Strona poświęcona Walerianowi Kalince
Walerian Kalinka - O znaczeniu obchodu 3 Maja



Odczyt w Ratuszu lwowskim 1884.

Przedruk za [w:] Dzieła, t. 3, Pisma pomniejsze, cz. III, Kraków 1892, ss. 355-373.


Szanowni Panowie!
Zaprosiliście mnie Panowie, abym wziął udział w dzisiejszej uroczystości. Kapłan zakonnik nie miesza się do polityki, lecz jeśli się nie mylę, nie zawezwano mnie tutaj jako zakonnika, tylko jako człowieka, który się zajmuje po trochu historią. Przeto z doświadczenia, którego nabrałem w studiach historycznych, chciałbym przynieść do tego wspólnego obchodu jakieś ziarnko prawdy. Proszę przebaczyć, jeżeli to ziarnko będzie tak maleńkie jak ziarnko gorczyczne, a przy tym może jak ono, trochę gorzkie.
    Pragnę przedstawić, jakie znaczenie w porozbiorowej epoce ma obchód 3-go maja. We wszystkich krajach i po wszystkie czasy bywały i są obchody, powtarzane uroczyście co roku, albo w pewnych odstępach. Przykładem dla wszystkich był tutaj Kościół; choć rok kościelny niczym innym nie jest, jak tylko szeregiem wspomnień, które choć wzięte z odległej przeszłości, są zawsze obecne i zawsze stanowić będą treść życia chrześcijańskiego. — Podobnież się dzieje i w społeczeństwach świeckich. Każdy naród ma w swej historii pewne daty, pewne wypadki, z którymi wiąże się mocniej jego pamięć i serce, o które więcej dba niźli o inne, i które dlatego rad przypomina. I słusznie, bo takie wiązanie się myślą z wypadkami dawno minionymi, takie przenoszenie ich w stosunki dzisiejsze, utrzymuje tradycją, zabezpiecza jedność i ciągłość życia w narodzie, pomimo odmiennych losów, przez które przechodzi. Któż nie doznał pokrzepienia w owym świeżym obchodzie dwóch setnej rocznicy zwycięstwa pod Wiedniem; któż nie wyniósł z niego nauki i otuchy dla siebie; kto sobie nie powiedział: nil desperandum, co było to być jeszcze może, byle stać wiernie przy tym, czym się dawniej stało!
Rzecz prosta, że w narodzie, który stracił swój byt, a gorąco pragnie go odzyskać, najulubieńsze jego pamiątki muszą się wiązać z tym pragnieniem. Ale czy wszystkie daty, choćby sercu drogie, święcić można z jednakim dla kraju pożytkiem! Nie sądzę. I z obchodami ostrożnym być potrzeba naprzód dlatego, żeby ich nie nadużyć; po wtóre, aby chcąc dogodzić uczuciu ze wszech miar prawemu, sprawie narodowej mimo woli nie zaszkodzić. Byłoby o tym wiele do mówienia, ale — nie pora. A wspominając, że mogą być niektóre obchody mniej właściwe, nie myślę bynajmniej odrzucać wszystkich, bo w życiu publicznym dobrze jest to, co teraz się robi, oprzeć na tym, co się dawniej robiło, dla czynności dzisiejszych wyszukać z przeszłości antenatów.
Otóż pamiątką najodpowiedniejszą dla epoki porozbiorowej, była i jest po dziś dzień jeszcze, konstytucja 3-go maja. Ważna to chwila, w której naród poczuwszy boleść swego poniżenia i niemocy, zaczął dochodzić ich przyczyny i znalazł ją we własnych błędach, w wadliwych instytucjach, w długiem zaniedbaniu i przygnębieniu sił, na których państwo stać mogło. Zwrot zbawienny — dlaczego skutku nie przyniósł, o tym zaraz powiemy; tu tylko naznaczmy, że on stworzył dla narodu program nowy; pracy nad sobą, ulepszenia stosunków wewnętrznych, pozbycia się wad i nałogów, które nas gubiły. I jeśli czego należy żałować, to tego przede wszystkim, że nie od wszystkich i wówczas i długo potem, był zrozumiany i przyjęty; że zbyt często w porozbiorowych dziejach zastępowano go innym, bardziej łudzącym, a w następstwach swoich odprowadzającym nas od wspólnego wszystkim celu. Dziś coraz powszechniej do niego wracamy, i to jest wielka łaska Boga i za nią winniśmy dziękować.
