co "wyższe"
nie było już dlań cenne. Ograniczony do wymiaru materialnego, do "przedmiotowości",
usiłował wszelkimi jej właściwymi środkami osiągać to, co mu obiecane.
Co więcej jednak, postawiony naprzeciw władcy i właściciela jął
korzystać z wszelkiej sposobności, by zagarnąć to, co do innych
należy, nie bacząc na wymagania sprawiedliwości teraz kojarzone
nie z czyimś tytułem, lecz z czyimś żądaniem, nie z zobowiązaniem,
lecz z oczekiwaniem na zaspokojenie swych roszczeń przez innych.
Nie mogąc wyegzekwować swych oczekiwań od władcy-właściciela z konieczności,
dla zaspokojenia najbardziej elementarnych potrzeb jął sięgać po
to, co otrzymali inni albo i to, co było w posiadaniu właściciela.
Jedyne, o co dbał poza zaspokojeniem tych potrzeb, to uniknięcie
kary, nie dopuszczenie do tego, by władca nie wychowujący, lecz
karzący, nie perswadujący, lecz stosujący przymus, nie dostrzegł
jego własnych, podejmowanych niekiedy kosztem jego własności, starań.
"Akulturowy chaos" pojawić się musiał
w każdym projekcie ograniczającym namysł nad człowiekiem do "porządku
przedmiotowości cielesnej, materialnej", w którym niepodobna
zaspokoić potrzeb wszystkich; pojawić się jednak musiał w pierwszej
kolejności tam, gdzie projektowi towarzyszyła próba przejęcia praw
właścicielskich przez jeden organ, narzucający reguły działania
poddanych w sferze wytwórczości i konsumpcji, a zarazem tam, gdzie
ulegało deprecjacji wszystko to, co "wyższe", gdzie człowiek
miał utracić wzgląd na to, co przekracza ów "porządek przedmiotowości
materialnej". Taka jest
bowiem ludzka natura, zauważał Szymański w 1848 r., że człowiek
schodząc w swą duszę czuje się wolnym, niepodległym, odpowiedzialnym
za czyny, czuje, że ma prawo i łamie przeszkody, które w swej działalności
spotyka. Warunkiem jego wolności, mianowanej przez autora "psychologiczną",
było istnienie duszy indywidualnej. Jej zaprzeczenie było równoznaczne
z zakwestionowaniem nie tylko wolności, ale nawet szansy jej osiągnięcia.
Skoro w porządku moralnym wyobrażenie równości nie było wcześniejsze
od wolności, przeciwnie było tylko jej następstwem, wolny w oczach
psychologii człowiek zyskiwał dopiero szansę stania się "wolnym
w życiu politycznym". Zniesienie wolności psychologicznej
łączyć się tedy musiało z dyskwalifikacją wolności każdego rodzaju,
osobliwie wolności politycznej. Próby wysforowania w sferze politycznej
równości przed wolność prowadziły zatem w każdym przypadku do negacji
pierwszego prawa, które społeczność winna zapewnić człowiekowi
- prawa indywidualnej wolności. Podstawa pierwszeństwa wolności wobec równości
oraz podstawa "pierwszego prawa człowieka w społeczności"
znikała jednak w projekcie komunistycznym, a ostateczną przyczyną
owego braku było zerwanie więzi między człowiekiem, jako bytem niesamoistnym,
i Bogiem jako źródłem jego bytu. Utrata owej łączności, jak wyjaśniał
konserwatysta Popiel, i równoczesna negacja osobowego Boga przez
socjalistów i komunistów, wiązała się przecież ze zniesieniem wszelkich
praw, które Bóg ludzkości przepisał, prowadziła tedy do zakwestionowania
wszelkich relacji innych niż polityczno-ekonomiczne, a co za tym
idzie podnosi do potęgi strasznej i niesumiennej zwykłą
ludzką pychę, skoro ludzki projekt miał ustalać treść owych relacji;
skoro rozum ludzki miał przezwyciężyć wszelkie trudności i sprzeczności
w świecie, jednocześnie odbierając człowiekowi wszystkie duchowe
rozkosze, jakie mu Stwórca udzielił, i wszystkie dobra, które
pracą kilku tysięcy lat zdobył.
Analogiczne
uwagi, powtórzmy raz jeszcze, znamionujące zasadniczy, bo nie polityczny,
lecz antropologiczny błąd, który zdaniem krytyków katolickich i
konserwatywnych wyznaczał fundamentalną ułomność idei komunistycznej,
znajdujemy u wielu autorów międzywojennych, broniących wizji człowieka
niedoskonałego, lecz wpatrzonego w ideał doskonałości, oddalających
- za krytykami XIX w. - próby wiązania idei komunistycznej jako
rzeczy zdrożnej i wypływu chorobliwej
wyobraźni z nauczaniem Jezusa Chrystusa. Nauczaniem Boga-człowieka, który
wzywał do
miłości bliźniego, jałmużny, czystości życia i wyrzeczenia się dóbr
ziemskich, potępiał natomiast
namiętności samolubne, uczucia nienawiści, zazdrości, chciwości, powodujące zwolennikami
prymatu równości politycznej i politycznego braterstwa, kierującymi
się przeciw dotychczasowym posadom życia społecznego i politycznego,
gotowymi zapalać
wojny domowe. Istotnie, jak
dostrzegał Ignacy Czuma i wielu krytyków międzywojennych, XIX wiek
odebrał państwu Boga, bo odebrał miarę oceny człowieka, bez
Boga bowiem
człowiek stawał się jeno
znikomym zwierzęciem. Skarlony
w
ten sposób człowiek znajdował się w centrum namysłu komunistów,
mających go za przemijające zwierzę, "czystą
zmysłowość", a nie
trwałą wieczną osobowość. Także w tym okresie
najważniejszym aspektem katolickiej i konserwatywnej krytyki komunizmu
pozostał "moment antropologiczny". Wyjaskrawiali go w
szczególny sposób autorzy, którzy - jak Czuma - związani byli z
powstałym w okresie międzywojennym Katolickim Uniwersytetem Lubelskim.
Dla Józefa Pastuszki, Antoniego Szymańskiego i Henryka Dembińskiego
"błąd antropologiczny" był zasadniczą racją wszelkich
błędów doktryny komunistycznej we wszystkich jej odmianach. Pierwszy
z nich pisał bowiem: Kultura grecko-rzymska, a później kultura chrześcijańska
zakładają dualizm rzeczywistości: świata zjawiskowego i ponadzjawiskowego albo świata ducha. Człowiek wrasta w oba światy i oba w sobie
jednoczy, rozwijając w
szczupłych granicach jestestwa fizycznego życie duchowe, życie myśli
i woli, życie uczuć i ideałów, które wykracza poza granice zjawiskowości.
