Wiek XX nie był pomyślny dla polskich konserwatystów.
Weszli weń jako wielcy przegrani w batalii o rząd dusz Polaków. Ich propozycje
polityczne miały zdecydowanie mniej powabu dla szerokich rzesz społeczeństwa
niż oferta programowa narodowych demokratów, socjalistów i ludowców.
W II Rzeczypospolitej konserwatyści odgrywali co prawda
istotną rolę w życiu naukowym, zwłaszcza w dziedzinie prawa, ale nie wyznaczali
w nim standardów w takim stopniu, jak w wieku XIX, gdy ich przedstawiciele
kierowali często najważniejszymi polskimi instytucjami naukowymi, z
Uniwersytetem Jagiellońskim i Polską Akademią Umiejętności na czele. Druga
połowa XX wieku to już czas głębokiej defensywy środowisk konserwatywnych.
Ziściły się wówczas ponure wizje dziewiętnastowiecznych prekursorów polskiego
konserwatyzmu, którzy przestrzegali przed zagrożeniem komunistycznym na wiele
lat przed triumfem bolszewików w Rosji i na dziesięciolecia przed ekspansją
Sowietów na kraje Europy Środkowej. Część wybitnych przedwojennych
konserwatystów nie przeżyło wojny (Adolf Bocheński, Stanisław Estreicher),
część uznała dyktat nowej władzy (Konstanty Grzybowski, Aleksander Bocheński) i
w wielu punktach odeszła od swoich przedwojennych poglądów, względnie dokonała
ich swoistej adaptacji do nowych warunków.
Oczywiście, nie wszyscy żyjący w PRL konserwatyści
porzucili antykomunizm, będący w XIX i w pierwszej połowie XX wieku jednym z
filarów myśli konserwatywnej. To jednak nie oni wiedli prym w opozycji
przeciwko systemowi, gdyż w jej głównym nurcie znalazły się środowiska
nawiązujące do tradycji najważniejszych przedwojennych ugrupowań politycznych.
Z całą też pewnością to nie konserwatyści byli architektami Okrągłego Stołu i
projektu politycznego, społecznego, gospodarczego i kulturowego, który stał się
fundamentem III Rzeczypospolitej. Zdominowały go środowiska lewicowo-liberalne
i w drugiej połowie lat 90. wydawało się nawet, że ich ideologiczny dyktat na
długo opanuje polskie życie intelektualne i na lata wyznaczy także standardy w
polityce polskiej.
I być może tak by się stało, gdyby nie fakt, że
lewicowo-liberalny fundament III RP okazał się nader kruchy, a społeczeństwo
znacznie mniej podatne na liberalną modernizację, niżby marzyli jej ideolodzy.
Mimo braku wysokonakładowych konserwatywnych dzienników i tygodników i
oczywistej dominacji środowisk lewicowo-liberalnych w mediach publicznych, głos
konserwatywnych krytyków rzeczywistości politycznej, społecznej i kulturowej
III RP był słyszalny coraz donioślej. Eseje i analizy polityczne Zdzisława Krasnodębskiego,
Ryszarda Legutki, Tomasza Merty, Dariusza Karłowicza, Marka A. Cichockiego,
Andrzeja Nowaka, Bogdana Szlachty, Dariusza Gawina, Rafała Matyi i innych
okazały się najlepszym i najtrafniejszym opisem problemów, przed jakimi
stanęli Polacy na progu nowego stulecia. Nie należy przeceniać ich znaczenia,
jednak sukces w wyborach w 2005 roku ugrupowań odrzucających projekt III RP i
przynajmniej w wymiarze kulturowym odwołujących się do wartości konserwatywnych
pokazał, że istnieje w Polsce zaplecze silnego nurtu konserwatywnego nie tylko
w życiu intelektualnym.
Katalog zasad
W połowie pierwszej dekady XXI wieku konserwatyści po
ponad stu latach zepchnięcia na margines mają zatem znowu szansę znacząco
wpłynąć na kształt ładu politycznego i społecznego państwa. Czy uda im się ją
wykorzystać, zależeć będzie w znacznej mierze od tego, czy potrafią twórczo
czerpać z dziedzictwa własnego nurtu ideowego. Cóż to bowiem byłby za
konserwatyzm, który by ignorował doświadczenie przeszłości? Konserwatyści nie mogą
sobie także pozwolić na powielenie błędów ideowych adwersarzy, by Czwarta
Rzeczypospolita nie podążyła rychło śladem Trzeciej, przynajmniej w tych
dziedzinach, w których konserwatyści mają okazję odegrać istotną rolę.