Rozpatrzmy się pokrótce w reformach 3-go maja. Najważniejszą z nich była wprowadzona do konstytucji dziedziczność korony. Nad nią więc przede wszystkim zastanowić się trzeba.
Nic piękniejszego na pozór, jak elekcja królów. Naród wolny wybiera do korony najzacniejszego i najzdolniejszego z kandydatów i jemu z ufnością swe losy powierza. Ale w praktyce tak się ma z tą zasadą, jak ze wszystkimi doktrynami liberalnymi, które wprowadzone z całym rygorem w żywy organizm społeczeństwa, rozsadzają go i niweczą. Książki by trzeba, a nie krótkiego odczytu, aby wyliczyć fatalne następstwa elekcji królów w Polsce. Zazdrość i nieufność w domy możnych zaszczepione, z pokolenia w pokolenie przechowane, assignatae domibus initnicitiae, tak, że nawet patriotyzm i wysokie cnoty wyrugować ich po dziś dzień nie ze wszystkim mogły; polityka na własną rękę, samowolne znoszenie się z obcymi państwami, otwarty sąsiadom do kraju wpływ, przedajność zagęszczona u wyższych i u niższych, rozdział narodu na dwory i dworki, bez myśli politycznej, jedynie ambicją i zawiścią wytworzony i podtrzymywany, brak związania i systemu politycznego w państwie, brak wymiaru sprawiedliwości wewnątrz, brak aliansów na zewnątrz, zupełna niemoc rządowa, a stąd bezkarność, samowola i nieposłuszeństwo, które u nas przeszły w naturę i w krew, in succum et sanguinem; stąd także sponiewieranie mieszczaństwa, zgnębienie ludności wiejskiej, jednym słowem zupełny rozstrój machiny państwowej, jaki widzieliśmy w połowie XVIII stulecia, — oto, gdzie nas przyprowadził dwuwiekowy targ koroną; a że do rozkładu społeczeństwa nie przyszło, przypisać to trzeba jedynie zbawiennemu oddziaływaniu Kościoła i wszczepionej przezeń tradycji cnót domowych i sąsiednich. — Powiedzmy jednak dla większej ścisłości, nie tyle zasada elekcji te klęski na nas ściągnęła i te narowy, które i teraz jeszcze w nas pokutują, ile sposób jej wprowadzenia w życie. Choć wiemy, że w wieku XV tron był elekcyjny, a takich następstw nie wydał; umiano w owym czasie godzić dziedzictwo dynastii z wybieralnością monarchy. Panowie Rada, zebrani w Sieradziu, na rok przed śmiercią Jagiełły, obierając starszego syna na króla, tak się z dziwną mądrością tłumaczą: „Powaga ksiąg Boskich i ludzkich zaleca rządy tych książąt, którymi ziemia ojczysta obdarza naród; bo królowie tymi krajami najlepiej rządzą, do których pociąga ich urodzenie; lud zaś w miłości najwyższych poświęceń, zwykł się poddawać z jakimś słodkim uczuciem rozkazom panujących, o których prawie do następstwa nie wątpi”. Pomimo elekcji, berło pozostawało w rodzinie panującej, a ta strzegła praw korony, lecz bardziej jej strzegł głęboki zmysł chrześcijański, który tkwił w poddanych. Któż dzisiaj nie wie, że władza monarsza potrzebuje pewnej siły, pewnej sumy praw, bez której nie może odpowiedzieć swemu zadaniu. Nie godzi się z nich obdzierać korony, bez najwyższej szkody dla społeczeństwa, któremu ona ma służyć. Tę zasadę rozumiano jeszcze w XV wieku; nie targowano się z kandydatami do tronu, wymagano tylko, aby król potwierdził przywileje przez jego poprzedników wydane, a tym samym, taką mu przyznawano władzę, jaką ostatni przed nim dzierżył. Nie przeczym, że i w owej epoce wymuszano na królach szkodliwe przywileje, ale przynajmniej, dopóki króla nie było, uznawano nietykalność jego władzy; nikt nie przypuszczał, aby ją wolno było umniejszać w nieobecności tego, co ją piastuje. Przy koronacji przypominano słowa Apostoła : omnis anima potestatibus sublimioribus subdita sit, sive regi quasi praecellenti... a to uszanowanie dla praw królewskich ratowało monarchią ratowało kraj. — Dopiero w XVI w., kiedy humanizm i jego dziecko pierworodne, poniekąd nieprawne, protestantyzm, nadwątlił tak znacznie chrześcijańskie wyobrażenia i zwyczaje, kiedy z republiki rzymskiej przeniesione do instytucji polskich terminy i wyrazy, zamąciły pojęcia polityczne naszej szlachty, dopiero wtedy urodziło się mniemanie, że naród sam tworzy całe państwo, że zatem wszystka władza państwowa jest przy narodzie, właściwie mówiąc, przy jednej klasie uprzywilejowanej, i że ona ma prawo to wszystko z tej władzy odcinać, co jej się podoba.
