Strona główna | Czytelnia | Publikacje | Informator | Zarejestruj się | Zaloguj | Odzyskiwanie hasła | English Version
OMP

Główne Menu

Nasi autorzy

Strony tematyczne

Sklep z książkami OMP

Darowizny na rzecz OMP

Księgarnie z książkami OMP
Lista księgarń - kliknij

Jan Filip Staniłko - Ideowe spory za Oceanem - przegląd prasy amerykańskiej (2005)
.: Data publikacji 08-Sty-2006 :: Odsłon: 3932 :: Recenzja :: Drukuj aktualną stronę :: Drukuj wszystko:.

Zacznijmy od uniwersytetu. Na początek wybór szaleństw akademików w czerwcowym New Criterion. 23 lata temu pismo to obiecało być "<<krytycznym głosem niezgody>> rzucającym wyzwanie <<nieszczerości i hipokryzji i zniekształcającym [disfiguring] ideologiom>>, które tak głęboko zakorzeniły się w sztukach, mediach, kulturze komercyjnej i życiu akademickim." Swoją misję wykonuje - jak stwierdza sama redakcja - "z niezrównaną jasnością, niezależnością i inteligencją". I trzeba jej przyznać rację: "To był wielki rok dla akademickich absurdów - słowo "wielki" rozumiejąc w sensie ilościowym, a nie jakościowym [...]." Poczynając od awantury po styczniowym przemówieniu Larry'ego Summersa - prezydenta Harvard University - o niedoreprezentacji kobiet w naukach ścisłych, w którym napomknął on o hipotezie naturalnych predyspozycji mężczyzn, poprzez antyizraelską kampanię w Instytucie Języków i Kultur Środkowego Wschodu i Azji na Columbia University, można obserwować, jak działa stara Marksowska strategia "zwiększania sprzeczności", zgodnie z którą im "gorzej się rzeczy mają, tym mają się lepiej". Zatem nie dziwią słowa Rashida Khalidiego, aktualnego Edward Said professor of Arab Studies na Columbii: "Prowadzona jest ogólnonarodowa kampania przeciwko autonomii uniwersytetów [...] bazująca na kontrowersyjnym założeniu, że uniwersytety stanowią twierdze radykalnych i liberalnych przekonań". Czyżby kontrowersyjnym? Harvard próbuje właśnie wydać 50 milionów dolarów, które Summers obiecał, aby "uciszyć swoich krytyków... nie, to nie jest poprawne: chcemy powiedzieć, by zatrudnić i wypromować kobiety i <<inne niedoreprezentowane grupy>> w dziedzinie matematyki i nauk ścisłych. Minione ćwierć wieku lewicowej dyskryminacji, znanej również pod nazwą <<akcji afirmatywnych" nie wystarczyło. [...] Ale Harvard i Columbia to tylko czubek góry lodowej."

Jednak w majowym numerze New Criterion Roger Kimball w artykule "Odbić uniwersytet: plan bitwy" stwierdza, że "mimo wszystko, gdy patrzy się dziś na życie akademickie, łatwo jest dojść do konkluzji, że zepsucie [corruption] stwarza nie tylko rozkład [decay] ale także okazję [do działania]. [...] Coś zmieniło się po 11/9 - co do tego nie mam wątpliwości - ale wydaje mi się, że wpłynęło to na założenia kultury elitarnej co najwyżej w niewielkim stopniu [sporadically]. Co więcej, instytucją, która okazała się najbardziej oporna na zmianę była ta najbardziej <<innowacjom>> oddana: uniwersytet".

Dowodem na powyższe konstatacje ma być społeczne oburzenie (sprawę nagłośnił Fox Channel Ruperta Murdocha), jakie zapanowało po tym, jak działający przy Hammilton College w Clinton, N.Y., Kirkland Project for Study of Gender, Society and Culture - od dziesięciu lat przeznaczający znaczne środki na "przekształcenie liberalnej edukacji [liberal arts education] w ćwiczenie w radykalnym odrzucaniu amerykańskiego społeczeństwa, jego obyczajów, moralności i politycznego rodowodu" - zaprosił na wykład Warda Churchilla, który porównał "ofiary islamofaszystowskiego terroru 11/9 do nazistowskich biurokratów" (a dokładnie: "małych Eichmanów"). Wcześniej projekt ów wsławił się zaproszeniem Susan Rosenberg - skazanej za bandycki rabunek z morderstwem, do bycia "rezydującym-artystą-aktywistą" i prowadzenia seminarium "Pamiętniki oporu: pisanie, tożsamość i zmiana" - oraz Annie Sprinkle, byłej prostytutki i gwiazdki porno do przewodniczenia warsztatom, mającym edukować "studentów i wykładowców, jak lepiej zadowalać samych siebie". Problem z tego typu działalnością wciąż jednak polega "nie na tym, jak jest ekstremalna, lecz jak powszednia."

Kimball trafia w sedno, kiedy odwołując się do konserwatywnych klasyków stwierdza: "Kluczowy problem brzmi: czy nasze instytucje wyższej edukacji powinny być przeznaczone głównie edukacji obywateli - czy też powinny być laboratoriami społecznego i politycznego eksperymentatorstwa. Tradycyjnie edukacja liberalna uwzględniała zarówno kształtowania charakteru, jak i uczenie się. Celem było stworzenie mężczyzny i kobiety, którzy (jak ujął to Allan Bloom) przemyśleli całościowo pytanie <<czym jest człowiek?>> [...]. Jednak od lat 60. uniwersytety coraz bardziej stają się domem dla tego, co Lionel Trilling nazwał <<polemiczną [adversary] kulturą intelektualistów>>. Celem jest tu nie tyle refleksja [reflection], co odrzucenie [rejection]. Angielski pisarz Kingsley Amis zauważył raz, że wiele z tego, co najgorsze w XX. stuleciu można zamknąć w słowie <<warsztat(y)>> [workshop]. Dziś <<warsztat(y)>> zostały zastąpione <<studiami>>. Studia rodzajowe [gender], studia etniczne, studia afro-amerykańskie, studia kobiece, gejowskie, lesbijskie i transrodzajowe: to nie są nazwy dyscyplin akademickich, lecz politycznych skarg [grievance]. Nie istnieją one po to, by rozwijać liberalną edukację, ale by szkolić w nieudolnym antynomianizmie, który Jacques Barzun nazwał <<kręceniem bez celu>> [directionless quibble]".

