W najpierwotniejszych
rzeczpospolitych klasycznej starożytności usiłowano zwalczyć nędzę
współobywateli, a skoro religie dążące do powszechności miejsce
dawnych, z istoty swej narodowych, czy kastowych religii zajęły,
zwalczanie ludzkiej nędzy w ogóle stało się obowiązkiem wyznawcy
buddaizmu, chrześcijaństwa i mahometanizmu. Spełnianie tego obowiązku
przybrało w średniowiecznej Europie postać jałmużny, a skoro dawanie
jałmużny względnym tylko nazwano obowiązkiem, nikomu prawa do otrzymywania
jałmużny nie przyznano, stał się jałmużnodawca dobrodziejem. Mieć
dobrodzieja, to dla wielu rzecz upokarzająca, a to upokorzenie stało
się dotkliwszym, wprost nieznośnym w czasach, w których wszyscy
prawią o zupełnej wszystkich równości. Dobrowolnymi jałmużnami nikt
zresztą nędzy nie zwalczy naprawdę, nikt dobrobytu klas ubogich
nie wzmoże; tym sposobem można nieszczęście jednostek złagodzić,
ale można bardzo łatwo zachęcić do próżniactwa i tym samym sprowadzić
ogólne zubożenie, a wtedy tylko można skutecznie zwalczać nędzę,
kiedy się powszechny dobrobyt społeczeństwa wzmaga, i kiedy się
słabszych równocześnie broni przed wyzyskiem ludzi możnych. O tym
wiedziano także w średnich wiekach; niejeden biskup lub książę,
niejedna rzeczpospolita zdołały za pomocą rozumnej polityki i słusznego
prawodawstwa kraj swój wzbogacić i wzmóc dobrobyt swojego ludu.
To samo zadanie winny spełniać społeczeństwa nowożytne, a jeśli
nazwiemy socjalistą każdego, który pragnie klasy niższe dźwignąć
tak ekonomicznie jak moralnie, to nie tylko każdy uczciwy, ale także
każdy rozumny, czy to praktyczny, czy to teoretyczny polityk powinien
być socjalistą.
Ale socjalizm
dzisiejszych demagogów to całkiem co innego. Hasłem ludzi skrajnie
postępowych nie jest bynajmniej wzmożenie dobrobytu klas ubogich;
chodzi o to, aby ludzi bogatych w społeczeństwie nie było. Powiedziano
ubogim, że wobec prawa są równi najbogatszym, i oddano w ich ręce
wybór parlamentu mającego stanowić ustawy władające państwem. Bardzo
łatwo zrozumieją rzesze, borykające się z niedostatkiem, że równość,
którą im podarowano, tyczy się samych rzeczy pobocznych, a że najzupełniejsza
nierówność pomiędzy ludźmi trwa nadal, skoro większość ogromna musi
się, po dniu całym ciężkiej pracy zadowolić prostą strawą i twardym
łożem, kiedy równocześnie wybrańcy losu nieliczni mogą, wśród ciągłego
wczasu, spożywać wymyślne biesiady, przerywając jednostajność powszedniej
zabawy kosztownymi sportami albo podróżami. Równie łatwo uwierzą
tłumy, że powierzoną sobie władzę polityczną wtedy tylko zużyją
w sposób właściwy, kiedy równość pozorną w rzeczywistość jakąś zamienią,
ściągając bogatych na własny poziom, a wierzą, że podzieliwszy się
łupem po dotychczasowych kochankach losu, wzbogacą się same, same
będą mogły dotąd zabronionych sobie użyć rozkoszy, a co najmniej,
że się pozbędą troski gniotącej o chleb powszedni i że będą wieść
życie dostatnie, w którym praca zajmie tylko trzecią część doby.
Takie aspiracje i takie nadzieje są tak dalece u dzisiejszych wyborców
naturalne, że każdy polityk i każde stronnictwo muszą się z nimi
liczyć, jeśli jakikolwiek wpływ w parlamencie zachować chcą, a największą
popularność otrzymać mogą stronnictwa wyznające zasady szczerze
socjalistyczne, to jest dogadzające w zupełności demokratycznemu
pragnieniu zupełnej majątków równości.