Jeden z pisarzy niemieckich powiedział świeżo, że naród o tyle jest politycznie dojrzały, o ile rozumie powinności swoje względem państwa, o ile czuje się obowiązany własnymi siły popierać naczelną w narodzie władzę. Jeżeli to jest prawdą, a chyba w rzadkich wypadkach można by temu zaprzeczyć, to przyznać trzeba, żeśmy byli politycznie bardzo niedojrzali. Owe „artykuły Henrykowe”, fundament naszej dwuwiekowej konstytucji, były prawdziwym zamachem na władzę królewską; otworzyły przepaść pod nogami narodu, w której wszystko zapadać musiało stopniowo. Prawa i atrybucje, które wydzierano królom za każdą elekcją, nie przechodziły na nikogo, bo przejść nie mogły; z każdym więc wyborem ubywało narodowi coś z tej siły, co tworzyła zeń państwo. I przyszło do tego, że król stał się figurantem; rządzić nie mógł, tylko reprezentować; król teatralny, grubo wyzłacany, na którego każdy z uszanowaniem spoglądał, ale się go nikt nie obawiał. Złośliwa Nemesis spełniła nasz ideał królewskości co do joty; ostatni nasz król, chociaż miał wiele światła i rozumu, celował przede wszystkim w tym teatralnym przedstawieniu powagi monarszej. — Powiedzą mi: bo był przez obcych narzucony, a nie wybrany wolno przez naród. Iluż ich było wolno obranych? Pervolvite annales nostros... przerzućcie nasze roczniki, a zaledwo jakiś przykład znajdziecie, by elekcja naszych królów nie ulegała obcej lub domowej przemocy! To mówi Andrzej Fredro pod koniec XVII stulecia; w następnym wieku o ileż gorzej!..
Było więc zacnym dążenie przywódców Sejmu czteroletniego, by tron wybieralny zastąpić dziedzicznym, i moglibyśmy je w zupełności pochwalić, gdyby i tym razem zapał nie uniósł za daleko, za gwałtownie, gdyby za jednym zamachem nie chciano uprzątnąć wszystkiego złego, które na Rzeczpospolitą przez długie wieki się zwaliło. — Trudności zadania były ogromne. Bronił elekcji interes panów i drobniejszej szlachty, broniło jej wiekowe nawyknienie, urok zjazdów elekcyjnych pod Wolą; i pod ich wpływem wybór królów przedstawiał się jako najprzedniejszy zaszczyt obywateli, jako fundament ich wolności. „Wolny Polak, mawiano, sam sobie pana obiera, tego słucha, co sam postanowi; usuń elekcja, a wnet monarchia zrobi z nas niewolników”. Był to frazes utarty, podobnie jak niejedna z dzisiejszych formułek liberalnych, prawdziwy tyran opinii, przeciw któremu niebezpieczno głos podnosić, bo żadnego zaprzeczenia nie znosi. Takie usposobienie narodu znajdowało swój wyraz i swoją podporę w sprawach krajowych. Od czasów Henryka, wolna elekcja była zapisana we wszystkich paktach conventach, na samym czele; że zaś, pomimo to, prawie każdy z naszych królów chciał przed śmiercią przeprowadzić wybór następcy, naród troskliwie przeciw temu się ubezpieczał. W ciągu półtora wieku uchwalono sześć konstytucji i wydano kilka osobnych deklaracji warujących, że nowy król dopiero po zgonie swego poprzednika wybranym być może. Mieli więc na czym opierać się przeciwnicy sukcesji, a jeszcze silniejsze znajdowali oparcie w sąsiednich potencjach, które z zazdrością nad tym czuwały, by Polskę utrzymać w dotychczasowej niemocy.
