Zacznijmy od uniwersytetu. Na
początek wybór szaleństw akademików w czerwcowym New Criterion. 23 lata
temu pismo to obiecało być "<<krytycznym głosem niezgody>>
rzucającym wyzwanie <<nieszczerości i hipokryzji i zniekształcającym [disfiguring]
ideologiom>>, które tak głęboko zakorzeniły się w sztukach, mediach,
kulturze komercyjnej i życiu akademickim." Swoją misję wykonuje - jak stwierdza
sama redakcja - "z niezrównaną jasnością, niezależnością i inteligencją". I
trzeba jej przyznać rację: "To był wielki rok dla akademickich absurdów - słowo
"wielki" rozumiejąc w sensie ilościowym, a nie jakościowym [...]." Poczynając
od awantury po styczniowym przemówieniu Larry'ego Summersa - prezydenta Harvard
University - o niedoreprezentacji kobiet w naukach ścisłych, w którym napomknął
on o hipotezie naturalnych predyspozycji mężczyzn, poprzez antyizraelską
kampanię w Instytucie Języków i Kultur Środkowego Wschodu i Azji na Columbia University,
można obserwować, jak działa stara Marksowska strategia "zwiększania
sprzeczności", zgodnie z którą im "gorzej się rzeczy mają, tym mają się
lepiej". Zatem nie dziwią słowa Rashida Khalidiego, aktualnego Edward Said
professor of Arab Studies na Columbii: "Prowadzona jest ogólnonarodowa
kampania przeciwko autonomii uniwersytetów [...] bazująca na kontrowersyjnym
założeniu, że uniwersytety stanowią twierdze radykalnych i liberalnych
przekonań". Czyżby kontrowersyjnym? Harvard próbuje właśnie wydać 50 milionów
dolarów, które Summers obiecał, aby "uciszyć swoich krytyków... nie, to nie
jest poprawne: chcemy powiedzieć, by zatrudnić i wypromować kobiety i
<<inne niedoreprezentowane grupy>> w dziedzinie matematyki i nauk
ścisłych. Minione ćwierć wieku lewicowej dyskryminacji, znanej również pod
nazwą <<akcji afirmatywnych" nie wystarczyło. [...] Ale Harvard i
Columbia to tylko czubek góry lodowej."
Jednak w majowym numerze New
Criterion Roger Kimball w artykule "Odbić uniwersytet: plan bitwy"
stwierdza, że "mimo wszystko, gdy patrzy się dziś na życie akademickie, łatwo
jest dojść do konkluzji, że zepsucie [corruption] stwarza nie tylko
rozkład [decay] ale także okazję [do działania]. [...] Coś zmieniło
się po 11/9 - co do tego nie mam wątpliwości - ale wydaje mi się, że wpłynęło
to na założenia kultury elitarnej co najwyżej w niewielkim stopniu [sporadically].
Co więcej, instytucją, która okazała się najbardziej oporna na zmianę była ta
najbardziej <<innowacjom>> oddana: uniwersytet".
Dowodem na powyższe konstatacje ma
być społeczne oburzenie (sprawę nagłośnił Fox Channel Ruperta Murdocha),
jakie zapanowało po tym, jak działający przy Hammilton College w Clinton, N.Y.,
Kirkland Project for Study of Gender, Society and Culture - od dziesięciu lat
przeznaczający znaczne środki na "przekształcenie liberalnej edukacji [liberal
arts education] w ćwiczenie w radykalnym odrzucaniu amerykańskiego
społeczeństwa, jego obyczajów, moralności i politycznego rodowodu" - zaprosił
na wykład Warda Churchilla, który porównał "ofiary islamofaszystowskiego
terroru 11/9 do nazistowskich biurokratów" (a dokładnie: "małych Eichmanów").
Wcześniej projekt ów wsławił się zaproszeniem Susan Rosenberg - skazanej za
bandycki rabunek z morderstwem, do bycia "rezydującym-artystą-aktywistą" i
prowadzenia seminarium "Pamiętniki oporu: pisanie, tożsamość i zmiana" - oraz
Annie Sprinkle, byłej prostytutki i gwiazdki porno do przewodniczenia
warsztatom, mającym edukować "studentów i wykładowców, jak lepiej zadowalać
samych siebie". Problem z tego typu działalnością wciąż jednak polega "nie na
tym, jak jest ekstremalna, lecz jak powszednia."
Kimball trafia w sedno, kiedy
odwołując się do konserwatywnych klasyków stwierdza: "Kluczowy problem brzmi:
czy nasze instytucje wyższej edukacji powinny być przeznaczone głównie edukacji
obywateli - czy też powinny być laboratoriami społecznego i politycznego
eksperymentatorstwa. Tradycyjnie edukacja liberalna uwzględniała zarówno
kształtowania charakteru, jak i uczenie się. Celem było stworzenie mężczyzny i kobiety,
którzy (jak ujął to Allan Bloom) przemyśleli całościowo pytanie <<czym
jest człowiek?>> [...]. Jednak od lat 60. uniwersytety coraz bardziej
stają się domem dla tego, co Lionel Trilling nazwał <<polemiczną
[adversary] kulturą intelektualistów>>. Celem jest tu nie tyle refleksja
[reflection], co odrzucenie [rejection]. Angielski pisarz
Kingsley Amis zauważył raz, że wiele z tego, co najgorsze w XX. stuleciu można
zamknąć w słowie <<warsztat(y)>> [workshop]. Dziś
<<warsztat(y)>> zostały zastąpione <<studiami>>. Studia
rodzajowe [gender], studia etniczne, studia afro-amerykańskie, studia kobiece,
gejowskie, lesbijskie i transrodzajowe: to nie są nazwy dyscyplin akademickich,
lecz politycznych skarg [grievance]. Nie istnieją one po to, by rozwijać
liberalną edukację, ale by szkolić w nieudolnym antynomianizmie, który Jacques
Barzun nazwał <<kręceniem bez celu>> [directionless quibble]".