Z ciążenia ku światu transcendentnemu, któremu przysługuje obiektywizm,
wyrasta jego religia i moralność, prawo i obyczaje. Człowiek wrasta
w sferę ideałów duchowych i w nich upatruje sens życia. Idea duchowości
człowieka wywarła głęboki wpływ na rozwój kultury europejskiej, bowiem w jej atmosferze ideowej człowiek coraz bardziej wyodrębniał
się od przyrody, uświadamiał sobie swą wyższość, swą autonomię i
swe uprawnienia władcze w stosunku do świata zjawiskowego. Tymczasem materializm komunistyczny przerwał
dotychczasową linię rozwojową i spowodował pomniejszenie, zdeklasowanie
i depersonifikację człowieka. W komunizmie człowiek zajmuje stanowisko
podrzędne, bo nowymi pojęciami metafizycznymi stały się produkcja, kapitał, praca, towar,
pieniądz, wartość; pojęcia te, choć występują w szacie ekonomicznej, miały teraz określać
istotę człowieczeństwa, czynić przedstawicieli gatunku, który dotąd
stanowił jeden z elementów stworzenia i miał swe miejsce w planie
stwórczym Boga. Pojęcia te jednak
przesłaniały właściwe oblicze człowieka, czyniły go towarem, pracą,
pieniądzem itp. Determinizm sił ekonomicznych przytłaczał człowieka,
odbierał mu jego twórczość, autonomię i samodzielność, czynił wypadkową sił przyrody, małym kółkiem, w olbrzymiej
maszynerii świata, poddanym prawom fizycznym, działającym ze ślepą
koniecznością. Szymański odnosił
się do tej samej kwestii powołując się wprost na doktrynę Marksa;
pisał, że komunizm
pojmuje społeczeństwo-fabrykę na wskroś mechanistycznie, znajdując w niej
jednostki,
a nie osobowości; że w tym projekcie giną wartości jakościowe ludzkie, ginie człowiek jako samoistny, świadomie
poznający i odpowiedzialny człowiek, a zatraty te są nieuniknionym następstwem materializmu
dziejowego. Skoro jedynym czynnikiem rozwoju są stosunki gospodarcze,
człowiek staje się niczym. Wprawdzie, zauważał, Marks i inni teoretycy socjalizmu
uznają wpływ człowieka na bieg dziejów oraz wpływ instytucji wytworzonych
przez człowieka, ale są to czynniki tylko wtórne. Człowiek gospodaruje,
tworzy kulturę, wpływa na bieg wydarzeń, ale myśli on to tylko i
chce tego tylko, co musi myśleć i chcieć, bo go w tym kierunku determinują
czynniki ekonomiczne. Psychika ludzka, jego umysłowość, wola, uczuciowość
są wytworem czynników ekonomicznych, a nie samoistnego pierwiastka
duchowego. I dlatego osobowość ludzka nie ma znaczenia w dziejach.
Jest ona tylko narzędziem, którym się posługuje twórcza, ale ślepo
twórcza materia. Wywody filozofów Pastuszki i Szymańskiego
uzupełniał Dembiński, podobnie jak Czuma, prawnik. Bodaj najbardziej
konsekwentnie dowodził, że duch jest dla zwolenników komunizmu tylko częścią materii, że zamiast zmierzać do samodzielnego,
własnym wysiłkiem osiąganego celu, musi człowiek przez nich analizowany
podlegać tym
samym co materia prawom ewolucji, w następstwie czego, jako przedmiot odrębnej osobowości, był niejako
ściągnięty z piedestału, na którym go chrześcijaństwo stawiało. Dzieło się tak
wskutek zanegowania przez komunizm chrześcijańskiej wizji człowieczeństwa,
zniesienia zasadności ukazywania człowieka jako bytu, w którym w
jakiś sposób obecna jest Boskość. Nie ma już mowy, by godność osoby ludzkiej wynikała z jej stworzenia na obraz i podobieństwo Boga, by ze względu na to podobieństwo, a
także przeznaczenie człowieka, człowiek był nadal integralną całością, która żadnej innej obszerniejszej
całości nie da się podporządkować. Osoba ludzka przestała już tkwić korzeniami swoimi w świecie
ducha, przestała być złożeniem ducha i materii, wolności i determinizmu, tego, co indywidualne
i tego, co ogólne, królestwa Cezara i królestwa Bożego. O ile dla chrześcijaństwa
istnienie
osoby ludzkiej stworzonej właśnie na obraz i podobieństwo Boże było dowodem na
to, że
świat nie wystarcza sam sobie, że zasada jego doskonałości nie tkwi
w nim samym, ale w Bogu, Istocie, która jest ponad światem, "doktryna komunistyczna" sprowadzała
człowieka do
świata naturalnego, miała go jedynie
za kategorię
przyrodniczą, biologiczną i socjologiczną, za byt, który z punktu widzenia biologicznego
wchodzi w skład gatunku, z punktu widzenia socjologicznego wchodzi
w skład społeczeństwa, nie ma już jednak więzi z rzeczywistością ponadempiryczną.
Człowiek stawał się w niej niepodzielnym atomem i mianowany bywał indywiduum, istotą bezimienną, pozbawioną życia wewnętrznego; istniał wszak tylko w zależności od gatunku i społeczeństwa, był w całości swej gatunkowy i społeczny,
stanowił element,
cząstkę całkowicie określoną przez swój stosunek do całości, tracąc osobowość
i podstawę wolności psychologicznej w następstwie zerwania łączności
z Tym, który był dotąd podstawą jego sensu.
Pozwoliłem
sobie przywołać dłuższe fragmenty pism katolickich krytyków idei
i doktryny komunistycznej, by unaocznić istotę ich stanowiska; by
nie tylko wykazać, że liczni konserwatyści - a Popiel nie jest tu
jedynym przykładem - podzielali ich stanowisko, ale przede wszystkim,
by wskazać, że polemika przez nich podejmowana nie ograniczała się
do wymiaru politycznego, lecz dotykała problemu bardziej fundamentalnego.
Bo jeżeli liczni, nawet nam współcześni, filozofowie polityki zauważają,
że na dnie zagadnień politycznych tkwi kwestia człowieka, to wraz
z nimi winniśmy dostrzegać, że spór o człowieka decydować mógł o
treści krytyk formułowanych wobec projektów wprost należących do
sfery politycznej. Stwierdzenie, że człowiek traci więź z Bogiem,
że jego godność nie wynika z relacji do jego Stwórcy i "podstawy
sensu", że osadzony w porządku przedmiotowym jest w jakiś sposób
określany, mniejsza o to, czy "mechanicznie determinowany",
że staje się - jak rzecz ujmował także katolik przecież, międzywojenny
konserwatysta i prawnik Władysław Leopold Jaworski - tylko automatem,
dostrzegalnym tylko zmysłami bytem, nie idealnym bytem, którym jest
osobowość człowieka, musi rzutować na sposób ujęcia nie tylko "komunistycznej
filozofii prawa" (termin Czumy), ale i swego rodzaju "filozofii
politycznej", w której nie było miejsca nawet dla tak istotnego
klasycznego pojęcia, jak "państwo".
Zanim
przejdziemy do prezentacji argumentów krytycznych odnoszących się
do tej sfery refleksji katolickiej o "politycznej stronie"
komunizmu, warto podać jeszcze jedną uwagę. Następstwem "błędu
antropologicznego" było przecież kontrowersyjne ujęcie wolności
człowieka, problem zajmujący znaczące miejsce w refleksji nad światem
politycznym. System komunistyczny bowiem, powstały - jak rzecz ujął
Jan Paweł II
- z myślą o wyzwoleniu człowieka, w końcu uczynił go niewolnikiem; żelazna dyktatura, która w imię sprawiedliwości
i równości naruszała wolność i godność poszczególnych ludzi i społeczności
świata, miała za najważniejszą z przyczyn tę, która czyniła z wojującego ateizmu istotowy element
marksizmu. Zdaniem nie tylko Papieża, ale i krytyków aktywnych wiele
dziesięcioleci przed Nim, a przywołanych przez nas w niniejszym
tekście, ateizm obraża
człowieka, pozbawia jego godność fundamentu i najbardziej
trwałej gwarancji, a czyniąc go ułomnym, skarlałym i "jednowymiarowym"
w istocie skazuje go na poszukiwanie warunków spełnienia osobowości
mimo tego, co go przekracza, "w sobie" niejako i przeciw
wszystkiemu, co wspólne dla danej społeczności i całego stworzenia;
czyniąc tak umacnia w nim błędne przekonanie, że świat polityczny
i - szerzej - rzeczywistość empiryczna poddana jest Leninowskiej
tezie "kto kogo?", wzywając do podjęcia walki, a nie współpracy.