Rozważania na ten temat warto poprzedzić uwagą zasadniczej
natury. Otóż, według powszechnego stereotypu, konserwatyzm jest tym spośród
nurtów myśli politycznej, który najmocniej dba o zachowanie status quo. Niechęć
konserwatystów do gruntownych zmian tłumaczy się na różne sposoby, bardziej
(troska o idee) i mniej (dbałość o własny interes) wyszukane. Zapomina się
jednak przy tym o fundamentalnie istotnej cesze myśli konserwatywnej:
najważniejsze jest nie samo trwanie ładu politycznego, lecz to, na jakich
zasadach się on opiera. Gdyby bowiem zachowanie status quo miało stanowić dla
konserwatystów najwyższą wartość w polityce, można by dojść do absurdalnego
wniosku, że na przykład powinni oni byli bronić PRL przed demokratyczną
opozycją.
Katalog zasad, które konserwatyści lokują w centrum swej
myśli politycznej, czyni z nich orędowników odrzucenia projektu III RP. Nie
przypadkiem wielu spośród wspomnianych wyżej publicystów przedstawiało
przekonujące obrazy jej słabości i wskazywało na potrzebę gruntownej przebudowy
instytucji państwa. Co ciekawe, przeciwnicy zarzucali im wręcz rewolucyjny
zapał. Jeśli nawet przyjąć, że oskarżenie to jest uzasadnione, trudno
konserwatywnych publicystów winić za poważną krytykę patologii, które z czasem
stały się widoczne także dla wielu obrońców ideowych podstaw III RP.
Oczywiście, nie w każdej dziedzinie życia konserwatyści są zwolennikami
dalekosiężnych zmian.
Konserwatysta IV RP z całą pewnością nie jest orędownikiem
radykalnego przeobrażenia obyczajowego życia wspólnoty. Na jego barkach
spoczywa wręcz odpowiedzialność za to, żeby powstrzymywać przełamywanie
kolejnych barier na przykład w sferze seksualności czy definiowania małżeństwa.
Konserwatyzm IV RP musi być więc rewolucyjny w zakresie przebudowy niektórych
instytucji państwa i zachowawczy w sferze obyczajów. Trudno się dziwić, że
ściąga przez to na siebie gromy liberalnych komentatorów, którzy chętnie
widzieliby zachowanie status quo, jeśli chodzi o instytucje III RP (zwłaszcza
tych, w których ich środowisko dominuje, na przykład w sądownictwie czy uniwersytetach),
a spięcia ostrogą spodziewają się w obyczajowości.
Polemika z liberałami nie jest niczym nadzwyczajnym, a tym
bardziej zdrożnym. W naturę obu nurtów jest wpisana ostra dyskusja ze sobą. W
dziewiętnastowiecznej polskiej myśli politycznej była ona jednym z
najciekawszych sporów. Później, w miarę jak konserwatyzm tracił na znaczeniu, a
i liberalizm przeżywał trudne chwile, intensywność tej debaty słabła, ale
akurat po 1989 roku miłośnicy ciętych ripost nie mogli uskarżać się na brak
emocji, choć oba obozy miały odmienne możliwości prezentowania swoich racji w
ogólnopolskich mediach. W każdym razie na progu IV RP konserwatyści i
liberałowie toczą już regularny bój o idee dawno wyszedł on poza fazę zwykłych
potyczek harcowników. Gorąca atmosfera politycznego sporu między Prawem i
Sprawiedliwością a Platformą Obywatelską niewątpliwie sprzyja zwieraniu szyków
i wyzwalaniu dodatkowych pokładów emocji, nie zawsze zresztą służących jakości
debaty. Ryzykowne byłoby, co prawda, utożsamienie konserwatyzmu z PiS-em, a
liberalizmu z PO, jako że wszystko, idei politycznych nie da się aż tak
jednoznacznie związać z konkretnymi siłami politycznymi. Niemniej trudno nie
zauważyć, że spór ideowy splótł się z walką polityczną, bo też, to polityczne
decyzje niezwykle ważą na losach kilku dziedzin życia, będących przedmiotem
szczególnej uwagi i konserwatystów, i liberałów.