Uniwersytetowi brakuje "posłuszeństwa wobec niewymuszalnego" - dziedziny cnót obowiązkowości, bezstronności i osądu, obszaru między obowiązkiem a zachcianką, w której tradycyjnie funkcjonował uniwersytet. Skurczenie się "domeny obyczajów" stwarza próżnię, którą wypełniają z jednej strony kodeksy wypowiedzi [speech codes], regulacje wszystkich dziedzin życia [...], a z drugiej strony narastające licencjonowanie." Orężem odzyskania uniwersytetu ma być krytycyzm i trafna diagnoza. Narzędziami zaś media i kieszeń rodziców. "Nadszedł czas by zrewidować kilka spraw. Na przykład sprawę piastowania stanowisk [tenure]. Rozwiązanie mające chronić wolność akademicką i intelektualną różnorodność zmutowało w środek wymuszania konformizmu i odrzucania heterodoksji." Jasną stroną sprawy Warda Churchilla [por. http://en.wikipedia.org/wiki/Ward_Churchill] było to, ze publiczna dociekliwość przyniosła dramatyczne, choć lokalne, zmiany. Melancholijna strona całej sprawy polega na tym, że lustracja [scrutiny] musiała mieć ogromny zakres [...], a za uwagą mediów musiała podążyć uwaga publiczna" (chodzi o protesty polityków). Kimball konkluduje: "Nadszedł czas by przejąć inicjatywę, w przeciwnym wypadku przegapimy dogodny moment i pogrzebiemy przedsięwzięcie".

W czerwcowo-lipcowym numerze Policy Review znajdziemy recenzję książki profesora nauk politycznych, prawa i dziennikarstwa na University of Wisconsin Donalda Downsa pt. Restoring Free Speech and Libery on Campus, który inicjatywę przejął i odnosi spore sukcesy w walce z kodeksami wypowiedzi. Recenzję otwierają znamienne słowa: "nasze uniwersytety są ciężko chore [ailing]". Choroba ma trzy objawy. Po pierwsze: nawet najbardziej elitarne uniwersytety porzuciły przekonanie, że liberalna edukacja ukonstytuowana jest wokół twardego jądra wiedzy z zakresu humanistyki, nauk społecznych i przyrodniczych, którą wszyscy wykształceni ludzie powinni posiadać. Po drugie, mimo najszczerszych słów o pięknie i konieczności edukacji wielokulturowej, zarządzający uniwersytetami oraz wykładowcy utrzymują programy, które pozwalają kończyć studia bez nabycia biegłości w czytaniu, pisaniu i mówieniu w obcym języku, nie mówiąc już o kompetencji (uwaga!) w chińskim, hindi, czy arabskim. Po trzecie i najbardziej alarmujące, kierujący uniwersytetami zrobili niewiele, by przeciwstawić się swoim kolegom, którzy poświęciliby swobodne i otwarte dociekanie na rzecz czułej wrażliwości [tender sensibility] i zaangażowania politycznego [partisan politics]. Instytucja, która nie posiada ideału wykształconej osoby nie może nazywać się już uniwersytetem.

Downs opiera swoją książkę na gruntownych studiach przypadków. Najsmaczniejszym z nich jest chyba sprawa "wodnego bizona" [water buffalo] na Uniwerity of Pensylvania. Ów "wodny bizon" to swobodne tłumaczenie z hebrajskiego nazwy biblijnego potwora Behemota, co kolokwialnie oznacza też chuligana. Wyrażeniem tym posłużył się, zdenerwowany na swoich głośno bawiących się sąsiadów, ortodoksyjny żydowski student - Eden Jakobowitz. W konsekwencji został oskarżony z kodeksu molestowania rasistowskiego (to taki regulamin uniwersytecki) na tej podstawie, że... wodny bizon odnosił się do afrykańskiego zwierzęcia. Jakobowitzowi pomógł dopiero profesor historii Alan Kors, który zawiadomił o sprawie wpływową nowojorską gazetę żydowską Forward, oraz Dorothy Rabimowitz z konserwatywnego Wall Street Journall. Książka Downsa jest bowiem jednocześnie dokumentacją przypadków udanego oporu wobec anti-free-speech activism.

Receptą Downsa na uzdrowienie uniwersytetu jest powrót - lub ustanowienie - twardego jądra nauczania. Przyniesie to wiedzę o podstawach kultury zachodniej: są to pewne dzieła literackie oraz filozoficzne a także wiedza o pewnych epokach. Owo twarde jądro wiedzy sprzyjać będzie (uwaga!) konwersacji i przyjaźni między studentami (faktycznie, dziś studenci np. medycyny, prawa i filozofii nie mają wielu wspólnych tematów rozmów). Nie otrzymają oni bowiem wspólnego zbioru opinii (do czego dążą uniwersyteccy postępowi aktywiści), lecz wspólny skarbiec faktów i idei, z którego mogą czerpać i go rewidować. Po trzecie zaś studenci muszą otrzymać prawdziwie wielokulturową edukację, a nie ideologiczną papkę celebrującą "inność" i "różnicę", promującą upełnomocnienie [empowerment] domniemanych ofiar kolonializmu. Oznacza ona studia nad innym ludami i miejscami, bo nie da się zrozumieć własnego człowieczeństwa bez zrozumienia innych sposobów bycia człowiekiem. Nie może to nastąpić bez wprowadzenia do programów poważnych studiów języków obcych, uzupełnionych kursami historii, literatury i polityki mówiących nimi narodów. To wszystko zaś pomoże docenić studentom konieczność i wartość ciężkiej pracy, ale i płynącą stąd przyjemność.