Wobec takich wewnętrznych i zewnętrznych przeszkód naczelnicy sejmowi byli zmuszeni do wielkiej ostrożności. Nie myśleli zrazu o sukcesji; przestawali na tym tylko, by uprzedzając śmierć Stanisława Augusta, wybrać dla niego sukcesora. Kandydatem najwłaściwszym wydawał się Elektor saski, pan rządny i roztropny, Polakom miły jako członek dynastii, która przez lat 70 w Polsce panowała. Przede wszystkim należało upewnić sobie przyzwolenie Stanisława Augusta, który jak mógł obawiać się, że wybór następcy osłabi jego powagę, tak miał wszelkie prawo sprzeciwić się przedśmiertnej elekcji. Król zagadnięty odpowiedział bardzo szlachetnie, że wobec tak wielkiego dla kraju dobra nie chce pamiętać o sobie, zrzeka się nadziei tronu dla swoich bratanków, na osobę Elektora się zgadza, ostrzega tylko, by tego wszystkiego nie robić nimis invitis vicinis, ze zbytnią niechęcią sąsiadów. Po takiej odpowiedzi królewskiej wzięto się raźniej do przygotowania opinii w sejmie i po za sejmem. Wnet zaczęła się walka piśmienna, do której wmieszały się najzdolniejsze pióra z jednej i z drugiej strony. W połowie roku 1790 rzecz wydała się już o tyle dojrzałą, że postanowiono ją wprowadzić do obrad Izby, do czego wreszcie sama konieczność skłaniała przy uchwalaniu nowej formy rządu. W sierpniu i wrześniu tegoż roku prowadzono dyskusją z wielką zaciętością; opozycja przemawiała w ten sposób, że widocznym było, iż chwyci się najgwałtowniejszych raczej środków, niżby miała zezwolić na tak stanowczą w Rzeczpospolitej odmianę. Wnoszono do grodów protestacje i manifesty, grożono Marszałkowi sejmowemu zaskarżeniem o zdradę kraju, zapowiadano, że stronnikom elekcji nie zabraknie poparcia u sąsiadów; słyszano między innymi i takie słowa: „Polakiem jestem prawdziwie życzliwym mojej Ojczyźnie; gdyby jednak przez sukcesją kajdany miały być włożone na Polaków, a inaczej nie można ich zrzucić, jak będąc Prusakiem, Moskalem lub Austriakiem, — będę nim!” Słowa fatalne, które się wnet ziściły, a które wówczas mogły służyć za przestrogę, jak wielką była zaciętość przeciwników i jak wielka siła dwuwiekowego obłędu! — Nareszcie zmęczone długim sporem skonfederowane Stany, zgodziły się na uniwersał do narodu z zapytaniem: czyli chce, aby za życia panującego króla dokonany był wybór jego następcy i ażeby w tym uniwersale Elektor saski był zalecony? — Nad tym pytaniem zastanawiali się obywatele, zebrani na sejmikach w październiku 1790 r. Na trzydzieści kilka sejmików, tylko trzy (wszystkie trzy na Rusi) uchwaliły, że elekcja królów ma pozostać niezmiennie, jak dotąd się odprawiała; trzydzieści przyzwoliło na wybór Elektora za życia Stanisława Augusta, lecz między niemi tylko sześć przypuszczało dziedziczność tronu. — Taki był pierwszy rezultat w sprawie zamierzonej reformy: dziedziczność tronu odrzucona, ale dozwolony wybór Elektora przed zgonem obecnego króla. Rezultat ważny, wiele zapowiadający na przyszłość; nie udało się to ani Wazom ani Sobieskiemu w XVII wieku, ani w XVIII-tym Augustowi II. Na nieszczęście nie chciano poprzestać na tym zwycięstwie, chciano dojść do końca od jednego razu.