Spoglądając z tej perspektywy istotnie materialistyczne pojęcie historii,
wizja społeczeństwa pozostającego w ostrym konflikcie, rola mesjańska
przypisana jednej partii będącej właścicielem państwa, uzupełniają jedynie
tę podstawową wizję "skarlonego człowieka".
Następstwem
tego "skarlenia", osadzenia człowieka w porządku materialnym
jedynie, zerwania jego więzi z Bogiem, było nie tylko zepchnięcie
go do "błota" i "brudu", nawet nie tylko uwolnienie
sfery politycznej od akceptowanego dotąd normatywnego kontekstu,
który wielu krytyków kojarzyło z mocą obowiązującą "zakonu
przyrodzonego", określającego w szczególności naturę człowieka;
nie tylko zatem było nim zetknięcie go z "politycznym błotem",
ale także błędne ujęcie indywidualnej wolności człowieka. Skojarzona
w wizjach komunistów z autonomią nie tyle w zakresie decydowania
o treści zachowań mu właściwych przez odniesienie do pewnego normatywnego
wzorca gatunkowego, choćby do przyrodzonych skłonności właściwych
wszystkim egzemplarzom gatunku, lecz w zakresie arbitralnego i wolnego
od wszelkich uwarunkowań ustalania treści powinnego działania, wolność
wykluczała wszelkie normatywne granice. Nie była już stanem umożliwiającym
wybór między dobrem a złem, bytem i jego brakiem, między potwierdzeniem
i zaprzeczeniem siebie jako człowieka, aktem świadectwa swej godności
lub jej negacji, skoro nikł dotychczasowy fundament godności. Zdaniem
wielu krytyków, zgoda na ten rodzaj "autonomii moralnej",
wymagana przez liczne opcje poprzedzające narodziny kolektywistycznych
orientacji komunistycznych, była następstwem poprzedniego zerwania
więzi z osobowym Bogiem, uzupełniając rozstrzygnięciem etycznym
uprzednio przyjęte rozstrzygnięcie antropologiczne. Mimo ułomności
intelektualnej i moralnej miał być człowiek zdolny już nie do rozpoznawania
treści norm decydujących o powinnych aktach moralnych, ale do ich
ustalania mimo odrzuconego kontekstu metafizycznego. Uwalniany od
kontekstu normatywnego, osadzonego na ładzie metafizycznym, czyniący
rozum władzą zdolną ustalać treść norm, a nie tylko roztropnie odnosić
się do tego kontekstu, cieszący się mniemaną autonomią człowiek
stawał w końcu wobec tych, którzy za niego wskazywali treść powinności;
ułomny z natury, prędzej czy później znajdował się w obliczu tych,
którzy piastując władzę za niego decydowali o treści norm powszechnie
obowiązujących, z konieczności mających za cechę wyróżniającą przymus.
W istocie, zupełnie bezwiednie poddawał się piastunom władzy, będącym
w projekcie komunistycznym zarazem właścicielami dóbr i osób, którzy
za niego - niezdolnego ustalać jednolite reguły postępowania, bo
niedostatecznie znającego cel istnienia gatunku - decydowali o treści
powszechnie obowiązujących norm, aspirując tym samym do określania
fundamentu godności i porządkowania zachowań ułomnego człowieka.
Oczywiście,
pokreślmy to raz jeszcze, nie był to problem wiązany wyłącznie z
ewentualnością zapanowania komunizmu. Analogiczne zagrożenie znajdowano
bowiem od początku XIX w. w propozycjach liberalnych i demokratycznych,
jak de Tocqueville zapowiadając pojawienie się stanu, w którym obietnica
wolności indywidualnej zostanie zanegowana w następstwie zagospodarowania
jej przez władców politycznych działających za przyzwoleniem pozostawionych
sobie jednostek, wyzutych z tradycyjnych odniesień wspólnotowych.
Diagnoza u krytyków komunizmu i krytyków skrajnego demokratyzmu
była analogiczna: wszelka próba uzgodnienia wolności i równości,
a ściślej uznania równości za pierwszą wobec wolności indywidualnej,
sprowadza nie tylko zagrożenie dla istniejącego stanu rozwarstwienia
tradycyjnego, hierarchicznego, a zdaniem niektórych wręcz organicznego,
społeczeństwa, ale także zanik tego, co dla takiego społeczeństwa
kluczowe - mnogości naturalnych i tradycyjnych struktur pośredniczących
oraz deprecjację wzorców niesionych przez wspólnotową kulturę, przechowywanych
w owych strukturach, co za tym idzie "uwolnienie" od nich
jednostek i skazanie ich na bezpośrednią relację ze scentralizowaną
władzą i stanowionym przez nie prawem, jako jedynym źródłem powszechnie
obowiązujących norm. Przywoływany już ultramontański krytyk
połowy XIX w. pisał przecież o kraju de Tocqueville, że dotykając za pomocą komunizmu do ostatniego krańca zasady
równości, spostrzegła się, że równość przesadzona jest antysocjalna
i prowadzi do barbarzyństwa. Jest antysocjalna i prowadzi do barbarzyństwa, gdyż równość, o jakiej prawią
komuniści, jest w istocie przeciwna wolności, z konieczności zastępując wolność podporządkowaniem
dyspozycji władzy, zdaniem Szymańskiego, albo w imię solidarności
albo identyfikacji woli jednostki z wolą powszechną. O drugiej racji
wspominali krytycy międzywojenni, świadomi powiązań intelektualnych
stronników Rzeczypospolitej demokratyczno-socjalnej
ze stanowiskiem Rousseau, którzy obarczani byli winą za stworzenie bliskiej
komunistom "politycznej wspólności" (termin Jaworskiego),
w której wolność jako indywidualna niezależność przestaje istnieć
w następstwie dominacji nie tyle równości wobec prawa, co równości
absolutnej. W takiej wspólności absolutnie równych i dlatego sobie
podobnych ludzi, człowiek przestawał być samym sobą, tracił wolność, stawał się bezwiednym, bezwłasnowolnym
członkiem państwa czy gminy; nie mógł już posiadać wobec zniesienia
własności;
nie mógł kochać prawdziwie, wobec negacji
małżeństwa; nie mógł się nawet poświęcać dla wspólnoty, bo swe racje traciły tak ojcostwo, jak i ojczyzna. Wartości życiu nie miały już dawać
ani więź z Bogiem, ani nawet indywidualna wolność jako niezależność
gwarantowana zasobnością chronioną przez nienaruszalne właścicielskie
prawa podmiotowe, ani nawet małżeństwo lub dziedzictwo potomków,
ani trud dla ojczyzny jako największej wspólnoty, w pewnej mierze
podobnej przecież do rodziny. O wartości
życia decydować
miało jedynie używanie z przyzwolenia jedynego właściciela, posiadacza
i władcy chleba
powszedniego mimo dojmującego
przecież uczucia
równości w nędzy. Chleb konieczny był dla fizycznego przetrwania ciała, uczucie
miało znaczenie o tyle, że zastąpione być miało w przyszłości innym
uczuciem - uczestnictwa w zasobności wspólnoty, osiąganej nie przez
indywidualną przedsiębiorczość, ale przez gospodarność kolektywu
jako całości. I chleb jednak, i tymczasowe uczucie pojawiały się
tylko (i na zawsze) we wspólności, której ustrój był najstraszniejszym despotyzmem, jaki pojąć można, despotyzmem prowadzącym
do utopienia
cywilizacji w potokach łez, krwi i błota.