Dziś, we
wszystkich prawie państwach zwalczają się nawzajem dwa przeciwne
sobie prądy dążące do społecznego przewrotu, a w każdym z tych obozów
są z jednej strony ludzie, którzy głoszą, że ten przewrót może i
powinien spełnić się nagle, za pomocą rewolucji, kiedy drudzy, bardziej
umiarkowani, żądają reform, które by stopniowo i bez wielkich wstrząsów,
za pomocą ewolucji, do tego samego celu doprowadziły. Rewolucjoniści
a ewolucjoniści różnią się tylko co do taktyki, a tu o taktyce politycznej
rozprawiać nie myślę, a wspomnę tylko, że hasła socjalistyczne posiadają
dziś wpływ tak wielki, iż ludzie w gruncie rzeczy najbardziej zrównaniu
majątków przeciwni, zwykli się przyznawać do tego, że są ewolucjonistami,
w duchu jednego z dwu wielkich stronnictw dążących ostatecznie do
społecznego przewrotu, a po największej części wmówili nawet sami
w siebie, że to, do czego się przyznają, jest ich szczerym przekonaniem.
Chcę tu scharakteryzować obydwa prądy walczące o łaskę tłumów, a
ta charakterystyka da się w kilku krótkich zdaniach wyrazić. Kolektywiści
żądają, aby nikt nie miał osobistego majątku, a każdy ze swego żył
zarobku, na podobieństwo dzisiejszych robotników fabrycznych; indywidualiści
żądają przeciwnie, aby każdy człowiek miał majątek osobisty, a żył
z pracy około własnej roli, własnego warsztatu rzemieślniczego,
albo własnego sklepiku, na wzór dzisiejszych chłopów albo małomieszczan.
Kolektywiści uchodzą powszechnie za bardzo postępowych, nazywają
się zazwyczaj socjalnymi demokratami, są zwolennikami jak największej
omnipotencji, jak największego i najbardziej scentralizowanego państwa
i bywają najczęściej nieprzyjaciółmi wszelkiej pozytywnej religii,
zwolennikami zupełnego równouprawnienia kobiet, wychowania dzieci
przez państwo, i nawet wolnej miłości, albo czegoś bardzo do niej
podobnego. Podchlebiają tym wszystkim namiętnościom, które dotąd
w imię religii albo moralności tłumiono, nie dostrzegając przy tym
tego, że chcąc mniej żywotnym instynktom uczynić zadość, zdepczą
najżywotniejsze i uczynią dla wszystkich życie nieznośnym. Słowem
są to bardzo postępowi ludzie. Pośród indywidualistów, tym tylko,
którzy są rewolucjonistami przyznają nazwę postępowców, i to najskrajniejszych,
bo bodaj czy nie anarchistów; zresztą indywidualiści są zazwyczaj
zwolennikami reform, a wrogami rewolucji, a bywa, że wstępują do
stronnictw chcących istotnie podnieść dobrobyt ubogich, a nie domagających
się zaboru mienia bogatych. Wszyscy indywidualiści są stanowczymi
przeciwnikami wszechmocy państwa, pragną utrzymania rodziny, a zatem
także wychowania dzieci w sposób zgodny z wolą rodziców, a wielu
pomiędzy nimi, nie tylko religii pozytywnych nie zwalcza, ale wprost
pod konfesyjnym walczy sztandarem. Ci ludzie są biegunowym przeciwieństwem
socjalistów, i zasługują po największej części na miano zacofańców,
którym przeciwnicy ich szafują hojnie, w przekonaniu, że tym przezwiskiem
można stronnictwo i człowieka zabić. Sami indywidualiści przybierają
najczęściej nazwę demokratów, albo socjalistów chrześcijańskich,
a do nazwy socjalistów mają istotnie prawo najskrajniejsi pomiędzy
nimi, ci mianowicie, którzy się domagają zupełnego wszystkich majątków
rozparcelowania.
Przywódcy
socjalnej demokracji po wiecach i parlamentach są to politycy praktyczni;
niecierpliwią się zatem, kiedy ich się kto spyta, jak ma wyglądać
świat, kiedy swoje przeprowadzą ideały? Nie łamią sobie głowy nad
tym, co tam kiedyś będzie; dążą do władzy, a zatem krytykują bezwzględnie
to, co dziś istnieje, przeciwników przezywają łotrami, radzi stają
po stronie malkontentów wszelkiego gatunku, byle nie byli klerykałami,
agitują i organizują swoich stronników. Z klerykałami pogodzić się
nie mogą - bo socjalizm jest religią; ta religia ma swoją biblię,
której przenajświętszymi księgami są pisma teoretyków kolektywizmu.
Trzeba zatem dać pokój praktykom; nie dręczyć ich niedorzecznymi
pytaniami, zajrzeć do pism teoretycznych, do kolektywistycznej biblii
i stamtąd zaczerpnąć dogmatów mających ludzkość zbawić. W tym tylko
bieda, że kanon pisma świętego jeszcze nie jest ostatecznie ustanowiony,
i że sporo jest heretyków między socjalistami; boję się zatem, że
wyłożę jakąś herezję, zamiast ortodoksji. A muszę o socjalizmie
gadać skoro się zabrałem do roztrząsania najbardziej popularnych
teorii, zwanych dziś postępowymi, a zdaje mi się, że przecie zdołam
istotę rzeczy prawowiernie przytoczyć.
