Arcana, maj 2006
Czas
polityki inteligenckiej dobiega końca. Nie oznacza to, że inteligencja polska
schodzi ze sceny. Nawet jeśli jej powolny zmierzch trwa, to można być pewnym,
że potrwa on jeszcze dość długo, a kto wie, czy nie skończy się jakąś
niespodziewaną reaktywacją. Dobiega natomiast końca dyskurs polityki
inteligenckiej, czyli pewna forma uprawiania polityki, mówienia i działania.
Został on przygotowany przez książki kilku wybitnych intelektualistów i
ostatecznie przypieczętowany przez wynik ostatnich wyborów. Wejście do koalicji
rządowej Samoobrony jest znakiem końca pewnej epoki. Jest to krach - mam
nadzieję - ostateczny. Niewiadomą pozostaje jednak nadal kształt dominującego
dyskursu politycznego, który z tej kurzawy się wyłoni.
„Inteligencja”
to słowo w języku polskim niosące ze sobą olbrzymi bagaż sensu, historycznej
treści a także – co niesłychani ważne – nacechowane (pozytywnie) moralnie.
Warstwa społeczna, określana tym mianem ma ciekawą i skomplikowaną historię. Ma
także nieocenione zasługi dla narodu i państwa polskiego. Dziedzictwo
zobowiązuje. Zasłużyć na miano inteligenta to wyzwanie osobiste, to pewnego
rodzaju przywilej, który powinien być zarezerwowany dla tych, którzy rzeczywiście
potrafią zmierzyć się z tym powołaniem. Inteligenckość jest bowiem wypływającym
z tradycji powołaniem do budowy dobra wspólnego, lojalnością wobec
specyficznej, uformowanej w przeszłości idei społecznego zaangażowania. Taki
jest mój osobisty stosunek do tego problemu.
Jednak
aby zrozumieć rzeczywistość należy ją najpierw rzetelnie zanalizować. Wychodząc
z założenia, że kluczem do zrozumienia pełnej złożoności społeczno-politycznej
materii jest jej historia, pozwolę sobie najpierw dokonać rysu historycznego, w
którym podkreślę kluczowe momenty w dziejach tego unikalnego fenomenu jakim
była/jest polska inteligencja. Następnie zaś scharakteryzuje to, co nazwałem
dyskursem polityki inteligenckiej.
Definiując
inteligenckość dziś - natrafia się na problem, konieczności ponownej
aktualizacji zadań, które stały przed polskimi elitami końca XIX w.
Inteligencja jest – z społeczno-ekonomicznego punktu widzenia - klasą
charakterystyczną dla społeczeństw, w których procesy modernizacyjne rozpoczęły
się z opóźnieniem i nierzadko dokonywały się w sposób przyspieszony. W Polsce
jej szeregi rekrutowały się zasadniczo spośród wyzbytej ziemi i ziemskiego
trybu życia szlachty. Kluczowe jest w tym początkowym momencie uchwycenie
świadomości i etosu tej grupy, który odziedziczyła ona po czasach Polski
republikańskiej – zaangażowania na rzecz dobra wspólnego. Etos ten
przenosi polska literatura, w której wyraźnie widać moment, w którym mimo
przyjęcia całkowicie nowych realistycznych konwencji i pozytywistycznej wizji
świata, autorzy urodzeni w latach 40. XIX w. przeniknięci są tym samym, co
romantycy republikanizmem, zaangażowaniem w swoiście, inaczej już przez
nich rozumianą politykę dobra narodowego. Tego rodzaju zaangażowanie
jest - jak się wydaje – warunkiem koniecznym dla uznania kogoś za inteligenta,
również w dzisiejszych czasach. To on stanowi jądro dziedzictwa
inteligenckiego.