Rzec można, że to naiwne i idealistyczne. Ale jednak w dużej mierze kiedyś był to standard dobrego uniwersytetu (także polskiego). A jeśli ktoś nie chce uwierzyć, że powrót do starych dobrych opresyjnych wzorców jest konieczny, oto dwa pouczające teksty z prasy codziennej. 25. VI felietonista New York Timesa - Paul Krugman napisał, że Toyota zmieniła plany otwarcia fabryki w południowych Stanach Zjednoczonych, ponieważ z powodu "niskiego poziomu wyszkolenia siły roboczej" instruktaż obsługi maszyn musiał być przeprowadzony z użyciem... metody obrazkowej. "Edukacja jest jedynym powodem, dla którego Toyota wybrała Ontario".

Drugi przykład to interesujący tekst Suketu Mehty z 12. VI również w NYT. Tu nie chodzi już tylko o alarmująco niski poziom wykształcenia w krajach zachodnich (dotyczy to także Europy Zachodniej, do której standardów właśnie obniżamy nasz polski system), lecz o fundamentalną zmianę w życiu ludzi Zachodu. Mehta rozpoczyna od mocnego uderzenia: IBM przenosi 13 tyś. miejsc pracy w USA i Europie do Indii. "Opowieści podobne do tej wzbudziły ogromy lęk zachodniej publiki: mogą oni wkrótce ustawiać się w kolejce do indyjskiej ambasady po wizy, a ich dzieci będą musiały uczyć się hindi. Tak, jak moi rodzice musieli stać w kolejce pod konsulatem USA w Bombaju, a ja i moja siostra musieliśmy uczyć się angielskiego." Następnie odważnie sugeruje, że - analogicznie do jego ojczyzny - Zachodowi grozi degeneracja (w żargonie amerykańskich dziennikarzy - euroskleroza). "[...] jestem tu, bo kraj moich przodków nie rozumiał zmieniającego się świata: nie potrafił zmienić swej technologii i filozofii oraz swojego pojęcia o społecznej mobilności wystarczająco szybko, by pokonać europejskich kolonialistów, którzy wygrali nie tyle potęgą swojej rozwiniętej broni, co jasną, logiczną filozofią Oświecenia. Ich system myślenia podbił nasz. Hindusi musieli się uczyć; musieliśmy kuć długie godziny, kiedy dzieci w innych krajach wychodziły się bawić."

Lecz gdy Mehta przybył do Stanów okazało się, że jest najlepszy w klasie z matematyki, choć w Indiach był to jego najgorszy przedmiot. Podobnie było z angielskim i historią Ameryki. "Gdybym musiał teraz wracać do Indii, moje dzieci - które chodzą do jednej z najlepszych prywatnych szkół w Nowym Yorku - musiałyby mieć wyrównawcze zajęcia z matematyki i nauk ścisłych, aby móc dostać się do dobrej szkoły w Bombaju." Hindusi stanowią dziś jedna z najbogatszych grup etnicznych w Stanach Zjednoczonych (w przeciwieństwie do Polaków). W latach 90. zakładali 10% nowych biznesów w Dolinie Krzemowej. Jednak "istnieje perwersyjna hipokryzja w debacie wokół miejsc pracy, zwłaszcza w Europie. [...] Kraje bogate nie mogą iść dwiema ścieżkami naraz. Nie mogą dawać olbrzymich subsydiów konglomeratom rolniczym i [zarazem] narzekać, że Hindusi porzucają swoje farmy, przenoszą się do miast, studiują informatykę i zabierają im miejsca pracy." Mehta winą obarcza polityków, którzy obiecują odzyskać miejsca pracy "za pomocą prostackiej [facile] taktyki zakazu ich przenoszenia. Ta strategia zapewni nam jedynie to, że poziom naszych szkół wciąż pozostanie żałosny." Co zatem sugeruje? Wydaje się, że właśnie poważną edukację wielokulturową: "Hinduscy Amerykanie pomogą Ameryce zrozumieć [...] i ułożyć się z wyłaniającą się potęgą gospodarczą, jaką są Indie. [...] Podobnie jak arabscy Amerykanie pomogą nam walczyć z Al.-Kaidą. W ten sposób odpłacimy się za dar obywatelstwa."

Artykuł Mehty - nawet jeśli autora nieco ponosi fantazja - pokazuje nam, zjawisko, które od niedawna nazywa się spłaszczeniem świata. Termin ten ukuł Thomas L. Friedman, trzykrotny laureat Pulizzera, publicysta New York Timesa, autor bardzo ciekawych książek o globalizacji: Lexus i drzewo oliwne, czy właśnie wydana The World is Flat. A Brief History of 21-st Century. Friedman jest jednym z najważniejszych na świecie propagatorów idei neoliberalnych, jest osobą bardzo wpływową - jego poglądy kształtują myślenie prezydentów i politykę amerykańską. W swojej ostatniej książce stawia on - tyleż znajomą, co na nowo i zgrabnie zmetaforyzowaną - tezę o wyrównaniu globalnego boiska, tj. spłaszczeniu świata - które oznacza, że jednostki i firmy z całego świata mają dziś dużo większą możliwość konkurowania o pracę i klientów, niż kiedykolwiek w przeszłości. Głównymi "spłaszczaczami" (jak je nazywa) świata są: upadek muru berlińskiego (koniec zimnej wojny), wynalezienie przeglądarki Netscape, oprogramowanie "przepływu pracy" [work flow] (pozwalające na współpracę na wielkie odległości), programowanie open-source (darmowe i tworzone przez użytkowników), wyszukiwarki yahoo i google, czy "łańcuchy podaży" [supply-chains] (użycie technologii IT do sprzedaży i zmniejszenia kosztów magazynowania). 488-stronicowa książka składa się z opisów podróży m. in. do Bangalore, Mexico City, Salt Lake City, czy Pekinu. Recenzent z Policy Review pisze, że książka jest "ilustracją tego, jak IT ponownie opina [rewire] świat, napędzając wzrost w USA i wydobywając z biedy setki milionów ludzi na świecie. Jest to prawdziwie fascynująca opowieść [...] A jednak im dłużej się ją czyta, tym bardziej odczuwa się jakiś brak we Friedmanowskim obrazie świata."