Ewolucja i przełom
Kiedy w drugiej połowie XIX wieku czołowy polski myśliciel
konserwatywny Paweł Popiel formułował zadania dla stronnictwa konserwatywnego,
skupił się na kwestiach samorządu lokalnego, sądownictwa i oświaty. “Tam bowiem
rozstrzyga się przyszłość wspólnoty politycznej. Nawet najświatlejsza polityka
rządu nie pomoże (choć o nią niełatwo…), gdy roztropności zabraknie w
codziennych zajęciach urzędników i działaczy lokalnych. Na nic się zdadzą
śmiałe polityczne wizje (aż tak często znowu nie formułowane), gdy za sprawą
marnej edukacji kolejne pokolenia nie sprostają ich wyzwaniom. Trudno też
myśleć o powodzeniu państwa, gdy kuleje w nim wymiar sprawiedliwości”. Uwagi te
pozostają aktualne i zapewne nie wzbudzają żadnych poważnych kontrowersji wśród
jego ideowych spadkobierców. Miał też Popiel rację, kiedy podkreślał, iż nie
należy budować porządku politycznego i społecznego w oderwaniu od cech i
tradycji wspólnoty, której ma dotyczyć. Nadto dobrze znał skutki różnych
konstruktywistycznych zapędów osiemnasto- i dziewiętnastowiecznych
reformatorów, by uznać, że istnieje jeden uniwersalny model ustrojowy znajdujący
zastosowanie w dowolnym kraju. Jego rozważania łatwo odnieść do współczesnych
sporów, choćby o przyszłość Unii Europejskiej.
Także projekt zwany III RP nosił wiele cech
konstruktywizmu. Na grunt polski, przeorany dziesięcioleciami eksperymentów
komunistycznych i tych spod znaku tak zwanego realnego socjalizmu, próbowano
przenieść rozwiązania sprawdzone na Zachodzie, zapominając, że tam wykształciły
się one ewolucyjnie, na przestrzeni dziesięcioleci czy nawet wieków. W
postkomunistycznej Polsce nie traktowano ich jako aż tak oczywistych, by można
było zignorować fakt, iż w próbach transformowania umysłów Polaków potrzebny
jest umiar. Niezbędne było natomiast stanowcze przerwanie ciągłości z PRL-em w
funkcjonowaniu instytucji państwa.
Nie sposób, oczywiście, uznać, że z tego punktu widzenia
czas między 1989 a 2005 rokiem był zupełnie stracony. Przed 1989 rokiem nie
istniał wolny rynek, a po 1989 roku powstał, przed 1989 rokiem nie było
samorządu, a kilka lat później już całkiem przyzwoicie funkcjonował. Jednak
zarazem zbyt łagodnie potraktowano nieformalne układy ze styku służb
specjalnych, polityki i biznesu, z przesadną energią próbując formować w duchu
modernizacyjnym świadomość Polaków. Wskutek tego powstała osobliwa hybryda,
która ani nie zadowoliła liberalnych architektów nowego porządku, ani nie
porwała Polaków, ani wreszcie nie zakorzeniła się na tyle mocno, by przetrwać
erupcję afer, zapoczątkowaną pewną słynną propozycją korupcyjną.
Z jednej strony konserwatyści mogą sobie pozwolić na pewną
dozę satysfakcji, gdyż na wiele lat przed aferą Rywina wskazywali na wielkie
zagrożenia, jakie wywołują zaniedbania i pobłażliwość twórców III RP wobec jej
patologii, zyskując za to, niestety, nie słowa wdzięczności, lecz miano
oszołomów. Z drugiej jednak strony, trudno o przesadną satysfakcję, skoro fakt,
iż rację mieli konserwatyści, oznacza, że problemy ma państwo polskie.