Nie
jest to jednak warunek wystarczający. Drugi kluczowy warunek stanowi chyba
posiadanie pewnego zasobu wiedzy i świadomości politycznej, którym góruje
się nad otoczeniem. Co więcej, wiedza owa powinna zostać zużyta w duchu
troski o upośledzonych byłych poddanych. Otoczenie bowiem to w ówczesnej
sytuacji historycznej masy chłopskie, które zwłaszcza w zaborze rosyjskim
tonęły w chaosie wywołanym uwłaszczeniem ziemskim. Paradoks owej sytuacji
polega na tym, że w imię adaptacji do nowych wyzwań – przemian ekonomicznych i
wynikających z nich przemian społecznych – należało utrwalano postawę właściwą
etosowi klasy, którą te przemiany znosiły. Zniesienie to nie mogło się dokonać
jednak w sposób szybki, choćby dlatego, że państwa, które zarządzały
terytoriami dawnej Rzeczpospolitej były albo mocno zacofane (jak Rosja) lub
traktowały tereny polskie jak wewnętrzne peryferia (Prusy, Austria). Również
sami członkowie nowej klasy musieli przez dość długi okres zmagać się z
dziedzictwem klasy, z której wyszli (sprzedaż majątku) i szukać nowego sposobu
na życie i miejsce w społeczeństwie. Ich silna polityczna samoświadomość
sprawiała, że niemożliwe było np. szybkie wtopienie się mieszczaństwo.
Trzecim
kluczowym problemem składającym się na - historyczną przynajmniej –
charakterystykę inteligencji jest świadomość peryferyjności Polski.
Świadomość ta nie była czymś zupełnie nowym w Polsce, bo już od połowy XVIII w.
plenił się w Polsce kosmopolityzm, na który utyskiwali co światlejsi autorzy
satyr społecznych, tacy jak Naruszewicz czy Krasicki (obaj nb. biskupi). Jednak
ówczesny wzorzec życia modnego - fircyk, oparty był na wzorach pochodzących z
dworów arystokratycznej Francji, które – jak pisał Tocqueville – już dawno
utraciły społeczną funkcjonalność i skazane były na zagładę. Następna epoka w
polskiej kulturze – romantyzm - zbudowana jest na radykalnym odrzuceniu
oświeceniowego świata, owego – jak go nazywa w „Dziadach” Mickiewicz –
kościotrupa. Oznacza to nie tylko kulturową dominację spirytualizmu, religii i
moralności, jako przeciwieństwo świata fizyki Newtonowskiej, ale także
zmierzchającego – sentymentalnie zaklętego w mit w „Panu Tadeuszu” -
ziemiańskiego trybu życia, jako przeciwieństwa rynkowego społeczeństwa Adama
Smitha. Pozytywizm przynosi właśnie zasadniczą świadomość konieczności
nadrobienia zaległości. To tu rodzi się ta ciągła potrzeba dołączenia do świata
postępu. To tu rodzą się nasza polska świadomość peryferyjności, które swego
czasu Marek Siemek nazwał „wschodem w nas”.
Czwartym
historycznym składnikiem idei inteligenckiej jest świadomość narodowa.
Wobec oczywistego zagrożenia zaniku materialnych podstaw kultury polskiej, po
klęsce największych przedsięwzięć politycznych ich dziadów i ojców, tzn.
powstań narodowych, zadaniem inteligencji było wypracować nowe, skuteczne
środki polityczne, które pozwolą odzyskać państwowość. Z drugiej strony w
obliczu zagrożenia marginalizacją języka polskiego, zadaniem inteligencji
polskiej było budowanie i utrwalanie możliwie masowej kultury polskiej, która
stanie się i fortecą ducha narodu i orężem jego uświadomienia. W tym kontekście
szczególnie ciekawy wydaje się fakt, że idea narodowa potrafiła połączyć
kształtujące się wówczas obozy polityczne, które odwoływały się co prawda
intelektualnych owoców oświecenia, lecz zasadniczo odmiennie rozkładały
akcenty. Zarówno bowiem Dmowski - uczeń Spencera, jak i Brzozowski – czytający
Marksa, choć reprezentowali w dużej mierze przeciwstawne ideologie, bardzo
łatwo mogli dojść do porozumienia w sprawie prymatu sprawy narodowej (choć obaj
byli wobec niej również bardzo krytyczni). Z tego też punktu widzenia widać, na
jakim marginesie pozostawała, lub lepiej - na jaki się skazywała, inteligencja
komunistyczna, która poszukiwała swojej identyfikacji w internacjonalistycznej
wspólnocie robotniczej, a później w „ojczyźnie światowego proletariatu”.