Na to jest
powszechna zgoda u teoretyków kolektywizmu, że się należy ťwszystkie narzędzia produkcji
uspołecznićŤ. To znaczy po polsku, że trzeba
zabrać obecnym właścicielom ziemię, a zatem pola, lasy łąki i ogrody
warzywne, a oprócz tego bydło i narzędzia gospodarskie; że trzeba
podobnież zabrać właścicielom prywatnym fabryki, maszyny, warsztaty,
podobno także sklepy. Własnością indywidualną mają zostać przedmioty
służące do ubrania, do wygody domowej, do zabawy, i pokarm, który
spożywamy; zdaje się że także dom i ogród, w którym wczasu używamy;
czy także pałac i park? Nie wiadomo. Czy także srebra stołowe? Chyba
tak. Czy wreszcie kamienica, w której właściciel stronom mieszkania
wynajmuje? Zdaje mi się że nie, że takie kamienice trzeba także
koniecznie wywłaszczyć. Wszystko, co wywłaszczono, obejmie na własność
państwo; rozumie się nie dzisiejsze państwo, tylko jakaś rzeczpospolita
socjalistyczna przyszłości, o której powiadają, że będzie czymś
w swoim rodzaju doskonałym ale która będzie bądź co bądź państwem
i będzie zatem miała przymioty dodatnie i ujemne, tak nieodłączne
od natury państwa, jak ułomność i śmiertelność są nieodłączne od
natury człowieka. Państwo będzie musiało tym wszystkim zarządzać
samo; nie wolno mu będzie narzędzi produkcji wypuszczać w dzierżawę,
bo to by było powrotem do metod kapitalistycznych, potępionych nieodwołalnie
przez socjalną demokrację. Będzie tedy istniała chmara urzędników
hierarchicznie zorganizowanych, posiadająca władzę jakiej dotąd
na świecie nie było i obarczona odpowiedzialnością i nawałem pracy,
o których nikt wyobrażenia dziś nie ma!
Urzędnicy
zasiadający w biurach naczelnych, będą tworzyć rząd, choć się ten
rząd może rządem nazywać nie będzie, będą załatwiać wszystko to,
co dziś rządy centralne załatwiają, a oprócz tego będą spełniać
ogromne zadanie, przerastające siły ludzkie, bo będą regulować całą
produkcję i cały obrót wszystkich rzeczy posiadających jakąkolwiek
wartość ekonomiczną, rozstrzygając o tym, który kierunek pracy ma
być rozszerzony albo ścieśniony, jaki ma być stosunek przemysłu
do rolnictwa i rozmaitych przemysłów do siebie, jakie rodzaje produkcji
mają być prowadzone sposobem fabrycznym, w których ma istnieć praca
indywidualna, jaki wreszcie ma być w każdej chwili wzajemny stosunek
wartości różnorodnych towarów. Poniżej będą istnieć, oprócz dzisiejszych
władz regionalnych, sądowych i administracyjnych, urzędy przełożone
nad rozmaitymi gałęziami przemysłu krajowego, pod nimi urzędy zarządzające
poszczególnymi środowiskami produkcji, tudzież podlegli tymże nadzorcy
i zarządcy a wreszcie u dołu piramidy, właściwi robotnicy, albo
ludzie wyrządzający bezpośrednio rozmaite usługi.