Uniwersytetowi brakuje
"posłuszeństwa wobec niewymuszalnego" - dziedziny cnót obowiązkowości,
bezstronności i osądu, obszaru między obowiązkiem a zachcianką, w której
tradycyjnie funkcjonował uniwersytet. Skurczenie się "domeny obyczajów" stwarza
próżnię, którą wypełniają z jednej strony kodeksy wypowiedzi [speech codes],
regulacje wszystkich dziedzin życia [...], a z drugiej strony narastające
licencjonowanie." Orężem odzyskania uniwersytetu ma być krytycyzm i trafna
diagnoza. Narzędziami zaś media i kieszeń rodziców. "Nadszedł czas by
zrewidować kilka spraw. Na przykład sprawę piastowania stanowisk [tenure].
Rozwiązanie mające chronić wolność akademicką i intelektualną różnorodność
zmutowało w środek wymuszania konformizmu i odrzucania heterodoksji." Jasną
stroną sprawy Warda Churchilla [por.
http://en.wikipedia.org/wiki/Ward_Churchill] było to, ze publiczna dociekliwość
przyniosła dramatyczne, choć lokalne, zmiany. Melancholijna strona całej sprawy
polega na tym, że lustracja [scrutiny] musiała mieć ogromny zakres
[...], a za uwagą mediów musiała podążyć uwaga publiczna" (chodzi o protesty
polityków). Kimball konkluduje: "Nadszedł czas by przejąć inicjatywę, w
przeciwnym wypadku przegapimy dogodny moment i pogrzebiemy przedsięwzięcie".
W czerwcowo-lipcowym numerze Policy
Review znajdziemy recenzję książki profesora nauk politycznych, prawa i
dziennikarstwa na University of Wisconsin Donalda Downsa pt. Restoring Free
Speech and Libery on Campus, który inicjatywę przejął i odnosi spore
sukcesy w walce z kodeksami wypowiedzi. Recenzję otwierają znamienne słowa:
"nasze uniwersytety są ciężko chore [ailing]". Choroba ma trzy objawy.
Po pierwsze: nawet najbardziej elitarne uniwersytety porzuciły przekonanie, że
liberalna edukacja ukonstytuowana jest wokół twardego jądra wiedzy z zakresu
humanistyki, nauk społecznych i przyrodniczych, którą wszyscy wykształceni
ludzie powinni posiadać. Po drugie, mimo najszczerszych słów o pięknie i
konieczności edukacji wielokulturowej, zarządzający uniwersytetami oraz
wykładowcy utrzymują programy, które pozwalają kończyć studia bez nabycia
biegłości w czytaniu, pisaniu i mówieniu w obcym języku, nie mówiąc już o
kompetencji (uwaga!) w chińskim, hindi, czy arabskim. Po trzecie i najbardziej
alarmujące, kierujący uniwersytetami zrobili niewiele, by przeciwstawić się
swoim kolegom, którzy poświęciliby swobodne i otwarte dociekanie na rzecz
czułej wrażliwości [tender sensibility] i zaangażowania politycznego [partisan
politics]. Instytucja, która nie posiada ideału wykształconej osoby nie
może nazywać się już uniwersytetem.
Downs opiera swoją książkę na
gruntownych studiach przypadków. Najsmaczniejszym z nich jest chyba sprawa
"wodnego bizona" [water buffalo] na Uniwerity of Pensylvania. Ów "wodny
bizon" to swobodne tłumaczenie z hebrajskiego nazwy biblijnego potwora
Behemota, co kolokwialnie oznacza też chuligana. Wyrażeniem tym posłużył się,
zdenerwowany na swoich głośno bawiących się sąsiadów, ortodoksyjny żydowski
student - Eden Jakobowitz. W konsekwencji został oskarżony z kodeksu
molestowania rasistowskiego (to taki regulamin uniwersytecki) na tej podstawie,
że... wodny bizon odnosił się do afrykańskiego zwierzęcia. Jakobowitzowi pomógł
dopiero profesor historii Alan Kors, który zawiadomił o sprawie wpływową
nowojorską gazetę żydowską Forward, oraz Dorothy Rabimowitz z
konserwatywnego Wall Street Journall. Książka Downsa jest bowiem
jednocześnie dokumentacją przypadków udanego oporu wobec anti-free-speech
activism.
Receptą Downsa na uzdrowienie
uniwersytetu jest powrót - lub ustanowienie - twardego jądra nauczania.
Przyniesie to wiedzę o podstawach kultury zachodniej: są to pewne dzieła
literackie oraz filozoficzne a także wiedza o pewnych epokach. Owo twarde jądro
wiedzy sprzyjać będzie (uwaga!) konwersacji i przyjaźni między studentami
(faktycznie, dziś studenci np. medycyny, prawa i filozofii nie mają wielu
wspólnych tematów rozmów). Nie otrzymają oni bowiem wspólnego zbioru opinii (do
czego dążą uniwersyteccy postępowi aktywiści), lecz wspólny skarbiec faktów i
idei, z którego mogą czerpać i go rewidować. Po trzecie zaś studenci muszą
otrzymać prawdziwie wielokulturową edukację, a nie ideologiczną papkę
celebrującą "inność" i "różnicę", promującą upełnomocnienie [empowerment]
domniemanych ofiar kolonializmu. Oznacza ona studia nad innym ludami i
miejscami, bo nie da się zrozumieć własnego człowieczeństwa bez zrozumienia
innych sposobów bycia człowiekiem. Nie może to nastąpić bez wprowadzenia do
programów poważnych studiów języków obcych, uzupełnionych kursami historii,
literatury i polityki mówiących nimi narodów. To wszystko zaś pomoże docenić
studentom konieczność i wartość ciężkiej pracy, ale i płynącą stąd przyjemność.
Rzec można, że to naiwne i
idealistyczne. Ale jednak w dużej mierze kiedyś był to standard dobrego
uniwersytetu (także polskiego). A jeśli ktoś nie chce uwierzyć, że powrót do
starych dobrych opresyjnych wzorców jest konieczny, oto dwa pouczające teksty z
prasy codziennej. 25. VI felietonista New York Timesa - Paul Krugman
napisał, że Toyota zmieniła plany otwarcia fabryki w południowych Stanach
Zjednoczonych, ponieważ z powodu "niskiego poziomu wyszkolenia siły roboczej"
instruktaż obsługi maszyn musiał być przeprowadzony z użyciem... metody
obrazkowej. "Edukacja jest jedynym powodem, dla którego Toyota wybrała
Ontario".