W
sensie politycznym inteligencja jest twórcą II RP. Zarówno Dmowski, jak i
Piłsudski, Daszyński czy Grabski nieśli w sobie bardzo silny etos inteligencki.
Wszystkie kluczowe role społeczne w 20-leciu międzywojennym i towarzyszący im
rozkład prestiżu rozpisane są na członków tej grupy społecznej. Byłby to np.
nauczyciel gimnazjalny, inżynier, oficer, literat, urzędnik. W dużej mierze
również polska wersja kapitalizmu, której ojcem był Eugeniusz Kwiatkowski jest
także projektem inteligenckim. Wobec braku dużych ilości polskiego (także
żydowskiego) kapitału prywatnego rolę inwestora przejęło w nim państwo, które
planowało i realizowało swoje posunięcia rękami menadżerów-inteligentów.
Z kolei
kuźnią nowych pokoleń inteligenckich stało się gimnazjum, które wychowało jedno
z najwspanialszych pokoleń w polskiej historii. Pokolenie, które na naszych
oczach schodzi dziś ze sceny. Dość będzie wymienić takie nazwiska jak: Wojtyła,
Giedroyć, Jeziorański, Miłosz, Herbert, Brzeziński, Pipes, Karski, Tarski czy
Bartoszewski. Również polski inteligencki przedwojenny uniwersytet wydaje się
nie mieć sobie równych w naszych dziejach, czego przykładem niech będą choćby
wspaniała polonistyka, szkoła lwowsko-warszawska, polska szkoła matematyczna,
sowietologiczna czy prawna lub jedne z pierwszych na świecie szkoły socjologii
(Znaniecki) i psychoanalizy. II Rzeczpospolita była państwem inteligentów i
wraz z jej upadkiem, kończy się złoty wiek inteligencji polskiej. Co więcej,
wydaje się, że od razu spadamy do wieku żelaza.
Z tego
punktu widzenia, widać jaką katastrofą dla Polski była II wojna światowa, która
polskiej inteligencji jako najlepszej cząstce narodu przetrąciła kręgosłup.
Uważam, że zupełnie zasadnym byłoby mówienie – w analogii do Shoah - o
Polskiej Zagładzie (symbolicznie odpowiadałyby temu obozy w Brzezince i
Oświęcimiu). Paweł Śpiewak napisał we wstępie do „Pamięci po komunizmie”
następujące, niezwykle moim zdaniem trafne, słowa: „Nie było po wojnie
poważnego pisarza, dramaturga poety, prozaika, nie było rzetelnego filozofa,
który by o totalitaryzmie w jego niemieckim lub sowieckim wydaniu nie pisał. Cień
wojny, obozów zagłady, obozów pracy, zsyłek, deportacji, donosów, śledztw
przeniknął całą polską kulturę. Rzekłbym wręcz, że stał się osią tej kultury,
jej przekleństwem i wielkością, jej tematem podstawowym i podskórnym, jej
przerażeniem i trucizną, jej siłą i jej bólem, krzykiem i milczeniem. Napisanie
historii polskiej kultury ostatnich dziesiątków lat byłoby w istocie napisaniem
dziejów polskiego zmagania się z totalitaryzmem i jego skutkami. [...] Ta
ziemia i ta kultura woła ofiarami, rozpaczą, tęsknotą, pośmiertną ciszą,
pamięcią zburzonych i spustoszonych miast. Tego wołania nie uciszył rok 1989.”