Powszechna
jest u wszystkich kolektywistów zgoda, że każdy obywatel - czy towarzysz
- bo tak się podobno ťspołecznikŤ nazywać będzie, podzieli dobę
w ten sposób, że będzie pracował osiem godzin, nie mniej nie więcej,
że będzie spał także osiem godzin, a pozostałych osiem godzin zużyje
na jedzenie i zabawę. Na to także powszechna zgoda, że broń Boże,
nie będzie wolno nikogo nagradzać, w jakikolwiek sposób za sztukę,
albo za wykonanie pewnej odmierzonej roboty, że tylko czas spędzony
przy pracy wejdzie w rachubę. Właściwa, naprawdę konsekwentna ortodoksja
kolektywistyczna, spopularyzowana przez bardzo ładne zresztą, po
angielsku napisane powieści, domaga się, aby nikt nie był wynagradzany
za pracę. Każdy obywatel, czy towarzysz, czy społecznik, czy jak
się tam ten przyszły szczęśliwiec nazywać będzie, miałby prawo do
jednakowego utrzymania; otrzymywałby zatem, począwszy od chwili
urodzenia, aż do śmierci, co roku asygnatę na spożycie towarów jakich
bądź, których wartość miałaby stanowić ułamek wartości całej dorocznej
produkcji, a tego ułamka mianownik stanowiłaby liczba jeden, podczas
gdy liczebnik wyrażałby ilość ludzi zamieszkałych w socjalistycznym
państwie. Taka obietnica może się bardzo podobać niejednemu, ale
skoro kto myśleć zacznie, dostrzeże wnet, że to się daje wprawdzie
bardzo łatwo powiedzieć, napisać, wydrukować, ale że to się zrobić
po prostu nie da. Któż by się podjął ciężkich studiów potrzebnych
dla sprawowania obowiązków przełożonego w hierarchii pracy, gdyby
nie miał nadziei, że za te trudy otrzyma także większe kiedyś wynagrodzenie,
kiedy wyższy urząd sprawować będzie? Przy pracy zbiorowej będzie
przecie jakaś karność, jakiś nadzór, choć zapału na pewno nie będzie;
ale jedno z dwojga: albo praca indywidualnie bez nadzoru wykonywana
będzie zabronioną - lub za prostą zabawę poczytaną, a wtedy nie
wiem co się stanie z nauką, ze sztuką, z literaturą, a nawet z lepszym
rzemiosłem? - albo też taka praca będzie dozwoloną, a wtedy gotowym
się założyć, że każdy obywatel poczuje się do powołania naukowego,
artystycznego, albo literackiego i osiem godzin pracy będzie spędzał
na rozmyślaniu nad głębokimi zagadnieniami, albo na czerpaniu natchnienia;
a każdy wie, że przy tego rodzaju zajęciach nie można żądać wykazania
się rezultatem, i to tym bardziej, że wynagrodzenie od sztuki z
góry będzie zabronione, okrzyczane, potępione, jako obrzydliwa,
kapitalistyczna zdrożność. - Oczywiście nie będzie nikogo wolno
karać za próżniactwo, w ogóle za nic nie będzie wolno karać w postępowym
społeczeństwie, w którym ogromna większość ludzi będzie zupełnie
normalną i będzie wiedziała, że wszelki występek jest wynikiem jakiejś
anormalnej psychozy, za której skutki człowiek anormalny nie odpowiada.
Kto jakąkolwiek spełni zbrodnię, ten dostanie się do sanatorium,
w którym będzie się cieszyć tym samym utrzymaniem, jak ludzie normalni.
Zatem próżniaków będą prawdopodobnie także zamykać do sanatorium,
w którym będą dalej wygodnie próżnować. Sądzę, że każdy człowiek
normalny będzie w tych okolicznościach chciał próżnować, aby się
dostać do sanatorium i tam dalej próżnować, wprawdzie anormalnie,
ale bezpiecznie i wygodnie.
Ludzie nie
są aniołami, i ludzie normalni będą chyba przeciętnymi ludźmi, aniołami
wcale nie będą. Jeśli ktoś pragnie, aby ludzkie a nie anielskie
społeczeństwo nie zmarniało wśród próżniactwa i nieuctwa, musi zachęcać
do pracy nagrodą, karą od próżnowania odstręczać. Kijem można by
w kolektywistycznym społeczeństwie napędzać ludzi do pracy prostej,
do roboty grubej, wykonywanej źle, jak za pańszczyznę: ale wszechobecności
kija chyba żaden socjalny demokrata tłumom swoich zwolenników przyrzekać
nie będzie, a w dodatku kij nikogo do pracy umysłowej, ani do pracy
nadzorującego nie przymusi, a bez pierwszej cywilizowanego, bez
drugiej żadnego społeczeństwa być nie może. Zatem rozważniejsi kolektywiści
wiedzą dobrze, że ludzie w socjalistycznej rzeczypospolitej, choć
nie będą płatni od sztuki, muszą być wynagradzani rozmaicie. Kto
wyrabia dzieła, albo sprawuje urzędy wymagające wyższego wykształcenia,
albo rzetelnego talentu, musi otrzymywać wyższe wynagrodzenie od
zwykłego robotnika, a próżniak musi być tym ukarany, że nie będzie
miał co jeść. Więc kolektywistyczne państwo, jeśli ma istnieć, musi
się doczekać tej hańby, że będą urzędnicy i funkcjonariusze różnych
stopni, różnie wynagradzani za swoją ośmiogodzinną pracę, tak samo
jak w dzisiejszym państwie kapitalistycznym, co gorsza, że dzieła
sztuki i literatury, że odkrycia i wynalazki, że nawet lepsze produkty
przemysłowe, będą koniecznie i jedynie płatne od sztuki, że konieczność
sprawi, iż dobry lekarz, inżynier albo artysta będą pobierać bardzo
wysokie honoraria, i że pensje wyższych urzędników trzeba będzie
także wyśrubować na poziom mniej więcej tym honorariom równy, a
to dlatego, że zabrakłoby inaczej zdolnym ludzi w urzędzie.