Drugi przykład to
interesujący tekst Suketu Mehty z 12. VI również w NYT. Tu nie chodzi już tylko
o alarmująco niski poziom wykształcenia w krajach zachodnich (dotyczy to także
Europy Zachodniej, do której standardów właśnie obniżamy nasz polski system),
lecz o fundamentalną zmianę w życiu ludzi Zachodu. Mehta rozpoczyna od mocnego
uderzenia: IBM przenosi 13 tyś. miejsc pracy w USA i Europie do Indii.
"Opowieści podobne do tej wzbudziły ogromy lęk zachodniej publiki: mogą oni
wkrótce ustawiać się w kolejce do indyjskiej ambasady po wizy, a ich dzieci
będą musiały uczyć się hindi. Tak, jak moi rodzice musieli stać w kolejce pod
konsulatem USA w Bombaju, a ja i moja siostra musieliśmy uczyć się
angielskiego." Następnie odważnie sugeruje, że - analogicznie do jego ojczyzny
- Zachodowi grozi degeneracja (w żargonie amerykańskich dziennikarzy -
euroskleroza). "[...] jestem tu, bo kraj moich przodków nie rozumiał
zmieniającego się świata: nie potrafił zmienić swej technologii i filozofii
oraz swojego pojęcia o społecznej mobilności wystarczająco szybko, by pokonać
europejskich kolonialistów, którzy wygrali nie tyle potęgą swojej rozwiniętej
broni, co jasną, logiczną filozofią Oświecenia. Ich system myślenia podbił
nasz. Hindusi musieli się uczyć; musieliśmy kuć długie godziny, kiedy dzieci w
innych krajach wychodziły się bawić."
Lecz gdy Mehta przybył do Stanów
okazało się, że jest najlepszy w klasie z matematyki, choć w Indiach był to
jego najgorszy przedmiot. Podobnie było z angielskim i historią Ameryki.
"Gdybym musiał teraz wracać do Indii, moje dzieci - które chodzą do jednej z
najlepszych prywatnych szkół w Nowym Yorku - musiałyby mieć wyrównawcze zajęcia
z matematyki i nauk ścisłych, aby móc dostać się do dobrej szkoły w Bombaju."
Hindusi stanowią dziś jedna z najbogatszych grup etnicznych w Stanach
Zjednoczonych (w przeciwieństwie do Polaków). W latach 90. zakładali 10% nowych
biznesów w Dolinie Krzemowej. Jednak "istnieje perwersyjna hipokryzja w debacie
wokół miejsc pracy, zwłaszcza w Europie. [...] Kraje bogate nie mogą iść dwiema
ścieżkami naraz. Nie mogą dawać olbrzymich subsydiów konglomeratom rolniczym i
[zarazem] narzekać, że Hindusi porzucają swoje farmy, przenoszą się do miast,
studiują informatykę i zabierają im miejsca pracy." Mehta winą obarcza
polityków, którzy obiecują odzyskać miejsca pracy "za pomocą prostackiej [facile]
taktyki zakazu ich przenoszenia. Ta strategia zapewni nam jedynie to, że poziom
naszych szkół wciąż pozostanie żałosny." Co zatem sugeruje? Wydaje się, że
właśnie poważną edukację wielokulturową: "Hinduscy Amerykanie pomogą Ameryce
zrozumieć [...] i ułożyć się z wyłaniającą się potęgą gospodarczą, jaką są
Indie. [...] Podobnie jak arabscy Amerykanie pomogą nam walczyć z Al.-Kaidą. W
ten sposób odpłacimy się za dar obywatelstwa."
Artykuł Mehty - nawet jeśli autora
nieco ponosi fantazja - pokazuje nam, zjawisko, które od niedawna nazywa się spłaszczeniem
świata. Termin ten ukuł Thomas L. Friedman, trzykrotny laureat Pulizzera,
publicysta New York Timesa, autor bardzo ciekawych książek o globalizacji: Lexus
i drzewo oliwne, czy właśnie wydana The World is Flat. A Brief History of
21-st Century. Friedman
jest jednym z najważniejszych na świecie propagatorów idei neoliberalnych, jest
osobą bardzo wpływową - jego poglądy kształtują myślenie prezydentów i politykę
amerykańską. W swojej ostatniej książce stawia on - tyleż znajomą, co na nowo i
zgrabnie zmetaforyzowaną - tezę o wyrównaniu globalnego boiska, tj.
spłaszczeniu świata - które oznacza, że jednostki i firmy z całego świata mają
dziś dużo większą możliwość konkurowania o pracę i klientów, niż kiedykolwiek
w przeszłości. Głównymi "spłaszczaczami" (jak je nazywa) świata są: upadek
muru berlińskiego (koniec zimnej wojny), wynalezienie przeglądarki Netscape,
oprogramowanie "przepływu pracy" [work flow] (pozwalające na współpracę
na wielkie odległości), programowanie open-source (darmowe i tworzone
przez użytkowników), wyszukiwarki yahoo i google, czy "łańcuchy
podaży" [supply-chains] (użycie technologii IT do sprzedaży i zmniejszenia
kosztów magazynowania). 488-stronicowa książka składa się z opisów podróży m.
in. do Bangalore, Mexico City, Salt Lake City, czy Pekinu. Recenzent z Policy
Review pisze, że książka jest "ilustracją tego, jak IT ponownie opina [rewire]
świat, napędzając wzrost w USA i wydobywając z biedy setki milionów ludzi na
świecie. Jest to prawdziwie fascynująca opowieść [...] A jednak im dłużej się
ją czyta, tym bardziej odczuwa się jakiś brak we Friedmanowskim obrazie
świata."