W grudniu (1790) zebrał się sejm w podwójnym składzie i wrócił do dyskusji nad formą rządu; atoli przy sprzeczności poglądów, jaka w Izbie panowała, przy gadatliwości posłów i braku porządku w sejmowaniu, nietrudno było przewidzieć, że Stany nieprędko z tą sprawą się uporają, że roku i dłużej będzie potrzeba, zanim, rozbierając artykuł po artykule i niemal wyraz po wyrazie, dzieła swego dokończą. A czas naglił; Turcy wycieńczeni pięcioletnim blisko bojem, niedługo już mogli stawiać opór; było zaś koniecznym dla Rzeczpospolitej, by jakiś ład zapanował w jej rządzie, pierwej, zanim Rosja będzie miała rozwiązane ręce. Wpadli więc na myśl przywódcy sejmowi, by nie oglądając się więcej na opozycją, ułożyć projekt nowy, wnieść go niespodzianie do sejmu i zażądać jego przyjęcia w całości. Zaproszono Króla, by podał swe myśli; uczynił to i przedstawił swoje, jak mówił, marzenia. Wzięli je pod rozwagę naczelnicy sejmowi w nader szczupłym gronie, i od lutego aż do końca kwietnia r. 1791, schodzili się potajemnie u lektora królewskiego, na Zamku, przerabiając i wykończając projekt Stanisława Augusta i obmyślając środki ku jego wykonaniu. Te narady odbywały się w nocy, podczas gdy w ciągu dnia prace sejmowe szły zwykłym, powolnym trybem. Sekretu dochowano ściśle, i wówczas i później, tak dalece, że i dziś nawet nic prawie nie wiemy o szczegółach tego ważnego epizodu. Na wprowadzenie dzieła do Izby wybrano pierwsze dnie po limicie wielkanocnej, przewidując, że o tej porze posłowie opozycyjni nie zjadą się jeszcze w wielkiej liczbie. Wyznaczono zrazu dzień 5-ty maja; później przyspieszono rzecz o dwie doby. Tymczasem uprzedzono po cichu przyjaciół i stronników i zabezpieczano sobie poparcie mieszczan warszawskich.
Nie chcę nużyć moich słuchaczów opowiadaniem tej pamiętnej sesji, tym bardziej że ona wielokrotnie była już opisaną. Tu dość przypomnieć, że konstytucja w ciągu jednego dnia została i wniesiona, i ogromną większością przyjęta, i zaprzysiężona przez Króla, a zaraz potem przez marszałków w kościele. Żaden zamach stanu nie odbył się z takim spokojem i porządkiem, jak ten, bez żadnego rozlewu krwi, wśród największej radości mieszkańców stolicy. Główny artykuł konstytucji ogłaszał Fryderyka Augusta dziedzicznym następcą tronu, z tym dodatkiem, że gdyby nie miał syna, Stany Rzeczypospolitej obiorą męża dla jego córki, która odtąd nosić miała tytuł Infantki polskiej.
Całą przeto budowę reformy oparto, jak widzimy, na Elektorze saskim; tymczasem tej właśnie podpory zabrakło. Myślano u nas powszechnie, że Korona polska zachowała ten sam co dawnej urok, który tak licznych przywabiał pretendentów i nakłaniał ich do usilnych i kosztownych o nią zabiegów; nie przypuszczano, by ktoś z przyjęciem jej miał się wahać, skoro naród dobrowolnie ją ofiaruje. Nie zdawano sobie sprawy ze zmiany, jaka pod tym względem zaszła za granicą, a zwłaszcza w Saksonii. Kraj ten dwukrotnie, za obu Augustów, ciężko odpokutował ów mało przydatny dla siebie zaszczyt, że jego panujący nosili polską koronę; wspomnienia dwóch wojen nieszczęśliwych, szwedzkiej i siedmioletniej, były dla Sasów bardzo bolesne, i przerażało ich samo przypomnienie, że coś podobnego mogłoby się jeszcze ponowić; a taka opinia poddanych nie mogła nie wpływać na Elektora, który z natury swojej był wielce oględny, sumienny i te cnoty posuwał aż do trwożliwości. Pochlebiało mu bezwątpienia zaufanie Polaków, lecz gdy mu po raz pierwszy o tych zamysłach w sposób nieurzędowy oznajmiono, odpowiedział uprzejmie, ale nie wiążąc się do niczego. W październiku 1790 roku, kiedy niemal wszystkie sejmiki dały za nim swój głos, kazał oświadczyć Stanisławowi Augustowi, że nie przyjmie korony, chyba pod tym warunkiem, iż trzy sąsiednie dwory do tego się przychylą i jeżeli będzie miał pewność, że jego wyniesienie na tron nie będzie kosztowało ani jednej kropli krwi, ani jednej spalonej chałupy. Od tego zdania nie odstąpił i później, gdy jego dziedzictwa wpisane zostało do konstytucji. Nie odmawiał, lecz zawsze kładł za warunek: zgodę Austrii, Prus i Rosji.