Widzimy tedy,
że przeprowadzenie programu kolektywistycznego takie, które by nie
sprowadziło na społeczeństwo powszechnego zastoju i nieuchronnej
barbaryzacji, nie mogłoby spełnić nadziei dzisiejszych socjalistycznych
towarzyszy, nie zrównałoby stanów, przeciwstawiałoby owszem robotników
poprzestających na bardzo skromnej wyrobniczej płacy, przełożonym
cieszącym się dostatnim a u najwyższych szczebli więcej jak dostatnim
utrzymaniem. Postęp osiągnięty zależałby na tym, że każdy musiałby
pracować, że nie byłoby ludzi żyjących bez pracy, i nie produkujących,
giełdowych spekulantów. W teorii przynajmniej dałby się ten postęp
osiągnąć i nie przeczę, że to by był postęp rzeczywisty, tylko że
i ten krok naprzód nie wydaje się pewnym, jak to jeszcze wykażę.
Pewnym jest natomiast to, że produkcja społeczna kierowana przez
urzędników, przez biurokrację, nie byłaby tak wytwórczą jak dzisiejsza
produkcja, kierowana przez właścicieli, których cała egzystencja
zależy od pomyślnego tej produkcji rozwoju. Całe doświadczenie dziejowe
świadczy, że państwo jest złym administratorem, że zarządza przedsiębiorstwami
ekonomicznymi w sposób kosztowniejszy, a z mniejszym rezultatem
od ludzi prywatnych. Jest to prawdą, nawet w porównaniu z wielkimi
majątkami albo przedsiębiorstwami, choćby nawet akcyjnymi, w których
oficjaliści urzędników państwowych bardzo przypominają, a tylko
nadzór naczelny spoczywa w ręku ludzi, bezpośrednio zainteresowanych
w powodzeniu przedsiębiorstwa. Nawet wielkie fabryki, kopalnie i
gospodarstwa przemysłowe szłyby zatem kulawo w kolektywistycznym
państwie. Gałęzie produkcji wymagające ciągłej, bezpośredniej uwagi,
zamiłowanego w swoim zawodzie właściciela, nie tylko wszelki przemysł,
choćby trochę artystyczny, ale nawet wyrabianie sprzętów istotnie
dobrych i odzieży istotnie porządnej, nie tylko hodowla kwiatów,
lepszych warzyw, rasowego bydła lub drobiu, ale nawet staranna uprawa
roli, nie związanej bezpośrednio z wielkim przemysłowym przedsiębiorstwem,
musiałyby chromać ze wszystkim, stałyby się niezadługo niepodobieństwem.
Jeśliby zrobienie wynalazku nie przynosiło już korzyści majątkowych
wynalazcy, albo przynosiło jemu korzyści nie tak znaczne jak dziś,
zwalniałoby zrazu, ustałoby wreszcie robienie wynalazków, a kolektywistycznie
produkowane maszyny i narzędzia stawałyby się prawdopodobnie coraz
mniej doskonałymi zrazu, coraz z czasem gorszymi. Wprowadzenie kolektywistycznego
systemu nie mogłoby się obejść bez wstrząsu ekonomicznego, sprowadzającego
bezpośrednio pewne, dość znaczne nawet zubożenie społeczeństwa.
To społeczeństwo straciłoby przy tym zapał, z chciwości wynikły,
który dziś zwykł szybko goić rany, naprawiać straty, z przemijających
klęsk wynikłe; Społeczeństwo pozostałoby zatem uboższym jak niegdyś,
być może, ubożałoby odtąd nieustannie, z pewnością nie bogaciłoby
się tak szybko, jak się dziś bogaci. Korzyść wynikła z zaniku próżniaków
zostałaby najzupełniej skreślona przez zanik osobistej energii wytwórczej;
a absolutne, albo choćby tylko względne zubożenie powszechne, byłoby
nie już postępem, tylko stanowczym krokiem w tył, który by pracujące
klasy, o małych dochodach najciężej odczuły. I nie byłby to jedyny
wsteczny skutek zwycięstwa demokracji socjalnej.
powiadają, że wszyscy urzędnicy rzeczypospolitej
socjalistycznej będą przez swoich podwładnych, głosowaniem powszechnym
i to na rok jeden wybierani. Tymczasem, ani zarząd sprawami ekonomicznymi
państwa, ani zarząd jakimkolwiek przedsiębiorstwem nie może być
sprawowany przez kogo bądź, nie może się zmieniać co roku, i jeśli
nie ma w bardzo krótkim czasie do powszechnego doprowadzić bankructwa,
musi pozostawać stale w ręku człowieka zawodowo wykształconego,
zdolnego wykonywać daleko idące plany i posiadającego nad podwładnymi
urzędnikami, czy oficjalistami te władzę, która może jedynie dać
prawo mianowania urzędników, odprawiania tychże i udzielania awansów.