Książka zdążyła już obrosnąć
recenzjami i polemikami najznamienitszych osobistości. Wszyscy zgadzają się co
do tego, że w zaproponowanym - reprezentatywnym dla myślenia wielu polityków i
ludzi biznesu - obrazie świata "to sama ludzkość jest spłaszczona zredukowana
do poszukiwania zysku, uruchamiania biznesu i ciągłego ulepszania, bez
znaczącego udziału wartości, kultury, idei, poezji, literatury, filozofii czy
nawet polityki" (Policy Review, June & July 2005). Na globalnej
polityce skupia się w swojej recenzji książki Friedmana inny autor
bestsellerowego eseju - The Future of Freedom - Fareed Zakaria (Newsweek,
1. V). Pisze on: "W USA i Europie polityki deregulacyjne uruchomiły
konkurencję, która przyspieszyła wzrost. Mamy tu problem jajka i kury. Czy
polityki rządowe uruchomiły technologiczny boom, czy też odwrotnie? [...]
Najsilniejszym czynnikiem politycznym jest oczywiście struktura globalnej
polityki. Płaski świat gospodarczy stworzył skrajnie niepłaski świat
polityczny. Stany Zjednoczone dominują na świecie, jak żaden kraj od czasów
antycznego Rzymu. [...] To one wymuszają otwarcie rynków, otwarcie handlu i
otwarcie polityki. Ale konsekwencją tego będzie stworzenie jeszcze bardziej
równego świata. [...] Ostatecznym wyzwaniem dla Ameryki - i Amerykanów - jest
to, czy jesteśmy przygotowani na płaski świat. [...] Może się bowiem okazać, że
zglobalizowawszy świat, Stany Zjednoczone zapomniały były zglobalizować
siebie?"
Najtrafniej jednak problem ujęli
Robert Samuelson w Washington Post z 22.VI i znakomity John Gray w New
York Reviw of Books (vol. 52, no. 13), obaj zresztą tytułując swoje teksty
"Świat (wciąż) jest okrągły". Samuelson - jeden z najinteligentniejszych
publicystów gospodarczych Ameryki - pisze: "Wszędzie widzimy narastającą moc
efektów globalizacyjnych, a jednak najistotniejszą rzeczywistością dla
ekonomicznego dobrobytu większości ludzi jest ich narodowość. Idea wymiecenia
nas wszystkich przez bezosobowe siły globalizacji wydaje się intuicyjnie
logiczna i instynktownie złowieszcza. Lecz starszą a mniej zauważaną prawdą
jest ta, mówiąca, że na dobre, czy na złe to narody pozostają decydującą siłą,
określającą ekonomiczne warunki życia ich obywateli. [...] Świat oczywiście nie
jest płaski. [...] Prawdziwe pytanie o globalizację brzmi, czy wszystkie narody
- każdy w swojej własnej psychologii i w swoim własnym interesie - potrafią
ukształtować system pracujący dla wszystkich. Jeśli zbyt wiele gospodarek
narodowych jest słabych, wtedy i globalna gospodarka będzie słaba." Samuelson
konkluduje: "Globalizacja nie jest predystynowana do niepowstrzymanego postępu,
napędzanego ciągłymi ulepszeniami w komunikacji i transporcie. Jest podatna na
gospodarcze i polityczne spadki [setbacks]. Ironia polega na tym, że jej
los zależy głównie od zachowania owego domniemanego reliktu - państwa
narodowego."
Najgłębiej (i najobszerniej) jak
dotąd z - ważną, było nie było - książką Friedmana zmierzył się John Gray.
Podobnie jak wybitny komunitarysta Michael Sandel w rozmowie z Friedmanem, Gray
podkreśla, że "przekonanie, że proces globalizacji postępuje, przynosząc
fundamentalną zmianę w ludzkich sprawach nie jest nowe. Wyrazili go w 1848 r.
Marks i Engels, kiedy pisali Manifest komunistyczny. [...] Często
zakłada się, że neoliberalizm i marksizm są fundamentalnie przeciwnymi
systemami idei. W rzeczywistości należą one do tego samego sposobu myślenia i
dzielą wiele tych samych uniepełnosprawniających ograniczeń. Dla marksistów,
jak i neoliberałów to postęp technologiczny napędza rozwój gospodarczy, a siły
ekonomiczne kształtują społeczeństwo. Polityka i kultura to drugorzędne
fenomeny, czasem zdolne opóźniać postęp ludzkości. [...] Neoliberałowie - tacy
jak Friedman - powtarzają najgorsze cechy myśli Marksowskiej - jej stałe
niedocenianie ruchów narodowych i religijnych oraz jej jednokierunkową wizję
historii. Nie udało im się [z kolei] przejąć Marksowskiego zrozumienia
anarchicznych i autodestrukcyjnych własności kapitalizmu. [...] W ciągu
ostatnich 200 lat, rozprzestrzenianie się kapitalizmu i industrializacja szły
ręka w rękę z wojną i rewolucją. Dlaczego zatem Friedman i inni neoliberałowie
wierzą, że w XXI w. będzie inaczej? [...] Nie istnieje systemowe połączenie
globalizacji z wolnym rynkiem. Globalizacja czyni świat mniejszym. Może ona też
czynić go - lub jego część - bogatszym. Ale nie czyni go bardziej pokojowym,
lub bardziej liberalnym. A już w najmniejszym stopniu nie czyni go płaskim."
Idąc śladami Liah Greenfeld z jej
ostatniej książki o narodzinach kapitalizmu z ducha nacjonalizmu, Gray pisze:
"Neoliberałowie interpretują globalizację jako kierowaną poszukiwaniem większej
produktywności i postrzegają nacjonalizm jako rodzaj kulturowego zacofania,
które chce głównie opóźnić ten proces. Jednak gospodarcze przyspieszenie tak w
Anglii, jak i w USA pojawiło się na tle silnego poczucia narodowości, a
narodowy opór wobec zachodnich potęg był silnym bodźcem ekonomicznego rozwoju
Japonii z epoki Meiji. Nacjonalizm napędzał szybki wzrost kapitalizmu w XIX. i
wczesnym XX. stuleciu a obecnie robi to samo w Chinach i Indiach. W obu tych
krajach tak bardzo wspiera się globalizację nie tylko z powodu powodzenia
gospodarczego, jakie umożliwia, ale także ze względu na okazję, jaką daje dla
zakwestionowania zachodniej hegemonii."