Ostatnim
zaś czynem, nawiązującym jednoznacznie do rycerskich źródeł tej klasy jest
Powstanie Warszawskie. Abstrahując od rozważań na temat zasadności samej bitwy
o Warszawę, która wydaje mi się problematyczna, jest ona – jeśli mogę to ująć
nieco patetycznie – przesłaniem, głosem z wnętrza ducha narodu rzuconym w
przyszłość, dla jakiejś nowej Polski. Tragizm tej sytuacji polega na tym, że
nadawcami tego przesłania są, znane z powstańczej piosenki, „warszawskie
dzieci”. I dostrzec można tu jakieś mroczne, makabryczne niemal, odwrócenie
sytuacji znanej z powstania listopadowego, gdzie to młodzi wzniecali bunt, a
ich rodzice próbowali zmierzyć się z jego konsekwencjami (walczyć czy poddać
się?). W Warszawie 1944 r. to starzy przynosili dzieciom szalony (w świetle
wiedzy historycznej) rozkaz beznadziejnej walki. Powstanie pozostaje dla nas
wciąż jakąś niezgłębioną narodową zagadką, która wciąż oczekuje na rozwiązanie
(w sensie interpretacji symbolicznej, a nie drobiazgowej analizy historycznej).
Z
mojego punktu widzenia, tak jak mamy do czynienia po wojnie z zupełnie inną
Polską, tak również powojenna polska inteligencja jest właściwie zupełnie inną
inteligencją. Po pierwsze, zniszczona została społeczna tkanka, z której
polska inteligencja wyrastała i trwała. Ta część przedwojennych elit, która
pozostała w Polsce po wojnie i nie poszła na służbę nowej władzy, nie miała
warunków dla odbudowy siły tej klasy. Prześladowani przez tajną policję i
odsuwani od pracy z młodzieżą – mogli oni liczyć jedynie na budowanie silnych
więzi towarzyskich. Po drugie, nigdy już nie odtworzyło się spektrum
poglądów, wachlarz pozycji jakie inteligencja zajmowała przed wojną. Po
wojnie do głosu dochodzą w dużej mierze marginalne dotąd środowiska
komunistyczne i katolickie. Brakuje niemal całkowicie zasadniczego liberalnego
i narodowego rdzenia elit. Ta bowiem ich cześć, której udało się przetrwać
wojnę w wielkiej części pozostała do końca życia na emigracji, grzęznąc w
sporach i kompleksach (patrz: jej opisy w „Dzienniku” Gombrowicza), a przede
wszystkim nie mogąc formować nowych pokoleń polskich elit. Istnieją oczywiście
wyjątki – takie jak absolutnie fenomenalne środowisko Instytutu Literackiego,
ale jak wiadomo działalność wydawniczo-koncepcyjna była dla Giedroycia jedynie
namiastką działalności politycznej, która wydawała się jego powołaniem. Po
trzecie wreszcie, rzeczywistość państwa totalitarnego, instalowanego w
Polsce przez komunistów-samouków, wytwarza zupełnie nowy typ inteligenta,
którego używa dla własnych celów.
Przygody
polskiej inteligencji, a raczej jej nowego wcielenia, w PRL są w ostatnich
latach tematem niekończących się dyskusji, będących wątkiem szerszej debaty na
temat politycznego zaangażowania się intelektualistów po stronie ideologii
totalitarnych. Wydaje się, że dla zrozumienia korzeni dzisiejszej polskiej
inteligencji posłużyć mogą przede wszystkim trzy pozycje. Po pierwsze, byłyby
to „Rodowody niepokornych” Bohdana Cywińskiego, które – chronologicznie
najpóźniejsze – dostarczają arsenału chlubnych przykładów i budujących wzorców
z przeszłości. Stały się one bowiem swoistym imago, które służy
inteligentom w czasach komunizmu i postkomunizmu do zbudowania świadomości
swojego położenia; pełni rolę kroniki rodzinnej, choć ci, którzy ją czytają
znaleźli ją na strychu domu, który niedawno odziedziczyli po dalekiej ciotce,
jest ich (sfałszowanym) drzewem genealogicznym. Można się w ten sposób doszukać
wśród swoich przodków niejednego hetmana i kanclerza, mimo, że jest się jedynie
dalekim i ignorowanym krewnym. Problem polega na tym, że choć przodkowie byli
wybitni i wzorce są dobre, bezpośrednia ciągłość została zerwana. Żeby nie było
wątpliwości, nie zamierzam kwestionować silnej roli motywacyjnej jaką np. dla
działalności Adama Michnika była praca nad „Z dziejów honoru w Polsce”, ale
osobiste doświadczenie jednego człowieka, czy nawet związanego z nim środowiska
nie może stanowić miary dla całej klasy.