Jeśli diabli wszystko wziąć nie mają, wybór będzie zatem czczą formalnością,
a istotną władzę będą mieli ludzie dobrze płatni, którzy będą mogli
także swoim dzieciom dać staranne a zawodowe wychowanie, tak, że
z biegiem czasu powstanie, tak jak w każdej biurokracji powstaje,
dziedziczna, rządząca klasa, a nawet zarząd pojedynczymi fabrykami
lub gospodarstwami, będzie najczęściej przechodził z ojca na syna,
lub zięcia, jako na ludzi najlepiej obznajomionych z warunkami miejscowymi.
Władza tych kolektywistycznych urzędników będzie ogromną, skoro
byt cały każdego obywatela od ich woli będzie zależał, a natura
ludzka musiałaby nadzwyczajnej doprawdy zmianie ulec, gdyby taka
władza władców nie skusiła do wszelkiego rodzaju nadużyć, do zupełnego
ujarzmienia podwładnych, i obracania osiągniętych dochodów na swoją
przede wszystkim korzyść. Comte
marzył o feudalizmie przemysłowym, jako o przyszłym ustroju społecznym,
i taki feudalizm musiałby koniecznie w państwie kolektywistycznym
nastać, przywracając stan pośredni między średniowiecznym poddaństwem
a starożytną niewolą i cofając tym samym ludzkość wstecz, o wieków
kilkanaście. Przeszkodzić temu, mogłaby chyba ciągła agitacja, oddająca
mienie społeczne, w ręce coraz to nowego demagoga; walka polityczna,
powołująca na stanowiska naczelne ludzi nie mogących swojemu zadaniu
sprostać. Tam gdzie by cała egzystencja obywateli spoczywała w ręku
rządowym, musiałaby taka swawola, przezywana zbyt często wolnością
polityczną doprowadzić do katastrofy ekonomicznej, którą sobie wyobrazić
trudno.
Socjaliści
zwykli omijać pytanie, co się stać ma z kapitałem ruchomym, z gotówką
i rozmaitymi papierami, posiadającymi dziś wartość gotówki, w chwili,
w której tak zwane narzędzia pracy wytwórczej uspołecznionymi zostaną?
Jeśliby pozostawiono gotówkę i papiery w ręku prywatnych właścicieli,
musiałoby wywłaszczenie ziemi, fabryk i domów nastąpić za należytym
wynagrodzeniem, gdyż byłoby inaczej krzywdą wyrządzoną dawnym właścicielom,
a uprzywilejowaniem tych właśnie, którzy próżnując, żyją z odsetek,
i którzy by odtąd tworzyli klasę majętną, wśród nowego społeczeństwa.
Jeśli program radykalnego socjalizmu ma być wykonanym istotnie,
trzeba nie tylko kapitalistów wielkich i małych pozbawić majątku
posiadanego w chwili zaprowadzenia nowego ustroju społecznego, trzeba
prócz tego uniemożliwić na przyszłość wszelkie zaoszczędzenie gotówki,
mogące nową klasę kapitalistów prywatnych wytworzyć. Cel ten da
się osiągnąć. Najpierw trzeba zaprowadzić w państwie pieniądz, którego
wartość gaśnie do roku, i takimi pieniędzmi, czy znaczkami wypłacać
pensję, do której każdy obywatel prawo mieć będzie; używania obcych
pieniędzy trzeba jak najsurowiej w granicach państwa kolektywistycznego
zabronić; państwo wywłaszczy banki, koleje i wszelkie przedsiębiorstwa
akcyjne, a depozyty wróci, kupony i dywidendy wypłaci zagranicznym
jedynie wierzycielom i właścicielom krajowych papierów wartościowych,
samo zaś wstąpi w miejsce obywateli swoich, posiadających wierzytelności
lub renty za granicą.