Podobnie na łamach Washington
Post - jeszcze przed nieudanymi referendami konstytucyjnym we Francji i
Holandii - pisał David Ignatius: "Wbrew przypuszczeniom sprzed dekady,
globalizacja nie likwiduje tożsamości narodowych. Świat nie jest płaski - jak
twierdzi mój przyjaciel Thomas Friedman - lecz raczej pagórkowaty, z ostrymi
liniami narodowego żaru [fervor]. Stara wizja quasi-federalnej Europy
musi dostosować się do nowego nacjonalizmu, który rozbudza się w całej
Europie." (WP, 20. IV) Jednak mimo wielu publikacji na temat stosunków
transatlantyckich, zaskakujące wydaje się, jak niewiele uwagi Amerykanie
poświęcają kryzysowi konstytucyjnemu w Europie.
W Foreign Affairs nie ma
ani słowa komentarza, w Commentary za to komentarz typowo amerykański
autorstwa... Francuza, Michela Gurfinkiela: "w sumie wydaje się, że tegoroczna
rebelia przeciw Konstytucji Europejskiej oznacza jeszcze jedną próbę, jak dotąd
najpoważniejszą, "repatriacji" Unii Europejskiej i przywrócenia jej
europejskiemu ludowi, dla którego dobra przypuszczalnie została ona stworzona.
Bo w końcu, czym jest demokracja? Wg minimalistycznego Churchillowskiego
rozumienia - mówiącego, że jest to system najbardziej efektywny - demokracja
funkcjonuje w dużej mierze jak wolny rynek. Pomimo pozornego chaosu
niekończącej się debaty i częstych wyborów, niewidzialna ręka działa częściej,
niż nie działa, prowadząc do rozstrzygnięcia właściwego lub przynajmniej
najmniej szkodliwego. [...] Ale aby funkcjonować demokracja musi spoczywać na
prostych, przejrzystych zasadach - oraz ich powszechnej akceptacji. [...] Jak
dotąd, mimo, że chlubi się 80 tyś. stron prawa, Europie brakuje jakiejkolwiek
powszechnie akceptowanej deklaracji celów, nie mówiąc już o tym, co James
Madison elegancko określił jako <<ten udział życzliwych przesądów [prejudice],
które są zbawienną pomocą dla najbardziej racjonalnego rządu." (Europe's No,
Commentary, July-August 2005) Wszystko to jest zapewne słuszne, ale
niewiele ma wspólnego z europejską tradycją prawną (por. Jed Rubenfeld, The
Two World Orders, Willson Quarterly, Autumn 2003) i obecną - a nie
Monnetowską - wizją projektu europejskiego (tak, jak ją opisuje ostatnio
Jadwiga Staniszkis).
Pytanie What's Left
of the Europe? stawia w The New York Review of Books William Pfaff. Pisze on: "Porażki referendów oraz
ich implikacje pokazały rzeczywistość, której przywódcy Europejscy nie
potrafili dostrzec lub nie chcieli uznać. Ekspansja Unii na państwa byłego
Układu Warszawskiego podjęta została z pobudek moralnych i politycznych,
których po końcu zimnej wojny nie dało się zignorować. Lecz zmiana ilościowa
może stać się także zmianą jakościową." Pfaff zwraca uwagę, że Francuzi i
Holendrzy uznali, że rosnąca kolejka nowych kandydatów oraz postulaty
wspierania rozwoju politycznego i gospodarczego w krajach arabskich "zagraża
integralności i przetrwaniu samej Unii Europejskiej. UE nie jest agencją pomocy
międzynarodowej lub rozwoju; jej celem nie jest reforma ludzkości czy godzenie
cywilizacji. W holenderskim i Francuskim głosowaniu widać intuicję, że
pierwszym obowiązkiem każdej społeczności politycznej [...] jest ona sama, jej
bezpieczeństwo, integralność i udane funkcjonowanie. Unia Europejska ma być
sukcesem po to, by mieć konstruktywny wpływ na innych." I znów powraca
nacjonalizm - tym razem opatrzony nieco zabawną, uspokajającą uwagą, bo w
liberalnej gazecie to słowo budzi nieufność: "Niektórzy widzą w tym kulturową i
religijną dyskryminację. Niektórzy oczywiście widzą w tym powrót nacjonalizmu,
a konwencjonalna mądrość polityczna od II wojny światowej utożsamia go z
faszyzmem. Ale nacjonalizm nie jest faszyzmem, ani nazizmem. [...] Nacjonalizm
jest wyrazem intensywnej potrzeby afirmacji narodowej lub wspólnotowej
tożsamości, jako kotwicy tożsamości indywidualnej. [...] Wyparte powraca. Zatem
nacjonalizm należy oswoić, a nie uparcie się mu przeciwstawiać." Ładnie
powiedziane.
W samo sedno problemu ponownie
trafia Robert Samuelson. W błyskotliwym komentarzu w Washington Post z
15. VI, pt. The End of Europe, pisze: "Europa, jaką znamy powoli wypada
z gry. Z okazji odrzucenia konstytucji przez Francuzów i Holendrów słyszeliśmy
niezliczone teorie mówiące o nierealności połączenia 25 krajów w Stany
Zjednoczone Europy, o lęku scedowania szerokiej władzy na Brukselę, o
irracjonalnej reakcji przeciwko globalizacji. Jednak teorie te w dużej mierze nie
liczą się z rzeczywistością: Jeśli Unia Europejska nie odwróci dwóch trendów:
niskiego wskaźnika narodzin i wątłego wzrostu gospodarczego, stanie przed nią
posępna perspektywa narastającego niezadowolenia wewnętrznego i malejącej mocy
globalnej. Właściwie to przyszłość już nadeszła. [...] Problem polega na tym,
że tak wiele dobrodziejstw wymaga silnej gospodarki, podczas gdy źródła całej
tej dobroczynności - wysokie podatki i sztywna regulacja - osłabiają
gospodarkę. Wraz ze starzejącą się populacją, sprzeczności tylko się pogłębią.