Książka zdążyła już obrosnąć recenzjami i polemikami najznamienitszych osobistości. Wszyscy zgadzają się co do tego, że w zaproponowanym - reprezentatywnym dla myślenia wielu polityków i ludzi biznesu - obrazie świata "to sama ludzkość jest spłaszczona zredukowana do poszukiwania zysku, uruchamiania biznesu i ciągłego ulepszania, bez znaczącego udziału wartości, kultury, idei, poezji, literatury, filozofii czy nawet polityki" (Policy Review, June & July 2005). Na globalnej polityce skupia się w swojej recenzji książki Friedmana inny autor bestsellerowego eseju - The Future of Freedom - Fareed Zakaria (Newsweek, 1. V). Pisze on: "W USA i Europie polityki deregulacyjne uruchomiły konkurencję, która przyspieszyła wzrost. Mamy tu problem jajka i kury. Czy polityki rządowe uruchomiły technologiczny boom, czy też odwrotnie? [...] Najsilniejszym czynnikiem politycznym jest oczywiście struktura globalnej polityki. Płaski świat gospodarczy stworzył skrajnie niepłaski świat polityczny. Stany Zjednoczone dominują na świecie, jak żaden kraj od czasów antycznego Rzymu. [...] To one wymuszają otwarcie rynków, otwarcie handlu i otwarcie polityki. Ale konsekwencją tego będzie stworzenie jeszcze bardziej równego świata. [...] Ostatecznym wyzwaniem dla Ameryki - i Amerykanów - jest to, czy jesteśmy przygotowani na płaski świat. [...] Może się bowiem okazać, że zglobalizowawszy świat, Stany Zjednoczone zapomniały były zglobalizować siebie?"

Najtrafniej jednak problem ujęli Robert Samuelson w Washington Post z 22.VI i znakomity John Gray w New York Reviw of Books (vol. 52, no. 13), obaj zresztą tytułując swoje teksty "Świat (wciąż) jest okrągły". Samuelson - jeden z najinteligentniejszych publicystów gospodarczych Ameryki - pisze: "Wszędzie widzimy narastającą moc efektów globalizacyjnych, a jednak najistotniejszą rzeczywistością dla ekonomicznego dobrobytu większości ludzi jest ich narodowość. Idea wymiecenia nas wszystkich przez bezosobowe siły globalizacji wydaje się intuicyjnie logiczna i instynktownie złowieszcza. Lecz starszą a mniej zauważaną prawdą jest ta, mówiąca, że na dobre, czy na złe to narody pozostają decydującą siłą, określającą ekonomiczne warunki życia ich obywateli. [...] Świat oczywiście nie jest płaski. [...] Prawdziwe pytanie o globalizację brzmi, czy wszystkie narody - każdy w swojej własnej psychologii i w swoim własnym interesie - potrafią ukształtować system pracujący dla wszystkich. Jeśli zbyt wiele gospodarek narodowych jest słabych, wtedy i globalna gospodarka będzie słaba." Samuelson konkluduje: "Globalizacja nie jest predystynowana do niepowstrzymanego postępu, napędzanego ciągłymi ulepszeniami w komunikacji i transporcie. Jest podatna na gospodarcze i polityczne spadki [setbacks]. Ironia polega na tym, że jej los zależy głównie od zachowania owego domniemanego reliktu - państwa narodowego."

Najgłębiej (i najobszerniej) jak dotąd z - ważną, było nie było - książką Friedmana zmierzył się John Gray. Podobnie jak wybitny komunitarysta Michael Sandel w rozmowie z Friedmanem, Gray podkreśla, że "przekonanie, że proces globalizacji postępuje, przynosząc fundamentalną zmianę w ludzkich sprawach nie jest nowe. Wyrazili go w 1848 r. Marks i Engels, kiedy pisali Manifest komunistyczny. [...] Często zakłada się, że neoliberalizm i marksizm są fundamentalnie przeciwnymi systemami idei. W rzeczywistości należą one do tego samego sposobu myślenia i dzielą wiele tych samych uniepełnosprawniających ograniczeń. Dla marksistów, jak i neoliberałów to postęp technologiczny napędza rozwój gospodarczy, a siły ekonomiczne kształtują społeczeństwo. Polityka i kultura to drugorzędne fenomeny, czasem zdolne opóźniać postęp ludzkości. [...] Neoliberałowie - tacy jak Friedman - powtarzają najgorsze cechy myśli Marksowskiej - jej stałe niedocenianie ruchów narodowych i religijnych oraz jej jednokierunkową wizję historii. Nie udało im się [z kolei] przejąć Marksowskiego zrozumienia anarchicznych i autodestrukcyjnych własności kapitalizmu. [...] W ciągu ostatnich 200 lat, rozprzestrzenianie się kapitalizmu i industrializacja szły ręka w rękę z wojną i rewolucją. Dlaczego zatem Friedman i inni neoliberałowie wierzą, że w XXI w. będzie inaczej? [...] Nie istnieje systemowe połączenie globalizacji z wolnym rynkiem. Globalizacja czyni świat mniejszym. Może ona też czynić go - lub jego część - bogatszym. Ale nie czyni go bardziej pokojowym, lub bardziej liberalnym. A już w najmniejszym stopniu nie czyni go płaskim."

Idąc śladami Liah Greenfeld z jej ostatniej książki o narodzinach kapitalizmu z ducha nacjonalizmu, Gray pisze: "Neoliberałowie interpretują globalizację jako kierowaną poszukiwaniem większej produktywności i postrzegają nacjonalizm jako rodzaj kulturowego zacofania, które chce głównie opóźnić ten proces. Jednak gospodarcze przyspieszenie tak w Anglii, jak i w USA pojawiło się na tle silnego poczucia narodowości, a narodowy opór wobec zachodnich potęg był silnym bodźcem ekonomicznego rozwoju Japonii z epoki Meiji. Nacjonalizm napędzał szybki wzrost kapitalizmu w XIX. i wczesnym XX. stuleciu a obecnie robi to samo w Chinach i Indiach. W obu tych krajach tak bardzo wspiera się globalizację nie tylko z powodu powodzenia gospodarczego, jakie umożliwia, ale także ze względu na okazję, jaką daje dla zakwestionowania zachodniej hegemonii."