Wolność i porządek
Liberałowie próbowali budować państwo oparte na
rozwiązaniach w oczywisty sposób sprzecznych z ogólnym nastawieniem Polaków,
którzy nie tylko cenią sobie wolność, ale i porządek. Hasło wolności było
niezbędne w czasach PRL, gdy walczono o coś, czego w dramatyczny sposób
brakowało w państwie komunistycznym. Także w początkach III RP troska o nowo
zdobyte instytucje demokratyczne stanowiła naturalny odruch. Gdy jednak po
siedemnastu latach od wydarzeń 1989 roku obrona wolności pozostaje jedną z
głównych armat wymierzonych przez liberałów w szańce konserwatywnych rywali,
trudno oprzeć się wrażeniu, że ich retoryka całkowicie ignoruje fakt, iż teraz
potrzebne jest nam przywrócenie równowagi wolności i porządku. Bez ich harmonii
trudno marzyć o normalnym państwie prawa.
By uniknąć oskarżeń o propagowanie zamordyzmu,
konserwatysta musi udowadniać, że ma na myśli nie ograniczanie wolności, lecz
ograniczanie tego wszystkiego, co w wolność godzi. Prawo do wolności nie
zrealizuje się nigdy w pełni wtedy, gdy na przykład wolność wychodzenia na
wieczorny spacer w wielu polskich blokowiskach będzie skutecznie ograniczona
przez strach przed chuliganami, którzy bezkarnie terroryzują okolicę. Niestety,
wciąż odbija się czkawką grzech pierworodny demontażu instytucji państwa
komunistycznego. Z jednej strony, pozwolono bowiem przetrwać WSI i
zakonserwować (na przykład przez długotrwały brak lustracji) patologiczne
związki między esbecją i jej agenturą, z drugiej zaś nie zadbano o to, by nad
bezpieczeństwem obywateli czuwała silna policja.
Jednocześnie przemiany obyczajowe rozluźniły tradycyjne
więzi społeczne i na takim gruncie łatwo wzrosła przestępczość najbardziej
dolegliwa dla obywateli, bo dotykająca ich pod domem, czyli tam, gdzie powinni
czuć się najbezpieczniej. Byłoby dużym nadużyciem winić liberałów za panoszenie
się osiedlowych opryszków, niemniej zasadna wydaje się uwaga, że wobec tych
problemów liberalne państwo okazało się bezradne. Konserwatyści, lepiej
rozumiejący potrzebę zachowania równowagi między wolnością i porządkiem, mają
na tym polu wiele do zrobienia. Nie będzie im łatwo, zważywszy na opór
autorytetów prawniczych przeciwstawiających się gruntownym reformom w policji i
sądownictwie.
Na froncie walki o postęp nie do pomyślenia dla wielu
liberalnych ideologów jest surowe prawo. Postulaty zaostrzenia go spotykały się
i spotykają z zarzutem niehumanitarności i godzenia w istotę demokratycznego
państwa prawa. Nie sposób nie przyznać racji tym, którzy twierdzą, że wzrost
lub spadek przestępczości nie pozostaje w prostej zależności od tego, czy prawo
karne staje się mniej lub bardziej surowe. Kłopot polega na tym, że pole do dyskusji
próbuje się zawężać, z góry przesądzając, że sroższe kary nieuchronnie wiodą do
mniej skutecznej resocjalizacji, a to oznacza więcej pałających żądzą zemsty
bandytów na ulicach. Konserwatyści mają o tyle ułatwione zadanie, że poczucie
sprawiedliwości przeciętnego Polaka czy Polki niekoniecznie pokrywa się z
subtelnymi analizami liberalnych profesorów prawa. Polacy chcą państwa, które
zapewni im bezpieczeństwo. Wiekopomną zasługą konserwatystów byłoby
przyczynienie się do tego.
Problem, że liberałowie pragną mieć na tym polu
wyłączność, zapewne jednak nie zniknie. Symptomatyczne są reakcje na wybór na
stanowisko rzecznika praw obywatelskich Janusza Kochanowskiego, zdecydowanie
bliższego konserwatystom. Środowiska liberalne podniosły larum, że człowiek o
takich poglądach, nieprzychylny przemianom obyczajowym i skłonny widzieć raczej
konieczność zaostrzania prawa niż jego łagodzenia, z definicji nie jest w
stanie wypełniać powinności wynikających ze stanowiska. Na dobrą sprawę, z
niektórych komentarzy wynikało, że ich autorzy w nowym RPO widzą nie tyle
obrońcę praw człowieka, ile realne dla nich zagrożenie. Pomijając już tę
wyjątkowo niesprawiedliwą dla Janusza Kochanowskiego i merytorycznie
niedorzeczną ocenę, trzeba podkreślić, że także w tym wypadku widać wyraźnie
liberalne uzurpowanie sobie prawa do tego, że w ważnych dziedzinach
funkcjonowania państwa tylko liberałowie są godni obejmować kluczowe
stanowiska.