Niemniej,
właśnie w związku z możliwością spełnienia przepowiedni związanych
z ideą komunistyczną, a jeszcze bardziej w związku z wydarzeniami
dziejącymi się w Związku Sowieckim, problem "absolutnej autonomizacji
moralnej" absolutnie równych także w tym względzie ludzi nabierał
znaczenia szczególnego. O ile uprzednio można było przypuszczać,
że społeczeństwa zachodnie ustalą granice "atomizacji",
że opierając się na instytucjach i wzorcach mających za sobą stulecia
tradycji powstrzymają proces "wyzwalania" jednostek i
piastunów władzy z kontekstu normatywnego przez wbudowanie liberalnych
granic swobody konkurentów i swobody prawodawcy, projekty komunistyczne
nadziei takiej nie dawały. Busolę
moralną traciły w nich zarówno jednostki, jak i władcy. O ile jednak tam "moralne
granice" mogły zastąpić "granice jurydyczne" w postaci
praw podmiotowych jednostek, głównie tych, które wiązały się z własnością,
w przypadku komunistycznym, który kwestionował osobowość jednostkową
zrywając więź człowieka z Bogiem i odbierając i własność, i posiadanie,
granic tego rodzaju niepodobna było wyznaczyć.
Z nauki
zaprzeczającej Osobowości Boga i człowieka, wypływa zaprzeczenie
własności, wolności, małżeństwa, rodziny, wiary i prawdy; bo
wiara jest tylko złudzeniem, a prawo, jako postulat rozumu, wypływa
dopiero z wyroku większości. Gdy zaś wyrok odpowiadający postulatowi rozumu poddany został ideologicznie
dekretowanemu celowi, prawo stawało się jedynie narzędziem osiągania
celu, a nie zestawem stałych norm wiążących w równej mierze tych,
którzy określają jego treść i tych, którzy są ich adresatami. Umysły poziome, rozkoszujące w przyszłości
społecznej, w której każdy człowiek równy drugiemu ma niby
zapewniony sobie chleb powszedni, gdzie nie ma być nędzy, ale gdzie
też nie ma tych szlachetnych usiłowań, nie dostrzegały, że próba spełnienia
celu prowadzi już nie do barbarzyństwa,
ale do zezwierzęcenia, niweczy bowiem
wszelki ład normatywny, a poddając każdą normę dyspozycji dążących
do jego spełnienia znosi moc obowiązującą wszelkich stałych reguł.
Nie dostrzegały one nie tylko, że zapatrzenie w przyszłość decyduje
o odrzuceniu dziedzictwa kulturowego Europy. Nie dostrzegały też,
iż wedle projektu komunistycznego prawodawca ma działać nie dla
zagwarantowania praw podmiotowych ani spełnienia zasad sprawiedliwości
materialnej znanych odrzucanemu dziedzictwu, ale dla spełnienia
wzniosłego celu, choćby z pogwałceniem indywidualnych uprawnień,
a nawet - jak twierdzili międzywojenni prawnicy o nastawieniu konserwatywnym,
niekoniecznie przekonani katolicy (jak choćby K. Grzybowski) - kosztem
wszelkich norm, także narzucanych przez siebie, zawsze tymczasowych,
bo mierzonych służbie celom.
Charakterystyczne,
że tak skrajny sąd wypowiadał jeszcze w 1965 r. Prymas Tysiąclecia,
uchodzący w powszechnej opinii za zwolennika porozumienia z przywódcami
reżimu komunistycznego, nawołującego do "normalizacji",
przez trzy lata pozbawiony wolności, w latach 1970. domagający się
od władz komunistycznych respektowania praw człowieka. W trakcie
obrad Vaticanum II, negując tezę, jakoby istniał jeden świat nowoczesny, znający stabilne prawo przedmiotowe,
gwarantujące poszanowanie praw podmiotowych obywateli, wskazał on
na istnienie innego jeszcze świata, ukształtowanego
wedle zasad diamatu, świata komunistycznego,
różnego od "nowoczesnego", kształtowanego przez monopartię
wedle wymagań materializmu dialektycznego. Z państwem z tego "innego",
"oderwanego świata" porozumienie nie było możliwe, nie
tylko z tej racji, że opierało się ono na "błędzie antropologicznym",
ale także z tej, że nie znało stabilnego, ogólnie obowiązującego
prawa, a respektowanego również przez organy, które miały je stanowić
i stosować. "Państwo diamatu" gwałciło samą istotę prawa,
podporządkowując prawa osoby ludzkiej określeniom prawa przedmiotowego nie opartego na stabilnych
podstawach, będącego natomiast instrumentem służącym celom rewolucji. Państwo to nie
mogło znać stabilnego prawa przedmiotowego, a przez to nie mogło
gwarantować nienaruszalności praw podmiotowych; nie mogło opierać
się na stałych przesłankach, bo stawało się funkcją politycznego
celu, funkcją 'woli klasy panującej z mocą
prawa', funkcją - można by rzec - "klasowego władcy", który dążąc
do spełnienia znanego sobie celu partykularnego, staje się właścicielem
i jako taki korzysta z norm dla opisu swoich bieżących działań,
w żadnej mierze nie wiążąc nimi swej woli. Jego wola bowiem znała
jedyną wytyczną - cel i nie poddawał się miarom dyktowanym przez
rozum; ten przecież, instrumentalizowany przez wolę, mógł był jedynie
podpowiadać środki, które służyły osiąganiu celu, nie był natomiast
w stanie narzucić woli niczego bezwzględnie ją wiążącego. Diamat, zauważano, podważał
i odrzucał wszelkie
stałe normy prawne i wszelkie stałe zasady; w jego świecie nie istniał ani ład społeczny, ani nietykalne
zasady, ani odwieczne idee, pojęcie prawa ustępowało w nim bowiem przed pojęciem celu, który uświęca środki, z przemocą i
zniewalaniem włącznie; z chwilą osiągnięcia pośredniego, bliższego celu środki,
które straciły rację bytu, były porzucane,
skoro tylko nowemu lub dalszemu celowi służyć mogły środki odmienne.
Zasadniczy
problem tkwił tedy w tym, że środki, które dziś służyły jako oręż w walce, choćby nazywane
były normami konstytucyjnymi lub gwarantowanymi w ustawie zasadniczej
podmiotowymi prawami człowieka, mogły być jutro odrzucane, gdy tylko bieżący cel zostanie osiągnięty.