Wobec takich z jego strony ostrzeżeń, jak mogli twórcy konstytucji 3-go maja oprzeć na dynastii saskiej całą budowę swej reformy, tego dziś zrozumieć niepodobna. Przecież dobrze wiedzieli, że Rosja nie pogodzi się nigdy z planem zaprowadzenia tronu dziedzicznego w Polsce, a najlepiej to wiedzieć był powinien Stanisław August, zwykłe tak przezorny. Ale przezornym bywał on tylko do czasu; pod wpływem tych, co go otaczali, odstępował powoli od swego zdania. Snać złudziła, jak wspomnieliśmy, pamięć dawnych pretendentów tak chciwych korony; łudziła przyjaźń z Prusami, a z nią to mniemanie, że król pruski będzie musiał w moc traktatu bronić dzieła, które jemu samemu było przeciwne i wstrętne; przynaglała wreszcie konieczność zaproszenia Elektora, bo nikt inny w narodzie polskim nie wzbudzał tyle co on ufności, a nie było żadnej nadziei, aby się Polacy na własnego kandydata zgodzili. — Cokolwiek bądź, od chwili, gdy Elektor odmówił przyjęcia korony (a warunki, które stawiał, równały się odmowie), wszystko upadało. Ogłoszono dziedziczność monarchii, lecz cóż stąd, kiedy monarchy nie było! Znowu, jak tylokrotnie wprzódy: wzięto nadzieję za podstawę działania i narażono się na zawód najboleśniejszy! — Przyznajmy, był to krok zbyt śmiały, zbyt ryzykowny, nie obliczony dokładnie, a im do ważniejszych zmierzał ulepszeń, tym zgrabniejsze musiał za sobą pociągnąć następstwa. Domowych malkontentów rozjątrzył do żywego, popchnął ich do ostateczności, — nazwijmy rzecz po imieniu, — popchnął ich do zbrodni, bo do wiązania się z obcym zbrojną ręką, na swój własny rząd; a z tej ich gotowości skorzystał po mistrzowsku ów geniusz złego, który tak fatalnie ciężył wówczas nad Polską — Katarzyna II!...
Wielki mówca a przy tym filozof rzymski powiada: Tantum contende in Republica, guantum probari tuis civibus possis: tak daleko sięgaj w Rzeczypospolitej, jak daleko rodaków swoich przekonać zdołasz. Przedwczesnym było ogłoszenie dziedziczności tronu, gdyż o wiele przechodziło pojęcia i rozum polityczny ówczesnych Polaków. Roztropniej było zatrzymać się na prostym wyborze następcy, nie wspominając nic o dziedziczności; zrobić krok pierwszy na drodze poprawy (na którym, powiedzmy nawiasem, byłby niegdyś poprzestał Batory i Sobieski); krok legalny, bo oparty na niewątpliwej woli narodu, który dobrej sprawie mógł służyć za precedens, a nie byłby tak mocno rozdrażnił domowych i zewnętrznych nieprzyjaciół, bo jeszcze by o wszystkim ostatecznie nie przesądzał. Dla żadnego z trzech sąsiadów Fryderyk August, jako elekcyjny król polski, nie wydawał się niebezpiecznym ; pragnęła go Austria, zgadzały się nań Prusy i nawet Katarzyna przed swoimi wyznawała, że to byłby najodpowiedniejszy następca po Stanisławie Auguście; ale nie myślała ona nigdy dopuścić sukcesyjnej korony, bo wiedziała, że Polska z monarchią dziedziczną prędko by urosła w pierwszorzędną potęgę.
A skoro tak, skoro konstytucja 3-go maja przez tę ryzykowną reformę przyspieszyła zgubę państwa, po cóż jej dzisiaj święcimy pamiątkę? Wszak i tu były tylko dobre intencje, lecz źle obmyślane i nie uwieńczone pomyślnym skutkiem!... To prawda, lecz obok tej reformy były i inne, równie zacne w swej intencji, a roztropniej wykonane, i które pomimo upadku konstytucji nie upadły całkiem, owszem, przyjęły się w narodzie, wzmocniły jego organizm socjalny i duchowy i przyniosły mu rzeczywistą chwałę. Były niemi ustępstwa poczynione przez sejm, przez szlachtę, na rzecz mieszczan. Proszę przezacnych moich słuchaczów jeszcze o chwilę cierpliwości, abym tę ważną sprawę mógł w krótkości wyłożyć.