Ta w gruncie rzeczy antywolnościowa tendencja jest
doskonale widoczna także na polu edukacji. Gdy konserwatyści zaczynają mówić o
tym, iż należy w programach szkolnych poświęcać zdecydowanie więcej uwagi
wychowaniu patriotycznemu, a nie od rzeczy byłoby odbudowanie autorytetu i
hierarchii w szkołach, znowu podnoszone są zarzuty, że to sprzeczne z postępem,
osiągnięciami cywilizacyjnymi, prawami dziecka, tolerancją i otwartością na
inne kultury. Jakkolwiek zabrzmi to dla liberałów niesympatycznie, recepta na
ich krytykę jest jedna: konserwatyści powinni robić swoje, nie przejmując się
tym, co liberałowie mają w tej sprawie do powiedzenia. Szkoda tylko, że trzeba
teraz przezwyciężać negatywne skutki wyjątkowo nieudanej reformy firmowanej
przez poprzedni prawicowy rząd. Jest zresztą coś w tym, że akurat edukacja
okazała się dziedziną, w której kolejne reformy zwykle oznaczają kłopoty. Może
dlatego, że nie są one dość konserwatywne, czyli zdroworozsądkowe?
Kołem zamachowym wszelkich zmian w sferze kulturowej są
programy nauczania w szkołach. Dziecko szczęśliwie może uniknąć oglądania MTV
(to ryzykowna teza), nie uniknie jednak powszechnego obowiązku szkolnego. Jeśli
odrzucić bałamutne formułki, że dobro dziecka jest najważniejsze, nie budzi
wątpliwości, iż warto, aby to konserwatyści nadawali kształt programom
szkolnym. Nie pozostaje bowiem bez znaczenia, czy umiejętność poprawnego
pisania i rozumnego czytania dziatwa szkolna zdobywa na podstawie komiksaów,
czy nowel Sienkiewicza i Prusa. A także, czy na lekcjach historii odpowiednio
wiele miejsca zostanie poświęcone ponurym kartom komunistycznej przeszłości
Polski.
Konserwatywny model edukacji nie oznacza wcale
indoktrynacji. Polega raczej na przywróceniu w szkołach rozsądku i umiaru. I
wcale konserwatyści nie muszą mieć na tym polu jakichkolwiek kompleksów wobec
liberałów. Liberalny model edukacji bowiem nie jest neutralny. Specyficznie
pojęty przez nich pluralizm polega na rugowaniu wszelkich nieliberalnych
projektów ideowych i promowaniu jedynego słusznego wzorca oświeconego
wychowania. Ta ideologiczna ofensywa przejawia się głównie w debacie publicznej,
gdyż w praktyce szkolnej zatriumfowała swoista mieszanka idei liberalnych
(choćby przesadne eksponowanie tak zwanych praw dziecka, które oznaczało de
facto obniżenie standardów nauczania i osłabienie niezbędnego w procesie
wychowania autorytetu) i związkowego korporacjonizmu (obrona karty nauczyciela,
niechęć wobec decentralizacji oświaty), z której nic dobrego wyniknąć nie
mogło. Konserwatyści powinni próbować przełamać ten osobliwy konglomerat
sprzecznych idei i wspierać inicjatywy edukacyjne rodziców, na przykład
zakładanie lub przejmowanie przez nich szkół. Byłoby też niezwykle korzystne,
gdyby sami konserwatyści tworzyli szkoły, zwłaszcza wyższe, ale, niestety,
sprawa nie jest taka prosta.
Nadzieja w rozsądku
Przy wszystkich swoich zaletach, konserwatystów obarczają
dwie uciążliwe wady: nie mają pieniędzy i są wybitnie nieskuteczni w tworzeniu
trwałych instytucji. Te dwa problemy ściśle się ze sobą wiążą, ale nie należy
ich utożsamiać. Co prawda, gdyby konserwatyści mieli odpowiedni kapitał, nieporównanie
łatwiej byłoby im podejmować śmiałe, na dużą skalę zaplanowane inicjatywy
edukacyjne. Warto się jednak uderzyć w piersi. Niejedna konserwatywna
inicjatywa upadała nie z powodu braku funduszy, lecz wskutek kiepskiego
zarządzania i braku konsekwencji w działaniu. A czego jak czego, ale akurat
konsekwencji konserwatystom nie powinno zabraknąć.