Problem ten decydował o honorowaniu umów, układów i konwencji przez "państwo diamatu" o tyle tylko, o ile służyły
one bieżącym celom, skoro były przyjmowane tylko ze względów taktycznych; jako takie nie
były one traktowane w świecie
diamatu jako wiążące państwo
diamatu, choć druga
strona uważała się za moralnie zobligowaną. Dotyczyło to w szczególności porozumienia
między Kościołem a państwem: choć porozumienia takie hierarchowie
Kościoła uznawali za wiążące, kontrahent umowy - "państwo diamatu"
- nie czuło się nią związane od chwili, gdy, jak wskazywał Prymas,
osiągnęłoby bieżący cel, którym było zniewolenie
Kościoła. Wszelka zawarta umowa miała tedy dla takiego państwa wartość wyłącznie praktyczną, zmierzała do neutralizacji przeciwnika, pozbawiona jednak
była siły
prawa,
analogicznie jak każde wyrzeczenie woli przez konstytucyjny organ
stanowiący normy nazywane prawnymi, a również pozbawione mocy wiążącej
na przyszłość. Wyszyński rozszerzał wniosek, dotykając samego fundamentu
problemu obowiązywania norm w "państwie diamatu": mówił
nie tylko, że żaden układ z takim państwem
nie zapewnia
Kościołowi bezpieczeństwa; mówił także, że nie istnieje żadna norma prawna zabezpieczająca człowieka
dziś przed złamaniem jej jutro. W takim "porządku
prawnym" wolności jednostki, jako obszary wolne od ingerencji
organów stanowiących i stosujących prawo, nie mogły być wyznaczane,
wszystkie organy "państwa diamatu" miały bowiem na względzie
nie niezależność jednostek, ale cel właściwy kierowanej przez nie
"wspólności". Cel, który ulegał "zmianom taktycznym"
odpowiednio do wymagań stawianych przez fakt władania. Fakt ten
usprawiedliwiany był wprawdzie ideologicznymi formułami, jednak
problem "tymczasowości prawa" pozostawał z zasadniczej
racji nieadekwatności ideologii do rzeczywistości. Gdy bowiem okazywało
się, że wzniosły cel, stanowiący "ośrodek ideologii" nie
mógł być spełniony w porządku ułomnego człowieka, w rzeczywistości,
której niepodobna było dowolnie przekształcać, pozostawały cele
niższego rzędu, odpowiadającemu faktowi władania pozbawionego realnego
usprawiedliwienia.
Słowem,
zdaniem nie tylko Wyszyńskiego i nie tylko katolickich krytyków
komunizmu, choć przecież nie wszystkich, jak okazało się po 1989
roku, "państwo diamatu" nie znało prawa z racji zupełnie
elementarnych: kreując "nadrzeczywistość" stykało się
z rzeczywistością utrudniającą twórcze dzieło przekształcania świata.
Napotykając nieprzekraczalne granice, traciło wzgląd na niespełnialność
celu. Zdaniem konserwatystów i katolików ideologiczne formuły mogły
jedynie kreować "nadrzeczywistość", mogły sugerować, że
"antropologiczny błąd" nie wywołuje żadnych skutków; w
rzeczywistości ów błąd odciskał się w dotkliwy sposób; przesłaniające
go ideologiczne formuły wywoływały sprzeciw wszystkich dopominających
się respektowania wymagań człowieczeństwa, jakie odczuwali i w ramach
jakiego pozostawali. Z jednej strony żądali tedy spełnienia elementarnych
warunków materialnej egzystencji, zapewnienia przez "państwo
diamatu" tego, co konieczne dla ciała; z drugiej domagali się
przyznania przez nie przestrzeni potrzebnej duchowi, nie przystając
na wezwania do cierpliwego oczekiwania na spełnienie tego, co niespełnialne
i poddania się przywódcom politycznym i intelektualistom, którzy
mylili "ideologiczną nadrzeczywistość" i cel jej właściwy
z rzeczywistością empiryczną, rzeczywistością niedoskonałego człowieka
i władzy posiłkującej się przymusem.
Ani wolność uzasadniana podobieństwem do Boga
lub człowieczeństwem sięgającym poza świat materialny, ani wolność
jako osobnicza niezależność od ingerencji ze strony kogokolwiek
z zewnątrz, nie mogły znaleźć zastosowania w projektach nakierowanych
na spełnienie celu w "porządku przedmiotowości", a formułowanych
przez wodzów "państwa diamatu" w ideologicznym projekcie
"nadrzeczywistości". Wolność wymagała wszak "zestrojenia"
woli jednostek z wolą kolektywu, ściślej z wolą tych, którzy kolektyw
uosabiali. Był to jednak problem nie tylko "dbałości o dobro
wspólnoty", spełniania jej "interesu" przez uosabiających
"wolę kolektywu". Z punktu widzenia krytyków katolickich
i konserwatywnych było to zagadnienie znacznie poważniejsze niż
tylko zagubienie przez monopartyjnego, faktycznego dyktatora determinującej
roli "rządów liczby", o które dobijali się demokraci wraz
z niektórymi liberałami. W przekonaniu krytyków nie szło jedynie
o przywrócenie takich "rządów", skoro z ich punktu widzenia
były one niebezpieczne wobec przyzwyczajenia jednostek do dokonywania
wyborów wedle wymagań "niskich namiętności" człowieka,
którego demokraci i niektórzy liberałowie także redukowali ich zdaniem
do "poziomu zwierzęcia". Szło o przywrócenie "jakości
rządzących", jako warunku stabilności prawa i jego respektowania
przez władców i obywateli zarazem; o ustanowienie fundamentu odpowiednio
do rzeczywistej natury niedoskonałego człowieka złożonego z dwóch
elementów; o dostrzeżenie, że niepodobna stawiać "nadrzeczywistych
celów" i dostosowywać do nich reguł porządkujących poczynania
skazywanych na dążenie do nich ludzi. Teza, iż w sytuacji, gdy państwo
traci busolę moralną, samo wytwarza moralność, mogła znaleźć odniesienie i do "państwa
diamatu", i do państwa rządzonego przez "liczbę".
W obu przypadkach prawo było tymczasowe; było nim jednak nade wszystko
wówczas, gdy władcy "państwa diamatu" stawiali cel niemożliwy
do spełnienia, skazując siebie i prowadzonych przez siebie poddanych
na "moralność" usprawiedliwiającą wszelkie środki użyteczne
dla bieżącego celu wyznaczanego przez ideologiczne elity, uznające
ów cel za bliższy, a konieczny do realizacji, by niespełnialny cel
dalszy mógł zostać przybliżony.
Zagadnienie nieistnienia prawa mimo formułowania
przepisów mianowanych normami prawnymi w państwach komunistycznych
ideologów było często rozpatrywane przez katolickich krytyków inaczej
niż przez Prymasa, świadomego dominacji w powojennym dyskursie filozoficzno-prawnym
kategorii "podmiotowych praw człowieka". Przed wybuchem
II wojny i w XIX w. katoliccy autorzy wciąż odwoływali się bowiem
do ujęcia tradycyjnego, w "zakonie przyrodzonym" lub "przedsobnym
ładzie przedmiotowym" znajdując miary sprawiedliwości prawa
stanowionego. Sięgali tedy po stanowisko bliskie tradycji tomistycznej
wykazując, że walor prawa posiada przedmiotowy porządek moralny,
poznawany przez człowieka lub, w ścisłym znaczeniu, sam ów poznany,
odtworzony porządek; że prawem jest zbiór norm wytworzonych
przez człowieka, a będących pojęciowym wyrazem przedmiotowego porządku,
odciskającego się w każdym egzemplarzu gatunku ludzkiego w postaci
skłonności przyrodzonych i celu, ku któremu tamte prowadzą, lecz
który przekracza "porządek przedmiotowy"; celu gatunkowego tedy, odnoszącego się jednak
do rzeczywistego, ułomnego człowieka, dążącego do wydoskonalenia
jestestwa przez przekroczenie ograniczeń charakterystycznych
dla cielesności. Normy owego "zakonu" lub "przyrodzonego
prawa przedmiotowego" były ogólne, wymagały dodania sposobów
realizacji nie w ten sposób, o czym się zwykle zapomina, że należało
z nich wywieść dedukcyjnie normy szczegółowe, lecz przez uznanie
norm ogólnych za negatywne ramy poszukiwań rozumnego prawodawcy.