[...] Generalnie, Europa jest zdemobilizowana swoimi problemami. To klasyczny
dylemat demokracji. Zbyt wielu ludzi czerpie korzyści ze status quo, by
je zmienić, ale owego status quo nie da się utrzymać. Nawet skromne
wysiłki we Francji i Niemczech, by zmniejszyć bezpieczeństwo socjalne
sprowokowały reakcję. Wielu Europejczyków - być może większość - żyje w stanie
ułudy. Wierząc, że powinno być tak, jak przedtem, każdą zmianę odbierają jako
zagrożenie. W rzeczywistości nowa Konstytucja UE nie była radykalna; ani jej
przyjęcie, ani odrzucenie nie zmieniłoby bardzo życia codziennego. Ale
symbolizowała ona zmianę."
Jednak to, co dzieje się w Europie
wpływa mocno także na Amerykę: "Wszystko to - pisze Samuelson -źle służy
Europie - i Stanom Zjednoczonym. Słaba gospodarka Europejska jest jednym z
powodów, dla których gospodarka światowa jest tak niestabilna i zależna od
wzrostu w Ameryce. Zajęta podziałami wewnętrznymi Europa jest historycznym
czasem przeszłym [history's has-been]. Nie jest silnym sojusznikiem
Ameryki [...], bo nie chce podjąć zobowiązań wymaganych od silnego sojusznika.
Niechętni rozwiązaniu swoich prawdziwych problemów, Europejczycy stają się
coraz bardziej krytyczni wobec Ameryki."
Wszystkie te komentarze pokazują
jednak, że Amerykanów przede wszystkim obchodzi interes samej Ameryki. Każdy z
tych tekstów stara się go wyraźnie określić i sformułować. Wynika to także
jasno z tekstu Johna Van Ourdenarena (szef europejskiego działu Biblioteki
kongresu oraz profesor w szkole dyplomacji Georgetown University) w
letnim numerze National Interest, zatytułowanego Containing Europe
(Kontrolowanie Europy). Zasadniczą maksymą postępowania powinno być dla
USA unikanie dwóch skrajności: Stany Zjednoczone "powinny pójść kursem pomiędzy,
z jednej strony niewłaściwą i daremną próbą osłabienia Unii, a akceptacją
partnerstwa na warunkach określanych przez Brukselę, Paryż i Berlin." Podobnie
zresztą pisał Pfaff: "To czego administracja USA nie może zaakceptować, to
Europa z własnymi ambicjami politycznymi i strategicznymi".
Bardzo ciekawa wydaje się - w
świetle choćby tego, co pisał jakiś czas temu Robert Kagan w słynnym eseju Power
and Weekness - uwaga Van Ourdanarena, że kluczowe wyzwanie, jakie stoi
przed Stanami Zjednoczonymi w ich relacjach z Unią Europejską polega na
"pogłębiającym się transatlantyckim podziale, dotyczącym tego, jak powinno się
definiować multilateralizm i jakim celom powinien on służyć. Dla UE
<<efektywny multilateralizm>> oznacza promowanie międzynarodowego
porządku charakteryzującego się preferencyjnymi powiązaniami gospodarczymi i
politycznymi pomiędzy UE i różnymi partnerami, co może być zamierzoną -
przynajmniej częściowo - próbą stworzenia bardziej
<<wielobiegunowego>> porządku, w którym potęga USA będzie ograniczana.
Z kolei Stany Zjednoczone, pozostają wierne starszej wersji multilateralizmu,
który ma na celu umacnianie liberalnego porządku międzynarodowego, którego
fundamentalnymi zasadami były zawsze brak gospodarczych ograniczeń [non-discrimination]
oraz suwerenna równość (najlepiej demokratycznych) państw."
Strategie
rozbijania Unii lub partnerstwa są złe. Celami nowej strategii amerykańskiej
powinny być zatem: "zabezpieczenie przetrwania wewnątrz Europy pluralistycznego
porządku, otwartego na wpływ Ameryki oraz zwiększanie prawdopodobieństwa, że
autonomiczna UE nie będzie miała, ani zachęty, ani środków do wstąpienia lub
poprowadzenia koalicji, mających na celu kontrolę potęgi USA." Unia oskarża
Amerykę o hegemonię i podważanie zasady multilateralizmu, jednak z punktu
widzenia liberalnego porządku powojennego obraz wygląda inaczej. To właśnie
"europejski multilateralizm opiera się zasadniczo na elementach o silnie
antyliberalnym nacechowaniu: preferencyjnych porozumieniach handlowych,
bilateralnych programach pomocy z dużym elementem bilateralnego warunkowania,
nierównym dialogu politycznym, porozumieniami o readmisji, które przerzucają
problem imigracji na kraje partnerskie [np. Polskę]." W tej sytuacji w
strategia kontrolowania Europy przez Stany Zjednoczone zakłada, po pierwsze,
unikanie wszelkich dwustronnych układów, promowanych obecnie w kręgach
atlantyckich, "bowiem - mimo dobrych intencji - ten rodzaj bilateralizmu oddala
nas od bardziej otwartego porządku światowego". Po drugie, USA muszą wpływać na
"ideologię" integracji, bowiem "podobnie jak w przypadku Związku Radzieckiego,
połączenie wybujałych ambicji i paraliżującego braku wiary w siebie prowadzi do
niezdrowego zaaferowania Stanami Zjednoczonymi i dalej do polaryzacji i
bilateralizacji relacji, która - obojętnie czy jako rywalizacja, czy
partnerstwo - postrzegana jest jako uprawomocnienie projektu europejskiego." To
drugie wyjdzie zatem na zdrowie samej UE.
Od dobrych kilku już lat trwa
nieustająca debata o amerykańskiej doktrynie polityki zagranicznej.