Oczywiście, że gdyby rewolucja
socjalna w jednym tylko kraju albo w kilku krajach zwyciężyła, powszechną
nie była, musiałoby społeczeństwo w chwili dokonania tej rewolucji
znaczne bardzo ponieść straty, bo niepodobna by było przeszkodzić
emigracji wszystkich prawie kapitalistów, którzy by, chcąc zachować
mienie, obce przyjąć musieli poddaństwo, a państwa ościenne chętnie
by takich przyjmowały obywateli, i upominałyby się o ich prawa,
chcąc tym sposobem własne społeczeństwo kosztem kolektywistycznego
wzbogacić. To względne ubóstwo mogłoby się rychło powiększyć, przy
niekorzystnych dla państwa kolektywistycznego koniunkturach, albo
przy mniej szczęśliwym gospodarstwie, przy zmniejszonej niezawodnie
wytwórczej energii, a stać by się mogło, stałoby się prawdopodobnie,
że wszyscy mieszkańcy kraju rewolucją socjalną uszczęśliwionego
zamieniliby się w ludzi odrabiających, wśród powszechnego ubóstwa,
pańszczyznę dla wierzycieli mieszkających za granicą. Los ten spotkałby
najpewniej mieszkańców kraju uboższego, który by u siebie rewolucję
socjalną przeprowadził, będąc już wpierw dłużnikiem społeczeństw
bogatszych. Nie lepiej wyglądałoby w kraju bogatym, po dokonaniu
takiej rewolucji. Najbogatsze społeczeństwa dzisiejsze tym są bogate,
że bywają wierzycielami całego świata; ten nawet, który sam wierzycielem
nie jest a z pracy rąk swoich żyje, zawdzięcza swój dobrobyt, wysoką
płacę, którą pobiera, bogactwu współobywateli. Gdyby się odbyła
rewolucja społeczna, w bogatym jedynie kraju, wynieśliby się niezawodnie
z tego kraju wszyscy właściciele obcych wierzytelności; gdyby ład
kolektywistyczny we wszystkich krajach świata równocześnie zaprowadzono,
utraciłyby te wierzytelności wszelką wartość. Kraj bogaty straciłby
ze wszystkim swoją ekonomiczną przewagę, a tylko masowa emigracja
w okolice bezludne, ochroniłaby mieszkańców miast olbrzymich od
śmierci głodowej. Co dziwniejsze, upadek bogatego społeczeństwa
nie wyszedłby na korzyść jego ościennych dłużników, mimo to, że
byliby uwolnieni od spłaty odsetek i kapitału dłużnego; owszem cały
rodzaj ludzki zubożałby, poniósłby niepowetowaną szkodę, wskutek
tego, że niezliczone bogactwa zmarniałyby wraz z ruiną fabryk, miast
i naturalnie także intensywnych gospodarstw, zaopatrujących fabryki
i miasta kraju bogatego niegdyś i ludnego, a wskutek nastania zbawczej
socjalizmu ery, zubożałego i opustoszałego.
Uniemożliwienie oszczędności
zabezpieczającej starość i gotującej lepszą dolę dzieciom, musiałoby
najgorszy moralny wpływ wywrzeć na wszystkich obywateli państwa.
Ogół, nie mogący marzyć o zajęciu wyższych stanowisk, zapewniających
lepsze utrzymanie, a pewny tego, że w każdym razie zwykłe utrzymanie
robotnika dostanie, zniechęciłby się do wszelkiej pracy, robiłby
tylko pod przymusem i tak długo, póki by pozostawał pod okiem nadzorcy,
mogącego dotkliwe wymierzyć kary. Wyżsi a lepiej płatni urzędnicy
przeputaliby zawsze swoje utrzymanie roczne, a wobec tego, że niewielu
pragnie szlachetniejszej, umysłowej zabawy, nabywałyby wszystkie
gorsze a niższe skłonności natury ludzkiej coraz większej siły.
Skończyłoby się na rozpasaniu i na tym, że ten, kto by sumiennie
pracował, a chwil wolnych na hulance nie spędzał, stałby się powszechnym
pośmiewiskiem. Rodzaj ludzki musiałby ubożeć, a tracąc hart moralny,
nabyty wskutek przezornego liczenia się z przyszłością, musiałby
się szybko ku barbarzyństwu toczyć. (...)
Wszelki socjalizm jest przynętą,
którą się tłumy łowi, na demagogów wędkę. Demagog pokazuje tłumom
bogactwa majętnych, jako łup, i porywa rzeszę do wstępnego boju,
w którym sam dla siebie chce zdobyć panowanie, a tłum ciągnie do
bitwy, słucha wodza, jak swoich królów słuchały barbarzyńskie drużyny,
które ciągnęły na Rzym. Każdy barbarzyńca spodziewał się zdobyczy,
a każdy socjalistyczny towarzysz i każdy chłop podburzony do pełnienia
gwałtów agrarnych, przyjmuje na siebie wzmożony chwilowo niedostatek
i cierpienia bez liku, w nadziei, że po zwycięstwie nie będzie już
miał nikogo nad sobą w społecznej piramidzie, a sam opływać będzie
w dostatku. Jeśli zwycięży, zawiodą go obie nadzieje. Zamieni siekierkę
na kijek, i zamiast dzisiejszego chlebodawcy i dzisiejszych urzędników,
dostanie przełożonego w osobie dzisiejszego demagoga, który posiądzie
władzę jakiej nikt dziś na ziemi nie ma, a wykonywać ją będzie bez
owej pobłażliwej słabości, która cechuje dziś ludzi zajmujących
wyższe stanowiska w świecie, o którego żywotnej sile sami zwątpili.