Prawodawcy, który nie mógł czynić aktu arbitralnej "suwerennej
woli" jedynym źródłem "norm i miar", ale uruchamiał
rozum i baczył na dobro wspólne świadom istnienia normatywnych granic
swej swobody prawotwórczej. Istotnie, zdaniem prawników konserwatywnych,
a w znacznej mierze również katolickich, zapoznanie świadomości
granic odpowiednich dla niedoskonałej natury ludzkiej stało się
udziałem nie tylko komunistycznego prawodawcy. Także inni zapominali
o tym, że o treści prawa decyduje nie konsens walczących ze sobą
partykularnych ugrupowań albo że nie decyduje on mimo wszelkich
granic. "Błąd antropologiczny" i tym razem czynił atoli
wyjątkowym przypadek komunistycznego prawodawcy. Każdy prawodawca
miał pamiętać o tym, że jakaś instytucja lub norma należy negatywnie
do zakonu przyrodzonego prawnego, gdy nie jest z nim sprzeczna;
że jako norma negatywna ów zakon stanowi granicę, której
prawo pozytywne przekroczyć nie może, bo wtedy będzie się sprzeciwiać
porządkowi rzeczy, opartemu na naturze ludzkiej i grupy społecznej,
a poznanemu przez rozum; że wszelako w tych granicach prawo
pozytywne ma swobodę działania i powinno być tym, co w danych warunkach
odpowiada dobru powszechnemu, jako że jest ono sformułowaniem
prawa racjonalnego danej grupy społecznej w danych warunkach historycznych,
a nie systemem normatywnym wyprowadzanym z założeń wprzód przyjętych, choćby wzniosłych i na pozór szlachetnych albo
wskazywanych przez "impuls humanistyczny".
Przekonując, że granicami swobody w zakresie
stanowienia prawa są ogólne normy "zakonu przyrodzonego",
stwierdzane przez człowieka mocą rozumu przyrodzonego, katolicy
podejmowali krytykę komunistycznego systemu prawa przedmiotowego
spoglądając nie tyle z punktu widzenia gwarancji praw podmiotowych,
co z perspektywy kryteriów sprawiedliwości znajdowanych w "normach
wyższego rzędu". Czymże było w ich ujęciu prawo przedmiotowe
w zrealizowanej w Sowietach wizji komunistycznej? Było jedynie systemem
norm socjalnych, wytwarzanych i utrzymywanych przez określoną siłę
społeczną, przez tych, którzy mają siłę, którzy dysponując
nią inspirowali powstanie normy, normy dla siebie urządzali
podnosząc, że działają w imię realizacji celu nakreślonego przez
ideologię, w rzeczywistości jednak wprowadzając normy instrumentalne
wobec faktu ich władzy. Zdaniem krytyków taka była treść sowieckiej
tezy o prawie: ponieważ w sowietach siła formalnie należała
do klasy proletariatu, łatwo było określić sobie kierunek
treściowy wytwarzanych norm. Uwaga ta mogła zostać odebrana,
i często bywa współcześnie odbierana, jako jeden z częstych przypadków
wykorzystywania prawa dla usprawiedliwienia faktycznego dzierżenia
władzy zdolnej ustanawiać powszechnie obowiązujące normy. Także
dla krytyków katolickich i konserwatywnych "sowiecka teza o
prawie" nie była niczym osobliwym w dobie dominacji pozytywizmu
prawniczego i mogła zostać poddana oglądowi w związku z panującą
teorią i praktyką pozytywizmu prawa Zachodu XIX w., uznającego,
że prawem jest to, co wytwarza organ czy czynnik, który jest
w tym względzie formalnie legitymowany. Podkreślenie tylko tytułu
formalnego organu wydającego normy sprawiało, że niepodobna
było odmówić normie prawnej istotnych cech z tego np. powodu,
że nie dogadza tej lub innej warstwie, tą lub inną warstwę gnębi,
tratuje i niszczy. Grunt, jak pisał dalej Czuma, by norma
była wydana przez odpowiedni organ i w odpowiedni (tymże prawem
pozytywnym określony) sposób. Pozostając na polu właściwym pozytywistom,
ograniczając się do "wymagań formalnych", nie można było
uchwycić "gatunkowej różnicy" między "praworządnością"
Związku Sowieckiego i państw zachodnich. Różnica tkwiła bowiem nie
w formie, przynajmniej - uzupełnijmy - w formie konstytucyjnie zawarowanej,
a nie "faktycznie stosowanej" (problem wpływu elit monopartii
na legislatywę, na organ powołany do stanowienia prawa); różnica
tkwiła w treści. Tę atoli mogło ocenić nie prawo pozytywne, lecz
(jedynie) normatyka moralna czy metafizyczna i w nich należało
szukać oceny materialnej prawa sowieckiego i praworządności sowieckiej.
Tymczasem w "nadrzeczywistości" nakierowanej
na realizację ideału pełnej wolności i równości, zaspokojenia potrzeb
materialnych i spełnienia istoty człowieka, ideału niespełnialnego
w rzeczywistym planie doczesnym, zerwanie związku moralności
z religią i uzasadnianie autonomii rozumu wobec Boga prowadziło do wykluczenia nie tylko religijnej
podstawy etyki, ale także do zniesienia jakiejkolwiek etyki normatywnej
wykraczającej poza mniemania poszczególnych jednostek, a ściślej
poza niespełnialny projekt ideologów. Zakwestionowanie wymagań przyrodzonego
zakonu prawnego w życiu jednostek dopełniał analogiczny akt
w życiu publicznym. Autorzy projektu nie dostrzegali, że dobro wspólne
lub powszechne jest racją bytu porządku prawnego, o tyle
jednak tylko, o ile nie przełamuje przedmiotowego porządku moralnego,
opartego na naturze rzeczy. Nie uwzględniali, że dobro powszechne,
zwłaszcza znajdowane w związku ze wzniosłym, acz niespełnialnym
celem, staje się niemoralne, gdy gwałci wymagania przyrodzonego
zakonu prawnego. Ani one jednak, ani dobro powszechne, ani mająca
formalny walor uchwała Izby lub powszechna wola obywateli, wyrażająca
się w przewadze opinii, nie miały znaczenia, gdy decydujące
stawało się postanowienie woli rządzących, na których ciążyła powinność prowadzenia ku
celowi zapowiadanemu przez nakierowaną na przyszłość ideologię;
ideologię nie uwzględniającą przeszłości, bo znającą jedynie teraźniejszość
i przyszłość, znoszącą fundamentalny i dla konserwatystów, i dla
katolików związek trzech sekwencji temporalnych.
Krytyka ideologicznej deprecjacji przeszłości
towarzyszyła zatem krytyce panowania ideologii względem "politycznego
realizmu", kategorii szczególnie ważnej dla konserwatystów.