Drugim
dziełem, które należy uznać za kluczowe dla naszego rozumienia fenomenu
inteligencji po wojnie jest „Umysł zniewolony” Miłosza. Koncepcja ketmana –
pozorowanej zgody na Ideologię, by w mniemaniu tego, kto i tak Ideologii uległ,
ocalić jakąś wyższą, a ukrytą wartość – nawet jeśli nie do końca wierna realiom
historycznym pokazuje, na co wystawiony jest inteligent w obliczu systemu
rządów i myśli szafujących abstrakcyjnymi i totalnymi ideami filozoficznymi.
Obojętnie czy chodzi o zniewolenie umysłu, czy o zepsucie charakteru, wina leży
w samym człowieku i jego obłudnej taktyce. Zasadniczą cenę, jaką przychodzi za
to zapłacić jest przeżywanie wolności, tego „złotego oka” polskiej kultury (nie
tylko politycznej) i źródła siły „niepokornych”. Skoro zaś nie można przeżyć
wolności, bo ona zmusza do uświadomienia sobie własnego smutnego położenia,
czeka się na nakaz, wytyczną lub cenzurę. Prowadziło to również do zapoznania
zasadniczej cnoty inteligenckiej, odróżniającej ją od intelektualistów: zmysłu
rzeczywistości i zastąpienia jej ucieczką w świat idei. (Niedościgłym wzorcem
intelektualnej formacji inteligenckiej, łączącej erudycję z zainteresowaniem
konkretnym człowiekiem, był Jerzy Stempowski)
Nawet
jeśli nierozstrzygalnym pozostanie sprawa sprawczej siły „heglowskiego
ukąszenia” - a wydaje mi się ona wcale nie mała, lecz dotyczy wąskiego grona
ludzi (Kroński), to wątpliwości nie powinien nasuwać inny problem – problem
zastraszenia. Wydaje się mi, że w świetle kilku bardzo wiarygodnych głosów,
stanowi on raczej próbę przesłonięcia własnego tchórzostwa. Nie na darmo wielu
co bardziej trzeźwych obserwatorów czasów stalinowskich w Polsce podkreśla, że
przecież nikt nikogo nie zmuszał. Dla tego problemu kluczowe wydają się takie
pozycje, jak rozmowa Zbigniewa Herberta z Jackiem Trznadlem w „Hańbie domowej”
oraz „Dziennik 1954” i „Życie towarzyskie” Leopolda Tyrmanda. Pokazują one, że
przeważająca część inteligencji została po prostu przez system kupiona.
Komunizm dał inteligentom nie tyle poczucie sensu, ile mieszkania, pozycję,
władzę i pewien ekonomiczny standard. A także coś jeszcze, dał kontakt ze
Światem. Inteligent bowiem odcięty od Świata, od Zachodu, który pozostaje
niedościgłym wzorem do naśladowania i źródłem trendów myślowych, usycha i
umiera. Lub w innej – najbardziej pożałowania godnej wersji – jest inteligentem
socjalistycznym, człowiekiem z awansu, oduczonym myślenia, wyzutym z potrzeby
wolności, produktem socjalistycznej edukacji. Inteligenckim zombie.