Podobnie na łamach Washington Post - jeszcze przed nieudanymi referendami konstytucyjnym we Francji i Holandii - pisał David Ignatius: "Wbrew przypuszczeniom sprzed dekady, globalizacja nie likwiduje tożsamości narodowych. Świat nie jest płaski - jak twierdzi mój przyjaciel Thomas Friedman - lecz raczej pagórkowaty, z ostrymi liniami narodowego żaru [fervor]. Stara wizja quasi-federalnej Europy musi dostosować się do nowego nacjonalizmu, który rozbudza się w całej Europie." (WP, 20. IV) Jednak mimo wielu publikacji na temat stosunków transatlantyckich, zaskakujące wydaje się, jak niewiele uwagi Amerykanie poświęcają kryzysowi konstytucyjnemu w Europie.

W Foreign Affairs nie ma ani słowa komentarza, w Commentary za to komentarz typowo amerykański autorstwa... Francuza, Michela Gurfinkiela: "w sumie wydaje się, że tegoroczna rebelia przeciw Konstytucji Europejskiej oznacza jeszcze jedną próbę, jak dotąd najpoważniejszą, "repatriacji" Unii Europejskiej i przywrócenia jej europejskiemu ludowi, dla którego dobra przypuszczalnie została ona stworzona. Bo w końcu, czym jest demokracja? Wg minimalistycznego Churchillowskiego rozumienia - mówiącego, że jest to system najbardziej efektywny - demokracja funkcjonuje w dużej mierze jak wolny rynek. Pomimo pozornego chaosu niekończącej się debaty i częstych wyborów, niewidzialna ręka działa częściej, niż nie działa, prowadząc do rozstrzygnięcia właściwego lub przynajmniej najmniej szkodliwego. [...] Ale aby funkcjonować demokracja musi spoczywać na prostych, przejrzystych zasadach - oraz ich powszechnej akceptacji. [...] Jak dotąd, mimo, że chlubi się 80 tyś. stron prawa, Europie brakuje jakiejkolwiek powszechnie akceptowanej deklaracji celów, nie mówiąc już o tym, co James Madison elegancko określił jako <<ten udział życzliwych przesądów [prejudice], które są zbawienną pomocą dla najbardziej racjonalnego rządu." (Europe's No, Commentary, July-August 2005) Wszystko to jest zapewne słuszne, ale niewiele ma wspólnego z europejską tradycją prawną (por. Jed Rubenfeld, The Two World Orders, Willson Quarterly, Autumn 2003) i obecną - a nie Monnetowską - wizją projektu europejskiego (tak, jak ją opisuje ostatnio Jadwiga Staniszkis).

Pytanie What's Left of the Europe? stawia w The New York Review of Books William Pfaff. Pisze on: "Porażki referendów oraz ich implikacje pokazały rzeczywistość, której przywódcy Europejscy nie potrafili dostrzec lub nie chcieli uznać. Ekspansja Unii na państwa byłego Układu Warszawskiego podjęta została z pobudek moralnych i politycznych, których po końcu zimnej wojny nie dało się zignorować. Lecz zmiana ilościowa może stać się także zmianą jakościową." Pfaff zwraca uwagę, że Francuzi i Holendrzy uznali, że rosnąca kolejka nowych kandydatów oraz postulaty wspierania rozwoju politycznego i gospodarczego w krajach arabskich "zagraża integralności i przetrwaniu samej Unii Europejskiej. UE nie jest agencją pomocy międzynarodowej lub rozwoju; jej celem nie jest reforma ludzkości czy godzenie cywilizacji. W holenderskim i Francuskim głosowaniu widać intuicję, że pierwszym obowiązkiem każdej społeczności politycznej [...] jest ona sama, jej bezpieczeństwo, integralność i udane funkcjonowanie. Unia Europejska ma być sukcesem po to, by mieć konstruktywny wpływ na innych." I znów powraca nacjonalizm - tym razem opatrzony nieco zabawną, uspokajającą uwagą, bo w liberalnej gazecie to słowo budzi nieufność: "Niektórzy widzą w tym kulturową i religijną dyskryminację. Niektórzy oczywiście widzą w tym powrót nacjonalizmu, a konwencjonalna mądrość polityczna od II wojny światowej utożsamia go z faszyzmem. Ale nacjonalizm nie jest faszyzmem, ani nazizmem. [...] Nacjonalizm jest wyrazem intensywnej potrzeby afirmacji narodowej lub wspólnotowej tożsamości, jako kotwicy tożsamości indywidualnej. [...] Wyparte powraca. Zatem nacjonalizm należy oswoić, a nie uparcie się mu przeciwstawiać." Ładnie powiedziane.

W samo sedno problemu ponownie trafia Robert Samuelson. W błyskotliwym komentarzu w Washington Post z 15. VI, pt. The End of Europe, pisze: "Europa, jaką znamy powoli wypada z gry. Z okazji odrzucenia konstytucji przez Francuzów i Holendrów słyszeliśmy niezliczone teorie mówiące o nierealności połączenia 25 krajów w Stany Zjednoczone Europy, o lęku scedowania szerokiej władzy na Brukselę, o irracjonalnej reakcji przeciwko globalizacji. Jednak teorie te w dużej mierze nie liczą się z rzeczywistością: Jeśli Unia Europejska nie odwróci dwóch trendów: niskiego wskaźnika narodzin i wątłego wzrostu gospodarczego, stanie przed nią posępna perspektywa narastającego niezadowolenia wewnętrznego i malejącej mocy globalnej. Właściwie to przyszłość już nadeszła. [...] Problem polega na tym, że tak wiele dobrodziejstw wymaga silnej gospodarki, podczas gdy źródła całej tej dobroczynności - wysokie podatki i sztywna regulacja - osłabiają gospodarkę. Wraz ze starzejącą się populacją, sprzeczności tylko się pogłębią. [...] Generalnie, Europa jest zdemobilizowana swoimi problemami. To klasyczny dylemat demokracji. Zbyt wielu ludzi czerpie korzyści ze status quo, by je zmienić, ale owego status quo nie da się utrzymać. Nawet skromne wysiłki we Francji i Niemczech, by zmniejszyć bezpieczeństwo socjalne sprowokowały reakcję. Wielu Europejczyków - być może większość - żyje w stanie ułudy. Wierząc, że powinno być tak, jak przedtem, każdą zmianę odbierają jako zagrożenie. W rzeczywistości nowa Konstytucja UE nie była radykalna; ani jej przyjęcie, ani odrzucenie nie zmieniłoby bardzo życia codziennego. Ale symbolizowała ona zmianę."