Majątek tych, tak zwanych majętnych, którzy mają powyżej tysiąca
pięciuset franków dochodu rocznego z własności dającej się przekazać,
i którzy by się zatem musieli majątkiem dzielić, stanowi tak małą
część majątku ogólnego, że na obrazku unaoczniającym stosunek, suma
mienia majętnych wygląda w każdym kraju, obok sumy mienia ubogich,
tak jak sakiewka do przechowywania monet, obok worka na cetnar metryczny
pszenicy, przy czym pominięto wzgląd, że o wiele największą część
majątku społecznego stanowią ręce i nogi a może przede wszystkim
głowy, to jest siła fizyczna robotnika ręcznego, a siła intelektualna
pracownika umysłowego. Po zaborze wielkich i średnich majątków,
zadziwią się zatem towarzysz i chłop zbałamucony tym, że tak mało
im padło w udziale, tym, że zaledwie poczują polepszenie swego losu.
A że sama rewolucja zniszczy wielką część społecznego mienia, że
zarobku wszystkim ubędzie, że każdy system socjalistyczny musi powstrzymać,
jeśli nie cofnąć rozwój wytwórczości społecznej, więc potomkowie
zwycięzców w walce rewolucyjnej, nie będą bogatszymi od swoich przodków,
ślęczących pod niegodziwym jarzmem kapitalistycznej niewoli. Wodzowie
ludu, demagogowie zdobędą dla siebie na gruzach starego społeczeństwa
więcej jak królewską władzę. Czy ją zdołają utrzymać? Wątpię. Lud
pozna rychło, że go oszukano, a przywykłszy do gwałtów, zwycięskim
wodzom swoim nie przebaczy; obali ich, tak jak oni poprzedników
swoich obalili, a znajdą się zawsze ambitni a niezadowoleni, którzy
lud do szturmu poprowadzą, aby władzy używać, choćby przez chwilę,
a potem przed nowymi ustąpić zdobywcami. Nastąpi ciąg rewolucji
nieprzerwany, który wreszcie zupełną przyniesie anarchię, cywilizację
zniszczy, ubóstwo i ciemnotę zrodzi, nowe sprowadzi średnie wieki.
Tylko że do tego daleko - i że to się może nigdy nie stanie, skoro
zwycięstwo skrajnych demagogów da się jeszcze odwrócić, a stare
społeczeństwo niespożyte dotąd posiada siły. A jeśli się powiedzie
rewolucja społeczna, jeśli się dzieło zniszczenia dokona, to przecie
nie wszędzie równocześnie; znajdą się kraje, w których może nie
będzie żyć naprawdę, nie będzie się rozwijać, ale w których przetrwa,
podobna do mumii, albo raczej podobna do tych ziaren pszenicy, które
się znajdują po staroegipskich grobowcach, a które przesadzone do
żyznej roli, nowe z siebie wydają życie. Znajdą się także narody,
albo przynajmniej ułamki narodów, zdrowe, wierzące w cnotę, wierne
zasadom, bez których życia społecznego nie ma, i będą żyzną rolą,
w której ziarna przez obumarłą cywilizację przekazane, plon zdrowy
i bujny przyszłym wydadzą pokoleniom. Bo w tym tkwi prawo postępu,
że kiedy ogień zniszczenia spada na rozszalałe Sodomy i Gomory,
wystarczy pięciu sprawiedliwych, aby zagładę odwrócić, a jeśli jeden
tylko sprawiedliwy, jeden tylko Lot, znajdzie się w potępionym społeczeństwie,
nie wybawi wprawdzie skazanych przez własne szaleństwo, nie odwróci
klęski, ale sam wraz z rodziną swoją ujdzie śmierci, stanie się
nowego życia początkiem i potomstwu swemu przekaże wszystko, co
zapamiętał, to wszystko, co w zburzonych Sodomach służyło nie ku
występkowi, nie ku rozpasaniu ubóstwionego, coraz bardziej zbydlęciałego
samolubstwa, a ku wzmożeniu wiedzy ludzkiej i ku wzmocnieniu plemienia
nie myślącego o sobie tylko i o krótkotrwałej rozkoszy śmiertelnej,
marnej, samolubnej, zmysłowej, ludzkiej jednostki.