Od połowy XIII wieku, to jest od trzech wielkich najazdów mongolskich, miasta nasze, zwłaszcza w Małopolsce, spustoszałe, wyludnione, zapełniły się przychodniami niemieckimi. Niemiecka skrzętność, pracowitość i oszczędność, podniosły je w ciągu dwu wieków do wysokiej miary. Z wyjątkiem Warszawy, niema dziś u nas ani jednego grodu, któryby mógł swym bogactwem i świetnością dorównać temu, czym były najcelniejsze miasta polskie w XV wieku. Atoli ludność obca pochodzeniem, od reszty mieszkańców swą mową oddzielona, zamknęła się w swej obczyźnie, od spraw publicznych usuwała się dobrowolnie, skąpiła ofiar. Poszło za tym, że gdy szlachta z początkiem XVI wieku całą niemal władzę w swe ręce ujęła, nie było dla niej wcale trudnym usunąć mieszczaństwo od wszelkiego wpływu na rządy krajowe; wytrąciła je ze zjazdów publicznych, z prawodawstwa, odjęła mu przystęp do dygnitarstw kościelnych i świeckich; a w tym mniemaniu, że ona sama tworzy państwo, bo ona tylko broni go krwią swoją, poczytywała miasta nie jako współczynnik w Rzeczpospolitej, ale jako sługi swoje. Aby zmusić mieszczan do tańszej sprzedaży swych wyrobów, nałożyła na nie cło wywozowe, które wszelki przemysł a później handel w Polsce zabiło. Co zaczęły niemądre prawa i zwyczaje wieku XVI, tego dokonały w XVII wojny i rabunki tatarskie, kozackie, a szczególniej szwedzkie. Ratując resztki swego mienia, niemała część ludności miejskiej wyniosła się do Węgier, Morawy, Czech i na Śląsk; miasta zubożały, upadły, prawie ich nie było.
Trzy są czynniki, które zazwyczaj wchodzą w skład narodu: lud wiejski, miasta i szlachta; one przynoszą mu siłę wewnętrzną, trwałość i znaczenie polityczne w świecie. Bywają wszakże narody, że tak powiem niekompletne, u których szlachty niema; takie narody mogą trwać długo, przez wieki, żyć spokojnie życiem domowym, ale siły zdobywczej w sobie nie znajdą, do większej potęgi nie dojdą, żadnej roli ważniejszej w dziejach nie obejmą; za przykład może tu służyć Szwajcaria, Norwegia, w pewnej mierze Holandia; organizmy to drobne, pozostaną na zawsze drobnymi. Ale bywały inne narody, które miały tylko szlachtę i lud wiejski; te zdolne były do wielkich porywów i wysileń, miewały chwile uderzającej wspaniałości, świetności, a nawet potęgi, ale to wszystko nie trwało długo, prędko rosły i prędko malały, bo im zbywało na tej ciągłości, systematyczności, na tym potrzebnym balaście, które z sobą przyniósł rządny i pracowity żywioł miejski. Czyż potrzeba objaśniać, że takim właśnie narodem wadliwego ustroju, w ciągiem wznoszeniu się i opadaniu żyjącym, była właśnie Polska, naród pozbawiony własnego żywiołu miejskiego i nie umiejący go uszanować, wtedy nawet, gdy ten żywioł pod koniec XVI wieku stał się polskim!
Będzie to po wszystkie czasy zasługą prawodawców Czteroletniego Sejmu, pomimo grubych błędów, które przyćmiewają tę epokę, że miastom od chwili, gdy się upomniały o swe prawa, przyznali je chętnie i nie skąpą dłonią. Gdzieindziej walka mieszczan ze szlachtą trwała lat dziesiątki i kosztowała krwi niemało; u nas ogłoszono trochę broszur, puszczono w obieg nieco wierszy sarkastycznych, powiedziano sporo mów, i na tym koniec; i po tej szermierce, która nie trwała jak półtora roku, szlachta polska szlachetnie i rozumnie przyznała się do krzywd wyrządzonych mieszczanom w epoce poprzedniej i pospieszyła je naprawić. Zacny postępek stanu rycerskiego umieli mieszczanie odpłacić wdzięcznością i zaufaniem; dwie klasy narodu, długo opodal od siebie żyjące, zbliżyły się, podały sobie dłoń dla dobra miłej Ojczyzny. Przypuściła szlachta do sejmu pełnomocników stanu miejskiego; mieszczanie nawzajem obrali szlachtę pełnomocnikami swoimi. Przyznano mieszczanom prawo do urzędów, do prelatur, do stopni oficerskich; każdy z nich, który w Sejmie zasiadał, który się oficerstwa dosłużył, który nabył majątek ziemski, zostawał szlachcicem; prócz tego, na każdym sejmie 30 mieszczan nobilitować miano. Gdzieindziej o tym samym czasie znoszono szlachectwo, mażąc jedną ustawą wiekowe zasługi, wiekowe imiona; u nas przeciwnie, każdemu, co Ojczyźnie chciał służyć poczciwie, przyznawano klejnot szlachecki. Ta myśl nie z nad Sekwany do nas nadleciała, ona zrodziła się na dnie polskiej duszy; to już nie sztuka czy sztuczka parlamentarna albo dyplomatyczna, to akt prosty, czysty, a mądrości i miłości pełen. Bo jak mówi polski Psalmista:

Ciałom wszystkim rozdać chleba,
Duszom wszystkim — myśli z nieba;
Nic nie spychać nigdy w dół,
Lecz do coraz wyższych kół
Iść, przez drugich podnoszenie,
Tak Bóg czyni we wszechświecie,
Bo cel wieków szlachetnienie!