Jednak to, co dzieje się w Europie wpływa mocno także na Amerykę: "Wszystko to - pisze Samuelson -źle służy Europie - i Stanom Zjednoczonym. Słaba gospodarka Europejska jest jednym z powodów, dla których gospodarka światowa jest tak niestabilna i zależna od wzrostu w Ameryce. Zajęta podziałami wewnętrznymi Europa jest historycznym czasem przeszłym [history's has-been]. Nie jest silnym sojusznikiem Ameryki [...], bo nie chce podjąć zobowiązań wymaganych od silnego sojusznika. Niechętni rozwiązaniu swoich prawdziwych problemów, Europejczycy stają się coraz bardziej krytyczni wobec Ameryki."

Wszystkie te komentarze pokazują jednak, że Amerykanów przede wszystkim obchodzi interes samej Ameryki. Każdy z tych tekstów stara się go wyraźnie określić i sformułować. Wynika to także jasno z tekstu Johna Van Ourdenarena (szef europejskiego działu Biblioteki kongresu oraz profesor w szkole dyplomacji Georgetown University) w letnim numerze National Interest, zatytułowanego Containing Europe (Kontrolowanie Europy). Zasadniczą maksymą postępowania powinno być dla USA unikanie dwóch skrajności: Stany Zjednoczone "powinny pójść kursem pomiędzy, z jednej strony niewłaściwą i daremną próbą osłabienia Unii, a akceptacją partnerstwa na warunkach określanych przez Brukselę, Paryż i Berlin." Podobnie zresztą pisał Pfaff: "To czego administracja USA nie może zaakceptować, to Europa z własnymi ambicjami politycznymi i strategicznymi".

Bardzo ciekawa wydaje się - w świetle choćby tego, co pisał jakiś czas temu Robert Kagan w słynnym eseju Power and Weekness - uwaga Van Ourdanarena, że kluczowe wyzwanie, jakie stoi przed Stanami Zjednoczonymi w ich relacjach z Unią Europejską polega na "pogłębiającym się transatlantyckim podziale, dotyczącym tego, jak powinno się definiować multilateralizm i jakim celom powinien on służyć. Dla UE <<efektywny multilateralizm>> oznacza promowanie międzynarodowego porządku charakteryzującego się preferencyjnymi powiązaniami gospodarczymi i politycznymi pomiędzy UE i różnymi partnerami, co może być zamierzoną - przynajmniej częściowo - próbą stworzenia bardziej <<wielobiegunowego>> porządku, w którym potęga USA będzie ograniczana. Z kolei Stany Zjednoczone, pozostają wierne starszej wersji multilateralizmu, który ma na celu umacnianie liberalnego porządku międzynarodowego, którego fundamentalnymi zasadami były zawsze brak gospodarczych ograniczeń [non-discrimination] oraz suwerenna równość (najlepiej demokratycznych) państw."

Strategie rozbijania Unii lub partnerstwa są złe. Celami nowej strategii amerykańskiej powinny być zatem: "zabezpieczenie przetrwania wewnątrz Europy pluralistycznego porządku, otwartego na wpływ Ameryki oraz zwiększanie prawdopodobieństwa, że autonomiczna UE nie będzie miała, ani zachęty, ani środków do wstąpienia lub poprowadzenia koalicji, mających na celu kontrolę potęgi USA." Unia oskarża Amerykę o hegemonię i podważanie zasady multilateralizmu, jednak z punktu widzenia liberalnego porządku powojennego obraz wygląda inaczej. To właśnie "europejski multilateralizm opiera się zasadniczo na elementach o silnie antyliberalnym nacechowaniu: preferencyjnych porozumieniach handlowych, bilateralnych programach pomocy z dużym elementem bilateralnego warunkowania, nierównym dialogu politycznym, porozumieniami o readmisji, które przerzucają problem imigracji na kraje partnerskie [np. Polskę]." W tej sytuacji w strategia kontrolowania Europy przez Stany Zjednoczone zakłada, po pierwsze, unikanie wszelkich dwustronnych układów, promowanych obecnie w kręgach atlantyckich, "bowiem - mimo dobrych intencji - ten rodzaj bilateralizmu oddala nas od bardziej otwartego porządku światowego". Po drugie, USA muszą wpływać na "ideologię" integracji, bowiem "podobnie jak w przypadku Związku Radzieckiego, połączenie wybujałych ambicji i paraliżującego braku wiary w siebie prowadzi do niezdrowego zaaferowania Stanami Zjednoczonymi i dalej do polaryzacji i bilateralizacji relacji, która - obojętnie czy jako rywalizacja, czy partnerstwo - postrzegana jest jako uprawomocnienie projektu europejskiego." To drugie wyjdzie zatem na zdrowie samej UE.