Lipcowo-sierpniowy numer Commentary przynosi tekst czołowego
neokonserwatysty średniego pokolenia, publicysty Washington Post -
Charlesa Krauthamera, pt. The Neoconservative Convergance. Jest to kolejny, po wykładzie w American
Enterprise Intitute pt. Democratic Realism, manifest
unilateralistycznej polityki zagranicznej jego autorstwa. (Oba teksty
przedrukował Fakt Europa.) Krauthamer twierdzi, że w ciągu ostatnich 15
lat wszystkie trzy główne amerykańskie szkoły polityki zagranicznej zostały
sprawdzone w działaniu. Nowa post-zimnowojenna era rozpoczęła się kadencją
Busha seniora i dominacją klasycznego realizmu: polityki stabilności i
równowagi. "To był kissingerianizm bez Kissingera. [...] Jednak jego [tj. Busha
seniora] administracja cierpiała z powodu klasycznej słabości realizmu: porażki
wyobraźni." Wyobraźni zabrakło w momencie tryumfu w Iraku, "co miało prawdziwie
ciężkie, nawet tragiczne, konsekwencje." Następnie nadeszła fatalna epoka
liberalnego internacjonalizmu administracji Clintona, której jedyny sukces,
tzn. interwencja w Kosowie, osiągnięty został - o ironio - przez złamanie
głównej zasady tej doktryny: aprobaty Rady Bezpieczeństw Narodów Zjednoczonych.
Wraz z nadejściem epoki Busha
juniora, rozpoczęła się także nowa (w domyśle wspaniała) epoka doktryny
neokonserwatywnej. "W miejsce realizmu lub liberalnego internacjonalizmu przez
ostatnie cztery i pół roku jesteśmy światkami nieskrępowanego stwierdzenia i
użycia amerykańskiej potęgi, odwołania się do unilateralizmu, kiedy to
konieczne i gotowości do likwidowania zagrożeń zanim się pojawią. Co
najważniejsze, druga administracja Busha otwarcie zadeklarowała
rozprzestrzenianie wolności, jako centralną zasadę amerykańskiej polityki
zagranicznej. [...] Doniosły fakt uznania Doktryny Busha za synonim
neokonserwatywnej polityki zagranicznej, stał się znakiem przejścia samego
konserwatyzmu z pozycji dysydenckich, które zajmował podczas kadencji
pierwszego Busha oraz Clintona, do pozycji kierującej [to governance].
Można powiedzieć, ze neokonserwatywna doktryna [policy] osiągnęła
dojrzałość."
Doktryna Busha składa się z dwóch
zasadniczych tez. "Po pierwsze, że pragnienie
wolności jest powszechne, nie stanowi wyłącznej domeny ludzi Zachodu. Po
drugie, że Amerykanie autentycznie wierzą w demokrację jako wartość samą w
sobie. Na przekór sceptykom, arabskim, europejskim i amerykańskim, USA nie
weszły do Iraku dla ropy czy hegemonii, tylko dla wolności." Prezydent Bush
jest głównym rzecznikiem ambitnej i ekspansywnej polityki zagranicznej, którą
Krauthamer we wspomnianym wykładzie nazwał demokratycznym globalizmem. "Jest to
jednak tylko wskazanie kierunku działań i wyrażenie nadziei na takiż koniec
dziejów. To, co w tej doktrynie najbardziej ekspansywne to obietnica, że
Ameryka będzie po stronie dysydentów na całym świecie, gdziekolwiek są."
Krauthamer nie tylko zachwyca się wspaniałą erupcją wolności na Bliskim
Wschodzie: wyborami w Afganistanie, Iraku (palestyńskimi nie wypadało się
zachwycać w żydowskim magazynie), protestami w Libanie i Egipcie, ale wskazuje
też nowe cele Ameryki: "najpierw Liban, potem Syria"!
Zasada praktyczna doktryny Busha w
jej wersji bardziej umiarkowanej, którą nazywa demokratycznym realizmem mówi,
że "nie możemy zdemokratyzować świata w ciągu jednej nocy, musimy działać
sekwencyjnie". Mniejszym złem jest bowiem wspieranie rządów autorytarnych (np.
gen. Musharaffa), nie zapominając, o ich naturze, aby wykorzystać ich pomoc w
zwalczaniu działań radykalnie destabilizujących ze strony totalitarystów i
jihadystów. "Krótko mówiąc, [...] neokonserwatyzm u władzy okazał się dużo
bardziej skłonny do realizacji wskazań demokratycznego realizmu i ograniczenia
demokratycznego globalizmu do dziedziny aspiracji. Ten rodzaj roztropnej
powściągliwości jest praktyczną koniecznością rządzenia w realnym świecie.
Krauthamer konkluduje: "Neokonserwatyzm wydaje się dziś oferować najbardziej
prawdopodobne wyjaśnienie nowej rzeczywistości i najbardziej przekonującą i
aktywną odpowiedź [na nią]."
Pewnego rodzaju odpowiedzią na -
dość jednak buńczuczne - wywody Krauthamera jest tekst J. Hulsmana i A. Lievena
w letnim National Interest pt. The Ethics of Realism. Autorzy próbują wskrzesić ducha
"najskuteczniejszego teamu w amerykańskiej polityce zagranicznej w historii
najnowszej, który opuścił scenę wraz z [niedawną, kwietniową] śmiercią George
Kennana." Chodzi tu o grupę wybitnych polityków: Kennana, Charlesa Bohlena,
Roberta Lovetta, George Marschalla, Deana Achesona i Harrego Trumana. "Rzadko w
historii taka analityczna błyskotliwość doprowadziła do tak mądrych dyrektyw
politycznych, których przestrzegano przez tak długi czas." Celem poszukiwań
autorów jest takie "podejście do polityki zagranicznej, które ma nadzieję
odtworzyć intelektualny konsensus pomiędzy Amerykanami", a które "musi uznawać
pewne elementy tak tradycyjnego realizmu, jak i moralności." Taką intelektualną
kotwicę stanowi właśnie doktryna "etycznego realizmu", którą sformułowali (w
czasach Trumana i Eisenhowera) Reinhold Niehbuhr i Hans Morgenthau.
"Zasady leżące u podstaw tego
stanowiska w dużej mierze wskazują na zupełnie inny kierunek niż, te których
bronią dziś liberalni interwencjoniści a zwłaszcza neokonserwatyści. Etyczny
realizm głosi strategię międzynarodową opartą na roztropności; koncentracji
raczej na możliwych rezultatach, niż na dobrych intencjach; na uważnym
przebadaniu natury, zapatrywań i interesów innych państw oraz na gotowości do
dostosowania się do nich, kiedy to tylko możliwe; oraz na mieszaninie
głębokiego amerykańskiego patriotyzmu z równie głęboką świadomością ograniczeń tak
amerykańskiej potęgi, jak i cnotliwości [goodness]."