I to jest chlubna karta w naszych dziejach, pamiątka prawdziwa, godna wszelkiej czci; a nie tylko pamiątka, ale rodzajny zasiew na przyszłość. Bo choć konstytucją w rok potem wywrócono, a z nią upadło wiele kunsztownych kombinacji, to co było w niej rdzenne, prawdziwe, co z gruntu narodowego wyrosło i miało przynieść krajowi rzeczywiste wzmocnienie, to w niej zostało, przetrwało czasy i burze, wsiąkło w nasz obyczaj i w krew. Nie później jak w legionach, iluż to mieszczańskim synom rany poniesione za Ojczyznę, posłużyły za dekret nobilitacji! A od tego czasu, iluż to mieszczan zapisało z chwałą swe imię w rocznikach krajowych; i każda znaczniejsza usługa rodakom oddana, każda rzeczywista ofiara, stawia dziś mieszczanina polskiego na równi z potomkami starożytnych rodów, a nieraz i wyżej. Tarcze herbowe piękne są i mogą być wielce pożyteczne, bo się poczęły w ofiarach dla Ojczyzny i do takich ofiar bywają podnietą. Ale są one jak perły, których trzeba używać bez dłuższej przerwy, a wedle ich przeznaczenia; inaczej schną, umierają i dają smutne świadectwo, że były czymś a dzisiaj spruchniały. Konstytucja 3-go maja, która tę mądrą o mieszczanach ustawę do swych artykułów wpisała, odnowiła stary herbarz polski; nie zniszczyła go, bo to rzecz piękna i dobra, ale zaszczepiła w nim nowe krzewy w miejsce tych, które z własnej winy zwiędniały.
Były i inne tego sejmu i tej konstytucji zbawienne postanowienia, rozumne naprawy; zrobiono coś dla Rusinów i w czymś ulepszono dolę klasy włościańskiej. O jednym z tych ulepszeń niedawno mówiłem, o drugim czas mówić dzisiaj nie pozwala. Ale i ta wzmianka wystarcza, aby zrozumieć, że konstytucja 3-go maja jest dla nas jakby testamentem gasnącej Rzpltej. Obcy mogli nie uznać tego aktu, mogli go skasować, ale synowie w wiernej pamięci muszą zachować ostatnią wolę swej Matki.
Nim skończę, niech mi wolno będzie przypomnieć jeden fakt z tego czasu, który w innej okazji już raz podniosłem. Kościół w dniu 3-go maja święci pamiątkę dnia, w którym Imperatorowa Helena odkopała krzyż Zbawiciela na górze Kalwaryjskiej, od trzech wieków zakopany. Jak wiadomo, w kalendarzu kościelnym w pięć dni po tym święcie, przychodzi uroczystość głównego Patrona Polaków, Stanisława Męczennika. Otóż sejm pragnął przenieść święto naszego Patrona na dzień rocznicy konstytucji 3-go maja, aby te dwie pamiątki razem obchodzić. Papież przyzwolił, ale tylko raz jeden, w r. 1792, z tego pozwolenia korzystano. Rząd, który nastał niebawem, wymógł na Stolicy Apostolskiej, że dawny porządek kalendarza przywrócono. I odtąd dzień 3-go maja nie jest już świętem głównego Patrona Narodu, jak Sejm był zamierzał, ale świętem Znalezienia Krzyża Pańskiego. W tym dniu w istocie Polska znalazła swój krzyż, który już czwarte dźwiga pokolenie. Potrzebny był ten krzyż; na nim niejedno z przeszłości należało odcierpieć, aby przezeń odrodzić się na nowo.


2005 ©  Ośrodek Myśli Politycznej
http://www.omp.org.pl/