Od dobrych kilku już lat trwa nieustająca debata o amerykańskiej doktrynie polityki zagranicznej. Lipcowo-sierpniowy numer Commentary przynosi tekst czołowego neokonserwatysty średniego pokolenia, publicysty Washington Post - Charlesa Krauthamera, pt. The Neoconservative Convergance. Jest to kolejny, po wykładzie w American Enterprise Intitute pt. Democratic Realism, manifest unilateralistycznej polityki zagranicznej jego autorstwa. (Oba teksty przedrukował Fakt Europa.) Krauthamer twierdzi, że w ciągu ostatnich 15 lat wszystkie trzy główne amerykańskie szkoły polityki zagranicznej zostały sprawdzone w działaniu. Nowa post-zimnowojenna era rozpoczęła się kadencją Busha seniora i dominacją klasycznego realizmu: polityki stabilności i równowagi. "To był kissingerianizm bez Kissingera. [...] Jednak jego [tj. Busha seniora] administracja cierpiała z powodu klasycznej słabości realizmu: porażki wyobraźni." Wyobraźni zabrakło w momencie tryumfu w Iraku, "co miało prawdziwie ciężkie, nawet tragiczne, konsekwencje." Następnie nadeszła fatalna epoka liberalnego internacjonalizmu administracji Clintona, której jedyny sukces, tzn. interwencja w Kosowie, osiągnięty został - o ironio - przez złamanie głównej zasady tej doktryny: aprobaty Rady Bezpieczeństw Narodów Zjednoczonych.

Wraz z nadejściem epoki Busha juniora, rozpoczęła się także nowa (w domyśle wspaniała) epoka doktryny neokonserwatywnej. "W miejsce realizmu lub liberalnego internacjonalizmu przez ostatnie cztery i pół roku jesteśmy światkami nieskrępowanego stwierdzenia i użycia amerykańskiej potęgi, odwołania się do unilateralizmu, kiedy to konieczne i gotowości do likwidowania zagrożeń zanim się pojawią. Co najważniejsze, druga administracja Busha otwarcie zadeklarowała rozprzestrzenianie wolności, jako centralną zasadę amerykańskiej polityki zagranicznej. [...] Doniosły fakt uznania Doktryny Busha za synonim neokonserwatywnej polityki zagranicznej, stał się znakiem przejścia samego konserwatyzmu z pozycji dysydenckich, które zajmował podczas kadencji pierwszego Busha oraz Clintona, do pozycji kierującej [to governance]. Można powiedzieć, ze neokonserwatywna doktryna [policy] osiągnęła dojrzałość."

Doktryna Busha składa się z dwóch zasadniczych tez. "Po pierwsze, że pragnienie wolności jest powszechne, nie stanowi wyłącznej domeny ludzi Zachodu. Po drugie, że Amerykanie autentycznie wierzą w demokrację jako wartość samą w sobie. Na przekór sceptykom, arabskim, europejskim i amerykańskim, USA nie weszły do Iraku dla ropy czy hegemonii, tylko dla wolności." Prezydent Bush jest głównym rzecznikiem ambitnej i ekspansywnej polityki zagranicznej, którą Krauthamer we wspomnianym wykładzie nazwał demokratycznym globalizmem. "Jest to jednak tylko wskazanie kierunku działań i wyrażenie nadziei na takiż koniec dziejów. To, co w tej doktrynie najbardziej ekspansywne to obietnica, że Ameryka będzie po stronie dysydentów na całym świecie, gdziekolwiek są." Krauthamer nie tylko zachwyca się wspaniałą erupcją wolności na Bliskim Wschodzie: wyborami w Afganistanie, Iraku (palestyńskimi nie wypadało się zachwycać w żydowskim magazynie), protestami w Libanie i Egipcie, ale wskazuje też nowe cele Ameryki: "najpierw Liban, potem Syria"!

Zasada praktyczna doktryny Busha w jej wersji bardziej umiarkowanej, którą nazywa demokratycznym realizmem mówi, że "nie możemy zdemokratyzować świata w ciągu jednej nocy, musimy działać sekwencyjnie". Mniejszym złem jest bowiem wspieranie rządów autorytarnych (np. gen. Musharaffa), nie zapominając, o ich naturze, aby wykorzystać ich pomoc w zwalczaniu działań radykalnie destabilizujących ze strony totalitarystów i jihadystów. "Krótko mówiąc, [...] neokonserwatyzm u władzy okazał się dużo bardziej skłonny do realizacji wskazań demokratycznego realizmu i ograniczenia demokratycznego globalizmu do dziedziny aspiracji. Ten rodzaj roztropnej powściągliwości jest praktyczną koniecznością rządzenia w realnym świecie. Krauthamer konkluduje: "Neokonserwatyzm wydaje się dziś oferować najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie nowej rzeczywistości i najbardziej przekonującą i aktywną odpowiedź [na nią]."

Pewnego rodzaju odpowiedzią na - dość jednak buńczuczne - wywody Krauthamera jest tekst J. Hulsmana i A. Lievena w letnim National Interest pt. The Ethics of Realism. Autorzy próbują wskrzesić ducha "najskuteczniejszego teamu w amerykańskiej polityce zagranicznej w historii najnowszej, który opuścił scenę wraz z [niedawną, kwietniową] śmiercią George Kennana." Chodzi tu o grupę wybitnych polityków: Kennana, Charlesa Bohlena, Roberta Lovetta, George Marschalla, Deana Achesona i Harrego Trumana. "Rzadko w historii taka analityczna błyskotliwość doprowadziła do tak mądrych dyrektyw politycznych, których przestrzegano przez tak długi czas." Celem poszukiwań autorów jest takie "podejście do polityki zagranicznej, które ma nadzieję odtworzyć intelektualny konsensus pomiędzy Amerykanami", a które "musi uznawać pewne elementy tak tradycyjnego realizmu, jak i moralności." Taką intelektualną kotwicę stanowi właśnie doktryna "etycznego realizmu", którą sformułowali (w czasach Trumana i Eisenhowera) Reinhold Niehbuhr i Hans Morgenthau.

"Zasady leżące u podstaw tego stanowiska w dużej mierze wskazują na zupełnie inny kierunek niż, te których bronią dziś liberalni interwencjoniści a zwłaszcza neokonserwatyści. Etyczny realizm głosi strategię międzynarodową opartą na roztropności; koncentracji raczej na możliwych rezultatach, niż na dobrych intencjach; na uważnym przebadaniu natury, zapatrywań i interesów innych państw oraz na gotowości do dostosowania się do nich, kiedy to tylko możliwe; oraz na mieszaninie głębokiego amerykańskiego patriotyzmu z równie głęboką świadomością ograniczeń tak amerykańskiej potęgi, jak i cnotliwości [goodness]."