Na
koniec części historycznej podkreślić należy rolę jednej osoby, która – moim
zdaniem – swoją miarą i dokonaniami, stanowi standard sama dla siebie. Myślę tu
o najwybitniejszym polskim inteligencie XX w. Karolu Wojtyle/Janie Pawle II.
Jest to wszak zjawisko z pogranicza cudu, by człowiek tak sprawnie łączący
biegłość filozoficzną i mistyczne rozmodlenie, głęboką świadomość historyczną i
polityczny spryt, doceniający wagę równowagi między obcowaniem z elitą umysłową
a prostymi ludźmi oraz potrafiący wpisać pewną wizję partykularnej, polskiej
kultury w uniwersalizm chrześcijański, mógł zostać głową Kościoła Katolickiego.
Jest to także zaprzeczenie utartego, a ugruntowanego głównie po wojnie
stereotypu, mówiącego, że inteligent to człowiek o poglądach lewicowych, mocno
laickich. Bez Jana Pawła II nie powstałaby Solidarność, bo trudno sobie
wyobrazić, by garstka intelektualistów z KOR mogła poruszyć 10 mln.
zastraszonych dotąd ludzi.
Czym
zatem byłaby polityka inteligencka? Polityka inteligencka to dominujący jeszcze
do niedawna w Polsce dyskurs publiczny. A dyskurs jest, jak wiadomo do czasów
Michela Foucaulta, narzędziem panowania. To w nim kryła się moc inteligencji,
która choć sformowała partię, której przywódcy – jak napisał niedawno Jerzy
Jedlicki – są mądrzy, ale doprowadzili do jej upadku (sic!), wciąż definiowała
pole polityczności i jej standardy. To w rękach dwóch, trzech frakcji
warszawskiej inteligencji (GW, RP, Polityka) znajdowała się przez całe lata 90.
władza – jak ją nazwał Steven Lukes – radykalna, która polega, w skrócie, na
kontroli nie tyle tego, jakie kto działania podejmuje lub nie, lecz jakiego
rodzaju działania pojawiają się w polu jego świadomości i jak definiuje on
swoje interesy. Na tym wszak – w dużej mierze - polega władza mediów. Dyskurs
ten można nazwać za Zdzisławem Krasnodębskim liberalizmem postkomunistycznym, z
tym zastrzeżeniem, że jego podstawy zaczęły się formować jeszcze w tych
czasach, gdy komunizm instytucjonalnie trwał, ale poglądy elity młodego
pokolenia daleko odbiegały już od marksistowskiej ortodoksji.
Jakie
są cechy charakterystyczne polityki inteligenckiej? Są one wypadkową dziejów
inteligencji polskiej. Po pierwsze, cechuje go myślenie silnymi opozycjami,
a zwłaszcza dychotomią światło-ciemność. Skoro lewicowa inteligencja uznaje
się za depozytariuszy oświecenia, to po drugiej stronie może istnieć tylko
Ćiemnogród (wzięty z tytułu późnooświeceniowej powieści „Podróż do
Ciemnogrodu”). No i konsekwentnie, skoro reprezentujemy siły postępu, to po
drugiej stronie musi istnieć nie tyle reakcja, co marazm, bezwład lub chaos.
Skoro jesteśmy ambasadorami Zachodu, gdzie zachód jest terminem moralnym, to po
drugiej stronie musi stać również moralnie rozumiany Wschód (brud, chaos,
anarchia, bezprawie).
Po
drugie, dyskurs ten jest przesycony moralistyką i estetyką. Polityka
podlegać musi nieustającej kwalifikacji moralnej, co oczywiście – biorąc pod
uwagę naturę polityki, a już szczególnie nowoczesnej polityki masowej – musi
prowadzić do ciągłego krytykanctwa, cenzurowania i manifestacji oburzenia. W
epoce mediów elektronicznych wiemy o politykach tak wiele złych rzeczy, że
powolny powszechny, ogólnoświatowy spadek zaufania do demokracji
przedstawicielskiej przestaje dziwić. Cóż dopiero w kraju, w którym mięso
armatnie polityki podaje się w moralistycznym sosie. Szczególnie zasmucające
jest jednak to, że jest to moralistyka wybiórcza, a jej granice często (jak np.