Podstawowe argumenty krytyczne, stosowane wobec projektów komunistycznych,
kierowane były zrazu przeciwko projektom liberalnym i łączyły z
obroną narodowości jako naturalnej wspólnotowości i przestrzeni
zakorzenienia jednostek. Wbrew liberałom podnoszono bowiem, że społeczeństwo
jest organicznym związkiem pokoleń, że wykształciło ono w spontanicznym
procesie więzi między osobami i grupami oraz właściwą sobie hierarchię,
nawet - zgodnie z tezą romantyka Brodzińskiego - że Bóg chciał
mieć narody jak ludzi osobowymi, aby przez nie działać na ludzkość albo - jak rzecz ujmował ultramontanin
Jan Koźmian - że wszystkie narodowości idą z Bożego ustanowienia
i do istnienia niepodległego oraz wszechwładnego losami swymi zarządu
prawo posiadają. Pomijając w tym miejscu zagadnienie kluczowe
dla sposobów ujmowania wspomnianego "realizmu", mianowicie
stosowności, zwyczajnej moralności jako miary roztropności
politycznej, nawet abstrahując od dostrzeganej przez wielu zachowawców
i katolików groźby bałwochwalstwa narodowości, warto wspomnieć,
że i dla "czystych katolików" i dla zaangażowanych konserwatystów
między ziemskimi obowiązkami najwyżej winien stać obowiązek
narodowości. Obowiązek ten był jednak negowany przez liberałów
(w imię uwolnienia jednostkowych wyborów od imperatywnego nacisku
wspólnotowości), a następnie przez zwolenników idei komunistycznej
(w imię klasowego uwarunkowania jednostki). Oba przypadki spotykały
się w negacji owej organicznej, hierarchicznej, naturalnej wspólnoty;
stosownie do abstrakcyjnych i tworzonych a priori ideologii
niedostatecznie uwzględniały znaczenia narodu, a przez to - zwłaszcza
w XIX stuleciu - pomijały zagadnienie decydujące o wymaganiach "politycznego
realizmu". Oba przypadki, choć w różnej mierze, działały tedy
przeciw narodom jako wspólnotom osadzonym w przeszłości i przyszłości, jako żywym rozwijającym się organizmom, łączącym
- jak u Gołuchowskiego - pokolenia przeszłe, teraźniejsze i przyszłe.
Oba miały za nic "polityczną roztropność" elit znających
doświadczenie historyczne wspólnoty, bardziej niż im ufając ustaleniom
rozumu jednostkowego, wyzutego z odniesień wspólnotowych, nie dostrzegającego,
że każda jednostka i każde pokolenie powołane są do przechowania
i wzbogacania zasobu wspólnotowej mądrości; stanowią bowiem elementy
"wielkiego duchowego organizmu", w którym wszystkie
części są dla siebie i dla innych, i wszystkie razem tak są zrośnięte
z sobą, że stanowią tylko jedną nierozłączną całość; w którym nie ma równości, bo różnic pełno,
i te różnice są nawet istotnym warunkiem istnienia całego organizmu,
jak nie ma nieograniczonej wolności, bo jest nieprzerwany
łańcuch podległości i zawisłości jednych od drugich, a wszystkich
razem od całości i całości od pojedynczych części.
Wspominana przez Gołuchowskiego, i postulowana
przez konserwatystów, "naturalność" rozwoju złożonego
organizmu społecznego, którego jednostki są elementami nie wyczerpującymi
jego treści, nie będącymi cyframi ani znakami algebraicznymi,
lecz elementami, których tożsamość kształtują rodzice, tradycje
i obowiązki, wymagała uwzględnienia swoistości owego
organizmu przez każdego członka wspólnoty i przez każdy rząd. Jednostki
i rządy winny były dostrzec, że w każdej pojedynczej społeczności
tkwi jej własna moc, zdolność kształcenia się i doskonalenia,
jak w dziecku są siły do wzrostu i dojrzewaniu potrzebne, skąd
dziecko to staje się z czasem mężem, nie przestając być zawsze jedną
i tą samą istotą. Jak drzewo
rozrasta się z pnia jednego, a wytwarza gałęzie, liście, kwiat i
owoc, z których każdy ma swoją indywidualność, a wszystko łączy
się w pniu swoim, tak społeczny ustrój jest wielorakością w jedności,
podnosił Popiel, uzupełniając błąd antropologiczny wtórnym wobec
niego "błędem społecznym"; błędem, który był o tyle znaczący,
że prowadził przecież do zakwestionowania prawa miłości jako
podstawowej miary życia społecznego, umożliwiającego uszanowanie
dla każdej jednostki z indywidualną duszą przez przechowanie
godności i wolności człowieka, uniemożliwiającego zaś wyłączne
panowanie siły, chyba chwilowe i to kiedy społeczność jaka upadła
moralnie. Zdaniem konserwatystów, dopełnieniem obu wspomnianych
błędów był tedy "błąd polityczny", właściwy nie tylko
zwolennikom komunizmu, przez nich jednak znacznie spotęgowany, polegający
na uznaniu, że państwo nie tylko dopełnia "warunki bytu społeczności",
ale że powstaje jako postulat rozumu, jako najwyższy ideał ludzkości,
a zajmując miejsce Boga tworzy ład i wedle niego nadaje kształt
poddanym-obywatelom tracąc wzgląd na cel wykraczający poza porządek
państwowy i projektując to, co nie może być wtłaczane w formy i
kategorie właściwe "wymiarowi przedmiotowemu".
Taki projekt państwa, mający - zdaniem Popiela,
konserwatysty i katolika zarazem - proweniencję heglowską, uniemożliwiało
ujmowanie społeczeństwa i narodu jako rozwijającego się spontanicznie
organizmu, które nie było przecież identyczne z państwem i nie poddawało
się projektowi władców, choć istnienie władzy było konieczne dla
jego trwania. O ile organiczne, składało się z szeregu zróżnicowanych
wspólnot, a nie z "ludzkich pojedynków", wtórych wobec
owych wspólnot, których położenia niepodobna było dowolnie zmieniać,
skoro pojedyncze części zajmowały pewne szeregi podług
pewnych prawideł po sobie się szykujące, w pewnych stosunkach podległości
zostające, a jednak się wzajemnie wspierające, w harmonijnym łączeniu
wszystkich razem całości życie nadające. Konserwatysta i katolik, podobnie jak Gołuchowski,
którego słowa przywołaliśmy, nie tylko zwalczał trend ku ćwiartowaniu
na sztuki polityczne i socjalne, do czego skłaniała liberalna
koncepcja atomistyczna eksponująca rolę jednostki i komunistyczna
koncepcja kolektywistyczna podkreślająca znaczenie klas społecznych.
Eksponując hierarchiczny wymiar społeczeństwa i potrzebę uwzględniania
"czynnika władzy", był świadom istniejących zagrożeń ze
strony dziewiętnastowiecznych koncepcji państwa, prób projektowania
go wedle zasady "wyłączności" stanowej lub klasowej (za
nic mającej jedność wspólnoty) albo bezwarunkowej zgody na wszechwładztwo
lub dyskrecjonalną władzę rządów, zwłaszcza tych, które byłyby sprawowane
w imieniu jednej z klas przez rządców i właścicieli wszystkich dóbr
zarazem.
Wciąż ponawiany sprzeciw katolików i konserwatystów
względem prób budowania świata społecznego na nienawiści, dzielenia
na sztuki polityczne i socjalne przez eksponowanie momentu
klasowego, negowania granicy między sferami prywatną i publiczną
i zawłaszczania pierwszej przez drugą dla łatwiejszego spełnienia
ideologicznego celu wiązał się nie tylko z krytyką dążeń do deprecjacji
naturalnych i tradycyjnych wspólnot, ale także z krytyką bliskich
myśleniu komunistycznemu rewolucyjnych metod zaprowadzania nowego
ładu. W połączeniu ze swoistym "konstruktywizmem politycznym"
metoda ta stawała się szczególnie niebezpieczna; okazywało się bowiem,
że konstruowanie jest równoznaczne z radykalnym zerwaniem z tym,
co stałe i minione, a utwierdzone w dziedzictwie europejskiej wspólnoty
kulturowej. Niemal religijna, zdaniem części krytyków katolickich,
wizja "raju komunistycznego", w którym zniknie wszelka
nierówność, nastąpi zaś nasycenie ogólne wszystkich apetytów przy
minimum fizycznego wysiłku, wizja raju, który z przeszłości
przerzucony zostaje w przyszłość i pozbawiony obcowania ludzi
z Bogiem, raju, o którym marzenia urągały wszelkim doświadczeniom,
nie liczyły się bowiem z naturą ludzką taką, jaką nam dały poznać
dzieje i życie codzienne, uzasadniała przecież metodę "konstruktywistyczno-rewolucyjną".