To stanowisko głosi, ni mniej ni więcej, moralność realizmu. "Realiści nie unikają debaty o moralności [...] Każda polityka zagraniczna bez komponentu moralnego powinna być obłożona klątwą w kraju, który aspiruje do bycia "lśniącym miastem na wzgórzu" dla reszty świata.. Zatem realiści muszą pokonać utopistów w ich własnej grze. Na szczęście jest to możliwe, ponieważ realizm jest sam w sobie moralny. Dostosowując etyczny realizm do realiów dzisiejszych, owe moralne zasady można wydestylować w jedną zdroworozsądkową frazę o kraju i świecie: Ameryka jest dobra, ale nie jest doskonała." Problem z neokonserwatyzmem polega nie na tym, że ma on złe intencja, ale na tym, że ma złe przywództwo, "które koroduje amerykańską zdolność do czynienia dobra w świecie." Neokonserwatyści sprawiają wrażenie jakby uważali, że Ameryka ma zawsze i koniecznie rację. A tymczasem "właśnie dlatego, że Ameryka jest dobra - często ostatnią, największa nadzieją ludzkości - marnowanie jej sił militarnych, gospodarczych i dyplomatycznych jest tak niemoralne."

Realizm nie jest przy tym stanowiskiem ckliwym, rozumie konieczność brutalnych działań dla obrony dobra, "ale etyczny realizm uznaje, że chociaż brutalne działania w realnym świecie mogą być złem koniecznym, to wciąż jednak są złem." Sprzeciw Niebuhra i Morgnthaua wobec wojny w Wietnamie wynikał z uznania jej za nieistotną lub wręcz sprzeczną wobec celu realnej walki z sowieckim komunizmem. "A więc jej okrucieństwo nie miało żadnego moralnego uzasadnienia w konieczności." Podobnie jest dziś z wojną w Iraku i walka z terroryzmem. Etyczny realista musi się zatem cechować roztropnością w zakresie nie tylko doboru środków, ale także stawiania celów. "Wywodzi się to z założenia co do ludzkiej wiedzy, dobroci i zdolności do doskonalenia [...]. Odwaga jest kluczowa w konfrontacji z oczywistym, dowiedzionym i poważnym zagrożeniem, ale roztropność jest moralnym imperatywem polityków, którzy mają w swoich rękach życie żołnierzy i bezpieczeństwo obywateli."

Na koniec krótkie wzmianki o godnych uwagi artykułach, które nie zmieściły się w niniejszym wyborze. W National Interest klasyk socjologii religii, jak zawsze znakomity Peter Berger, w artykule Religion and the West, prezentuje przekrój wiedzy na temat religii w ponowoczesnej kulturze Zachodu. Z kolei w New York Timesie z 7. VII kardynał Christoph Schonborn (być może przyszły papież) wyjaśnia stanowisko Kościoła Katolickiego w sprawie teorii ewolucji: "Ewolucja w sensie powszechnego dziedziczenia może być prawdziwa, lecz ewolucja w sensie neo-darwinowskim - bezcelowy, niezaplanowany proces losowego kojarzenia i naturalnej selekcji - [prawdziwa] nie jest. Każdy system myślowy, który zaprzecza lub próbuje zmarginalizować [explain away] wszechogarniające dowody projektu Bożego [design] w biologii jest ideologią, nie nauką." Dla wielu jest słowa te są wielkim zaskoczeniem.

W majowym Commentary bardzo ciekawy tekst, dyrektora wykonawczego bardzo zasłużonej, lecz kończącej już swoją działalność, fundacji Johna Olina - właśnie na temat inwestowania w konserwatywne idee (Investing in Consevative Ideas). Pokazuje on jak wielkie zasługi dla propagowania ważnych i potrzebnych idei ma prywatna, często bardzo skromna w porównaniu z liberalną, dobroczynność ludzi o konserwatywnych poglądach. To dzięki nim po wojnie do USA przyjechali wykładać wybitni liberalni ekonomiści i nie pojawiło się - tak silne w Zachodniej Europie - centralne planowanie w gospodarce. Następnie w latach 70-ych ludzie tacy jak Irving Kristol, Nathan Glazer, Norman Podhorez, Michael Novak czy Hilton Kramer - wg słów Kristola: :"liberałowie, którym dowaliła rzeczywistość" [liberals mugged by reality] - mogli stworzyć intelektualne podstawy neokonserwatyzmu. A dziś, gdy konserwatyzm jest filozofią rządzącą, przyszedł czas na formułowanie dalekowzrocznych postulatów praktycznych. Od siebie dodam: Polscy naśladowcy pilnie poszukiwani!

No a skoro już przywołane zostało nazwisko Irvina Kristola to na zakończenie pozostawiłem smutną wiadomość. Po czterdziestu latach działania zakończył działalność, założony przez niego, Nathana Glazera, Davida Patrica Moynihana i Daniela Bella, jeden z najważniejszych - jeśli nie najważniejszy - kwartalnik konserwatywny w Stanach Zjednoczonych: The Public Interest. Francis Fukuyama - jeden z obecnych członków zespołu kwartalnika - napisał o nim: "Kiedy będzie się pisać intelektualną historię ostatniego stulecia, naukowcy zauważą wielki wpływ, jaki małe pismo - The Public Interest - miało na kształtowanie polityk publicznych począwszy od przestępczości, przez dobrobyt do edukacji. Żaden inny magazyn nie miał porównywalnych efektów w utrzymywaniu szczerości w naukach społecznych." Szkoda.

 

Jesień 2005.

 

Autor raportu jest doktorantem w Instytucie Filozofii UJ i ekspertem Ośrodka Myśli Politycznej. Skrócona wersja artykułu ukazała się w kwartalniku "Nowe Państwo".

.: Powrót do działu Przegląd prasy :: Powrót do spisu działów :.

 
Wygląd strony oparty systemie tematów AutoTheme
Strona wygenerowana w czasie 0,093547 sekund(y)