w wypadku polityków postkomunistycznych) stanowi estetyka. Te estetyczne
warunki transcendentalne moralności stanowić mogą z kolei podstawę do uznania
polityki inteligenckiej za dyskurs postmodernistyczny, a już z pewnością
nihilistyczny. Koniec końców okazuje się, że chodzi o specyficzną retorykę. O
wadze kategorii estetycznych świadczy, m.in. odmienianie ostatnio przez
wszystkie przypadki, słów: „poetyka”, „stylistyka”, „brzydota”, „gęba”.
(Szczególnym zlepkiem kwalifikacji moralnej i estetycznej jest oczywiście
medialny obraz Andrzeja Leppera.)
Po
trzecie, jest to dyskurs paradoksalnie antydemokratyczny. Jak to kiedyś
trafnie ujął Ryszard Legutko, jest to demokracja bez demosu. Oczywiście
werbalnie jesteśmy demokratami, popieramy prawa człowieka i wolny wybór
jednostki, ale przecież ci nieuczeni, owe osierocone masy, nie mogą wybrać
drogi słusznej inaczej, jak tylko przez posłuch dla nas – inteligentów. Jest to
oczywiście dalekie echo tradycyjnej troski świadomego ziemiaństwa o los i
świadomość niższych warstw społecznych, nad którymi musi ono tradycyjnie
sprawować opiekę. Jednak struktura społeczna wczesnej nowoczesności
peryferyjnej XIX w. z trudem da się dziś porównać ze strukturą społeczeństwa
kapitalizmu postkomunistycznego (z zasadniczym brakiem klasy średniej).
Po
czwarte, jest to dyskurs posługujący się narzędziami interpretacyjnymi
zaczerpniętymi głównie z literatury i historii. Co gorsza, są to oczywiście
narracje historyczne silnie nacechowane moralnie. Zatem demokracja szlachecka
niemal na pewno będzie podana w interpretacji stańczykowskiej, jako symbol
anarchii, zaś dyskurs nacjonalistyczny z pewnością będzie przejawem trybalnego
atawizmu. Gdyby jednak do tego ograniczał się kłopot z historią i literaturą
byłoby całkiem dobrze. Problem polega jednak na tym, że interpretacje zbudowane
na takich założeniach są bardzo często całkowicie anachroniczne i
niefunkcjonalne, a do tego zawężone do doświadczeń bardzo partykularnych
społeczności. W ten sposób inteligenci nie umieją zainteresować się
doświadczeniami społeczeństw o podobnej do naszej skali i problemach (Dania,
Finlandia, Irlandia, Korea Płd., Indie, Brazylia itp.), a jedynie dokonują
często jałowych porównań z krajami fascynującymi dla nich kulturowo (np. Niemcy,
Francja, USA) To prowadzi nas do kolejnej cechy dyskursu polityki
inteligenckiej.
Jest
nią, po piąte, ogólne niedouczenie i katastrofalne często zapóźnienie
intelektualne wobec trendów aktualnie panujących na umiłowanym Zachodzie.
Często dyskusje toczą się wokół oczywistych niezgodności definicyjnych lub
trwają w nieskończoność z powodu błędów logicznych. Większość inteligentów
postkomunistycznych ma też poważne problemy z językami obcymi. Poza tym
tradycyjnie prowadzą knajpiany tryb życia, wiec na czytanie trudnej, zwłaszcza
politologiczno-ekononomicznej literatury obcej nie ma co liczyć. Nie dziwi
zatem całkowita niemal ignorancja w dziedzinach nauk społecznych i
ekonomicznych. (Tu świetnym przykładem jest zupełne często niezrozumienie z
jakim spotyka się pisarstwo Jadwigi Staniszkis) Wynika stąd kolejna cecha.