Metoda ta dopełniała chiliastyczne ujęcie, wymagające ślepej
wiary od adeptów komunistycznych i wszystkich, którym tamci
przedstawiali perspektywę spełnienia doczesnych oczekiwań. Jako
religia okaleczona, wywrócona, bardziej jednak religia
niż system naukowy przyszłej gospodarki społecznej, komunizm
zawierał dogmaty, z których najważniejszym był ten, który
określał cel. Ten bowiem, dogmatycznie ujęty, decydował o
nowym pojmowaniu pozycji człowieka, nowym pojęciu prawa, społeczeństwa
i państwa, nowym wreszcie sposobie traktowania kultury jako służebnej
wobec tego, co ma nastąpić w przyszłości, bezwzględnie wypierając
to, co dominowało dotąd. Metody usprawiedliwiane przez ów cel, były
- w odczuciu wielu międzywojennych krytyków - analogiczne do tych,
z których korzystali w tym czasie niemieccy faszyści. Zdaniem np.
Rostworowskiego, komuniści i faszyści podejmowali analogiczne, a
gigantyczne próby zupełnego
przerobienia życia ludzkości i osadzenia go na nowych podstawach;
próby te z pozytywnej strony i bezpośrednio wydawały się
odmienne, ale z negatywnej, jedynie miarodajnej, w
istocie były identyczne, skoro - mimo powierzchownych
różnic - hitleryzm i bolszewizm zgodne były co do tego,
że nowy porządek rzeczy nie ma być oparty na osobowym
Bogu, Stwórcy i Prawodawcy, na zakonie przyrodzonym, ujmującym
człowieka w zasadniczą zależność od Boga, ani na odpowiedniku
zakonu przyrodzonego - naturze ludzkiej i jej prawach, ale winien
powstawać w oparciu o mit rasy i krwi lub jakiegoś nie
wyodrębnionego od ludzkości Boga, który immanentnie się rozwija
i realizuje, w miarę jak urzeczywistniają się dążenia, których rasa
i krew jest głębokim źródłem, albo o mit materialnego postępu
zmechanizowanej, wyzutej z wszelkiego ideału ludzkości, dążącej
do wyimaginowanego celu. W obu przypadkach ulegała zniesieniu prawdziwa
podstawa życia, osobowy Bóg, miejsce którego zajmował człowiek,
który zrywał zależność od Boga i musiał iść drogą niskich
instynktów. Instynktów, które wymagały metod im odpowiadających,
które znosiły zaufanie jako podstawę więzi wspólnotowej wyprzedzającą
przymusowy ład prawny, wprowadzały w jego miejsce wrogość lub nienawiść
rasową lub klasową, uzależniając wszelkie normy od partykularnego
interesu rasy lub klasy, w imieniu i na rzecz których władać mieli
zarówno faszystowscy, jak i komunistyczni prawodawcy.
Zdaniem katolickich krytyków XIX i XX w., komunizm
głosił idee fałszywego wyzwolenia oraz fałszywej sprawiedliwości,
równości i braterstwa w pracy, przepajając naukę i działalność swych
wyznawców fałszywym mistycyzmem. Znosił on też wolność
jednostki jako zasadę moralnego działania człowieka, odzierał go
z tego wszystkiego, co stanowi o godności osoby ludzkiej, nie przyznając
jej w społeczności kolektywnej praw przyrodzonych i uznając
ją jedynie za kółko w mechanizmie zbiorowym. Wszystkie te fałsze były jednak wynikiem fundamentalnego
"błędu antopologicznego", błędu, który - zdaniem wielu
wspominanych w tekście krytyków katolickich - wykluczał możliwość
porozumienia z jego wyznawcami, a nawet wymagał radykalnego sprzeciwu.
Po wydaniu przez papieża Piusa XI encykliki Divini Redemptoris,
przynoszącej jednoznaczną ocenę komunistycznego projektu, prymas
August Hlond wołał: Sumienie katolickie narodu wyczuwa wyraźnie
grozę komunistycznych zamiarów i zdaje sobie sprawę z tego,
że to nie jakieś chwilowe nieporozumienie lub jakiś przemijający
objaw bałamutnej myśli, lecz zdecydowany zamach na całą polską przyszłość.
Rozumie dusza polska, że zwycięstwo bluźnierców oznaczałoby anarchię,
upadek, zwichnięcie posłannictwa dziejowego, a może zmarnowanie
całego polskiego jutra. Zdrowa część narodu, a więc jego ogromna
większość, poczyna się przejmować odpowiedzialnością za przebieg
i skutki tej walki z bezbożnictwem i pyta, co przedsięwziąć należy,
by "Chrystus", który był z nami "wczoraj", i
"dzisiaj" nam drogi naszego pielgrzymstwa toruje, "pozostał
z nami" aż do wieczora dziejów. To jedno wszystkim jest jasne,
że losy polskiej kultury i misji polskiej w świecie rozstrzygać
się będą w dziedzinie religijnej i że na froncie katolickim dokonywać
się powinna zbiórka sił, które pragną ratować naród od komunistycznego
barbarzyństwa i zagłady.
Wspomniana encyklika, wydana wiosną 1937 r.,
ustalała Katolicki program walki z komunizmem, przynosząc
wezwanie skierowane nie tylko do katolików, ale do wszystkich
ludzi w Boga wierzących, i tezę podstawową, że komunizm z katolicyzmem
pogodzić się nie da. Nie da się pogodzić głównie dlatego, że ten
opiera się na doktrynie, która za jedyną rzeczywistość uważa
materię, a jej ślepe siły za tworzywo dziejów,
że wobec tego nie znajduje miejsca dla idei Boga,
ani nie uznaje różnicy między duchem a materią, ciałem a duszą,
odmawiając jej życia wiecznego; doktrynie, w myśl której
postęp ludzkości gwarantuje jedynie walka klas jako metoda regulowania
stosunków społecznych. Komunizmu nie można było uznać za propozycję
godną rozważenia; należało z nim walczyć nie jak z jedną z chybionych
propozycji politycznych, ale jako z najbardziej niebezpieczną antropologiczną,
społeczną, prawną, na ostatku zaś polityczną propozycją, deprecjonującą
człowieczeństwo w jego rzeczywistym kształcie w imię spełnienia
niemożliwego celu. Komunizm jawił się bowiem krytykom jako istotowo
przewrotny, tak że ktokolwiek chciał walczyć w obronie cywilizacji
chrześcijańskiej, na żadnym odcinku nie mógł z nim współpracować, i to niezależnie od opcji politycznej. Niezależnie
zatem od tego, czy był katolickim konserwatystą, liberałem, czy
nawet socjalistą winien był bowiem dostrzec, że komunizm prowadzi
do "skarlenia człowieka", redukuje go do jednego wymiaru,
spycha do "brudu" i "błota", odbierając perspektywę
wydoskonalania jestestwa przez przekraczanie cielesnej upadłości
i poddając wszechtrwodze wywoływanej przez tych, którzy w
imię spełnienia niespełnialnego, uzasadniali swe panowanie oparte
na fakcie ideologicznymi zaklęciami i stosowali środki odpowiednie
dla człowieka z ich wizji pozbawionej przeszłości, a nakierowanej
jedynie na przyszły, a doczesny świat.