To stanowisko
głosi, ni mniej ni więcej, moralność realizmu. "Realiści nie unikają debaty o
moralności [...] Każda polityka zagraniczna bez komponentu moralnego powinna
być obłożona klątwą w kraju, który aspiruje do bycia "lśniącym miastem na
wzgórzu" dla reszty świata.. Zatem realiści muszą pokonać utopistów w ich
własnej grze. Na szczęście jest to możliwe, ponieważ realizm jest sam w sobie
moralny. Dostosowując etyczny realizm do realiów dzisiejszych, owe moralne
zasady można wydestylować w jedną zdroworozsądkową frazę o kraju i świecie:
Ameryka jest dobra, ale nie jest doskonała." Problem z neokonserwatyzmem polega
nie na tym, że ma on złe intencja, ale na tym, że ma złe przywództwo, "które
koroduje amerykańską zdolność do czynienia dobra w świecie." Neokonserwatyści
sprawiają wrażenie jakby uważali, że Ameryka ma zawsze i koniecznie rację. A
tymczasem "właśnie dlatego, że Ameryka jest dobra - często ostatnią, największa
nadzieją ludzkości - marnowanie jej sił militarnych, gospodarczych i
dyplomatycznych jest tak niemoralne."
Realizm
nie jest przy tym stanowiskiem ckliwym, rozumie konieczność brutalnych działań
dla obrony dobra, "ale etyczny realizm uznaje, że chociaż brutalne działania w
realnym świecie mogą być złem koniecznym, to wciąż jednak są złem." Sprzeciw
Niebuhra i Morgnthaua wobec wojny w Wietnamie wynikał z uznania jej za
nieistotną lub wręcz sprzeczną wobec celu realnej walki z sowieckim komunizmem.
"A więc jej okrucieństwo nie miało żadnego moralnego uzasadnienia w
konieczności." Podobnie jest dziś z wojną w Iraku i walka z terroryzmem.
Etyczny realista musi się zatem cechować roztropnością w zakresie nie tylko
doboru środków, ale także stawiania celów. "Wywodzi się to z założenia co do ludzkiej
wiedzy, dobroci i zdolności do doskonalenia [...]. Odwaga jest kluczowa w
konfrontacji z oczywistym, dowiedzionym i poważnym zagrożeniem, ale roztropność
jest moralnym imperatywem polityków, którzy mają w swoich rękach życie
żołnierzy i bezpieczeństwo obywateli."
Na
koniec krótkie wzmianki o godnych uwagi artykułach, które nie zmieściły się w
niniejszym wyborze. W National Interest klasyk socjologii religii, jak
zawsze znakomity Peter Berger, w artykule Religion and the West,
prezentuje przekrój wiedzy na temat religii w ponowoczesnej kulturze Zachodu. Z
kolei w New York Timesie z 7. VII kardynał Christoph Schonborn (być może
przyszły papież) wyjaśnia stanowisko Kościoła Katolickiego w sprawie teorii
ewolucji: "Ewolucja w sensie powszechnego dziedziczenia może być prawdziwa,
lecz ewolucja w sensie neo-darwinowskim - bezcelowy, niezaplanowany proces
losowego kojarzenia i naturalnej selekcji - [prawdziwa] nie jest. Każdy system
myślowy, który zaprzecza lub próbuje zmarginalizować [explain away]
wszechogarniające dowody projektu Bożego [design] w biologii jest
ideologią, nie nauką." Dla wielu jest słowa te są wielkim zaskoczeniem.
W
majowym Commentary bardzo ciekawy tekst, dyrektora wykonawczego bardzo
zasłużonej, lecz kończącej już swoją działalność, fundacji Johna Olina -
właśnie na temat inwestowania w konserwatywne idee (Investing in Consevative
Ideas). Pokazuje on jak wielkie zasługi dla propagowania ważnych i
potrzebnych idei ma prywatna, często bardzo skromna w porównaniu z liberalną,
dobroczynność ludzi o konserwatywnych poglądach. To dzięki nim po wojnie do USA
przyjechali wykładać wybitni liberalni ekonomiści i nie pojawiło się - tak
silne w Zachodniej Europie - centralne planowanie w gospodarce. Następnie w
latach 70-ych ludzie tacy jak Irving Kristol, Nathan Glazer, Norman Podhorez,
Michael Novak czy Hilton Kramer - wg słów Kristola: :"liberałowie, którym
dowaliła rzeczywistość" [liberals mugged by reality] - mogli stworzyć
intelektualne podstawy neokonserwatyzmu. A dziś, gdy konserwatyzm jest filozofią
rządzącą, przyszedł czas na formułowanie dalekowzrocznych postulatów
praktycznych. Od siebie dodam: Polscy naśladowcy pilnie poszukiwani!
No
a skoro już przywołane zostało nazwisko Irvina Kristola to na zakończenie
pozostawiłem smutną wiadomość. Po czterdziestu latach działania zakończył
działalność, założony przez niego, Nathana Glazera, Davida Patrica Moynihana i
Daniela Bella, jeden z najważniejszych - jeśli nie najważniejszy - kwartalnik
konserwatywny w Stanach Zjednoczonych: The Public Interest. Francis
Fukuyama - jeden z obecnych członków zespołu kwartalnika - napisał o nim:
"Kiedy będzie się pisać intelektualną historię ostatniego stulecia, naukowcy
zauważą wielki wpływ, jaki małe pismo - The Public Interest - miało na
kształtowanie polityk publicznych począwszy od przestępczości, przez dobrobyt
do edukacji. Żaden inny magazyn nie miał porównywalnych efektów w utrzymywaniu
szczerości w naukach społecznych." Szkoda.
Jesień
2005.
Autor
raportu jest doktorantem w Instytucie Filozofii UJ i ekspertem Ośrodka Myśli
Politycznej. Skrócona wersja artykułu ukazała się w kwartalniku "Nowe Państwo".