Po
szóste, istnieje stała konieczność ustanawiania strażników interpretacji i
rządu dusz. Po śmierci jednego, na gwałt szuka się jego następcy. Są to z
jednej strony eksperci, którzy zajmują się tłumaczeniem tego, co według ich
mniemania najważniejsze w dorobku światowym i zawsze mogą służyć swoim
krytycznym piórem, komentując jakieś wydarzenie lub projekt polityczny. Stąd
np. boski niemal status Leszka Balcerowicza, jako ostatecznej wyroczni w spawach
ekonomicznych. Z drugiej strony, są tą autorytety moralne, które - najogólniej
mówiąc – określają (często ad hoc) wzorce przyzwoitości, określają
reguły wejścia i wyjścia z polityki oraz po prostu wydają autorytatywne sądy o
rzeczywistości. Sama idea, że żadnego strażnika może nie być lub że będzie ich
tak wielu, że ich indywidualne wpływy zostaną mocno ograniczone wydaje się
absurdalna.
Po
siódme, bardzo irytującą cechą dyskursu inteligenckiego jest mikromania,
potrzeba ciągłego biczowania się i jednoczesnego usprawiedliwiania niepowodzeń
ciężkim i smutnym losem historycznym. Ale problem ten jest tak naprawdę
głębszy, ponieważ dotyczy on tego, co można by metaforycznie nazwać lustrzanym
ustanawianiem tożsamości. Uznajemy siebie jedynie wtedy, gdy uznanie zostanie
nam udzielone w oczach tych, których cenimy. Najczęściej są to
zaprzyjaźnieni intelektualiści zachodni. Co ciekawe, zależność jest tu
obustronna, bowiem informacje o Zachodzie są filtrowane przez znajomych
mędrców, a informacji o Polsce – najczęściej jedynych, jakie docierają na
Zachód – dostarczają zaufani inteligenci. Nie może zatem dziwić fakt, że
wizerunek Polski w Europie łudząco przypomina samobiczujące połajanki polskich
depozytariuszy pochodni postępu.
Po ósme
wreszcie, jest to po prostu dyskurs lewicowy, co sprawiło, że wczasach jego
dominacji, które jeśli jeszcze nie dobiegły końca, to właśnie dobiegają,
wszelkie objawy antykomunizmu, konserwatyzmu, katolicyzmu, nacjonalizmu, czy
ludowości otrzymywały stosowną, moralnie i estetycznie nacechowaną etykietkę.
Koniec
polityki inteligenckiej, którego sprawcą jest żoliborski inteligent – Jarosław
Kaczyński do spółki z takimi inteligentami, jak Ryszard Legutko, Zdzisław
Krasnodębski czy Jadwiga Staniszkis (jest to szczególnie ciekawy przypadek połączenia
endeckiej tradycji rodzinnej z bardzo nowoczesną perspektywą kosmopolityczną w
sensie U. Becka) jest na dłuższą metę dobrą wiadomością. Pozwoli to otworzyć
okna i przewietrzyć owo duszne pomieszczenie, jakim jest polska polityka. Nie
oznacza to jednak, że inteligencja schodzi ze sceny politycznej. Bynajmniej,
dopiero teraz może ona zrealizować swoje powołanie. Do tej pory była ona
bowiem, w sposób nieświadomy, jednym z głównych hamulcowych przemian w polskiej
polityce i życiu intelektualnym. Dziś inteligencja może wreszcie zająć właściwe
jej na obecnym etapie zaawansowania struktury społecznej miejsce, jednej
spośród wielu z frakcji, która porzuciła już bajania o moralnym mandacie do
reprezentowania całości społeczeństwa. Dziś również inteligencja powinna
powrócić do swoich korzeni, odkryć czynne zaangażowanie społeczne, wspaniałe
przesłanie Stefana Żeromskiego i dziedzictwo polskiego socjalizmu. Nadszedł już
bowiem czas, by inteligent nie był mianem które się po prostu nosi, na mocy
choćby faktu ukończenia studiów magisterskich, lecz na które trzeba sobie
pracowicie zasłużyć.
|