Dotkliwy brak dużego, ogólnopolskiego dziennika i
tygodnika, a w jeszcze większym stopniu stacji telewizyjnej, z pewnością wynika
z braku dostatecznych środków na ich założenie. Za wyjątek można uznać dziennik
Życie, który zgromadził grupę bardo dobrych konserwatywnych publicystów, ale
tylko do czasu, bo i on przegrał swoją szansę. Złożoność czynników decydujących
o powodzeniu lub klęsce tego typu projektów biznesowych skłania co prawda do
ostrożności w formułowaniu kategorycznych sądów, niemniej decyzje wyborcze
Polaków i ich preferencje w świecie wartości wskazywałyby raczej, że jest
miejsce na wysokonakładowe pisma konserwatywne, takie polskie Wall Street Journal,
czy Washington Times.
Nie ma potrzeby długo dowodzić, że periodyki wspierające
konserwatywną wizję świata mają do odegrania niebagatelną rolę formacyjną. Nie
chodzi też, oczywiście, o to, aby były zamknięte na dyskusję z innymi
stanowiskami ideowymi. Pożądane byłoby na przykład wprowadzenie w Polsce
dobrego zwyczaju polemizowania z adwersarzami nie tylko po to, by ich ośmieszyć
czy zdyskredytować. Rzeczowe polemiki zawsze służą obu stronom sporu. Zresztą
sami konserwatyści mają wiele dylematów do rozstrzygnięcia, nie jest to bowiem
nurt jednorodny i zasklepiony w ideologicznej ortodoksji.
Właśnie dlatego współcześni konserwatyści powinni nawiązać
do swych dziewiętnastowiecznych prekursorów. Warto choćby wspomnieć zażarte
polemiki w gronie konserwatystów krakowskich, które wybuchły po wydaniu Dziejów
Polski w zarysie Michała Bobrzyńskiego, poddanych gruntownej krytyce przez
konserwatystów starszej generacji – Pawła Popiela, Waleriana Kalinkę i Józefa
Szujskiego. Nawiasem mówiąc, to właśnie Bobrzyński uchodzi obecnie w opinii
wielu konserwatystów za tego spośród poprzedników, którego tradycje najlepiej
jest kultywować. Warto wszakże zapoznać się z uwagami jego krytyków, by
stwierdzić, że dla polskiego konserwatyzmu w XIX wieku stanowisko Bobrzyńskiego
było jedną ze skrajnych propozycji ideowych, głównie ze względu na zbytnie
skupienie się na samej idei silnej władzy, bez należytej dbałości o jej
charakter.
Pokusa, której, zdaniem Popiela i Kalinki, uległ autor Dziejów
Polski…, nadal nie omija wielu konserwatystów. Konserwatysta nie może
jednak ulec złudzeniu, że samo sprawowanie władzy i nadanie jej jak
najszerszych prerogatyw gwarantuje powodzenie przebudowy państwa. Błędne jest
przekonanie, że zmiana polityczna może załatwić wszystko. Zgubiło już ono
liberałów, zgubiło i postkomunistów. Nie przypadkiem konserwatyści
dziewiętnastowieczni często podkreślali, że w rządzeniu trzeba brać pod uwagę
naturę wspólnoty politycznej i jej wewnętrzne zróżnicowanie. Do tej pory w
polskiej rzeczywistości po 1989 roku dominowały projekty bądź to odwołujące się
jedynie do wybranych grup społecznych, bądź to próbujące jednym utopijnym
modelem objąć wymykającą się tak prostym opisom społeczność.
Zachowanie równowagi między sprzecznymi interesami i
zarazem unikanie wikłania się w zbyt liczne zależności paraliżujące możliwość
gruntownych zmian jest poważnym wyzwaniem. Jednak to właśnie przywiązanie
konserwatystów do zdrowego rozsądku pozwala wiązać z ich myślą polityczną
szczególne nadzieje na stworzenie intelektualnego fundamentu IV
Rzeczypospolitej.
Tekst ukazał się w „Nowym Państwie”, nr 2/2006