Jacek Kloczkowski - Pożegnanie z dobrem wspólnym


Retoryka polityczna potrzebuje górnolotnych pojęć: dobro wspólne jest jednym z nich. Który z polityków ośmieli się powiedzieć, że to kategoria bez znaczenia? Kto poważy się przyznać, że jego działalność polityczna ma na celu coś innego niż dobro wspólne? We współczesnej Polsce o dobru wspólnym mówi się już jednak coraz mniej, a życie polityczne i społeczne stanowi raczej zaprzeczenie tej szlachetnej z założenia idei.

 

Za troskę o dobro wspólne uznaje się niekiedy przede wszystkim chęć sprawiedliwego rozdziału dóbr w ramach społeczeństwa i niwelowanie niedoborów, z jakimi borykają się niektóre grupy społeczne i zawodowe. Założenia tyleż szlachetne, co trudne do bezkonfliktowego wcielenia w życie. Nie trzeba wracać pamięcią do czasów komunistycznych, aby się o tym przekonać. Wystarczająco dużo materiału empirycznego dostarczyła nam historia ostatnich kilkunastu lat, a zwłaszcza protesty poszczególnych wpływowych grup zawodowych.

Strajki organizowane są zwykle na rzecz interesu konkretnej grupy zawodowej. Co prawda, bardzo często ich uczestnicy, a zwłaszcza przywódcy, przekonują, że walcząc o swoje, walczą zarazem o cudze, ale z reguły są to deklaracje bez pokrycia. Sztandarowym przykładem żądań, które chronią partykularne interesy jednej grupy zawodowej, są strajki górników. Abstrahując w tym momencie od zasadności ich poszczególnych postulatów, jest oczywiste, że ich spełnianie kosztuje państwo – a więc podatników – setki milionów a nawet miliardów złotych, a nie doszłoby do niego, gdyby nie gwałtowność protestów górniczych i siła tej zbiorowości. Nie przypadkiem pod żądaniami górników uginały się bardzo różne politycznie rządy. Niestety, nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Gdy w latach 90. zamykano jeden za drugim małe zakłady, często w niedużych miejscowościach, gdzie były głównym miejscem pracy, mało kto przejmował się losem ich pracowników, choć czasem znajdowali się w położeniu dużo trudniejszym niż górnicy. Nie stanowili jednak zorganizowanej siły i ich protesty, o ile w ogóle do nich dochodziło, przechodziły zwykle bez echa.

Sytuacja jeszcze bardziej się komplikuje, gdy próbujemy określić, co troska o dobro wspólne w tego typu sprawach powinna w danej sytuacji praktycznie oznaczać. Wpompowanie pieniędzy w nierentowne zakłady? Uruchomienie zakrojonych na dużą skalę programów pomocowych? Skąd wziąć na nie środki? Podwyższać podatki? Zwiększać deficyt budżetowy? Zabierać z innych dziedzin? Niemal zawsze jedne dobro stoi w sprzeczności z innym. Mówienie w takiej sytuacji o dobru wspólnym może być jedynie ozdobnikiem trudnych decyzji. Znacznie lepiej pasuje do niej natomiast pojęcie solidarności. Ono łatwiej uzasadnia koszty, jakie lepiej sytuowani ponoszą na rzecz słabszych i biedniejszych. Jednak i hasło solidarności może być przykrywką dla walki o własny interes.

Wielkie grupy zawodowe zwykle mają na względzie swe dobro partykularne. Poniekąd to zrozumiałe. Można co prawda odwoływać się do wszelkich szlachetnych ludzkich skłonności, ale zgodnie ze starą konserwatywną zasadą, analizując rzeczywistość polityczną i społeczną lepiej brać pod uwagę także te mniej godne propagowania, a często dominujące, gdy trzeba się zdecydować, czy ważniejszy jest własny interes, czy abstrakcyjne dobro wspólne. Zaspokojenie aspiracji wszystkich grup zawodowych i społecznych nie jest możliwe nawet w najbogatszych państwach. W Polsce to już zupełna utopia. Rozwiązywanie realnych konfliktów społecznych przez odwoływanie się do poczucia odpowiedzialności za dobro wspólne, jest równie nieskuteczne, co często irytujące dla ludzi mających na ogół szczere przekonanie, że ich sytuacja – zwłaszcza materialna – nie odpowiada potrzebom. Dotyczy to nawet tak szczególnych – z racji na misję i rolę społeczną - grup zawodowych jak lekarze czy nauczyciele. W przypadku tych pierwszych – choć oczywiście uwaga dotyczy tylko części środowiska – zawiodło nawet odwoływanie się do zwykłej ludzkiej przyzwoitości, gdy wskutek strajku lekarzy często cierpieli pacjenci. Nie przeszkadzało to wielu strajkującym i ich przywódcom chętnie podkreślać, że walcząc o swoje podwyżki, toczą bój o lepszą służbę zdrowia, co leży w interesie wszystkich. Trudno założenie to uznać za z gruntu fałszywe. Środek stał jednak niekiedy w jaskrawej sprzeczności z celem. Na drodze do dobra wspólnego to niestety dość częsta przeszkoda.

 

Polska dzielnicowa

Dobro wspólne trudno uzgadniać, gdy trzeba uwzględniać interesy różnych grup zawodowych. Wcale nie jest łatwiej, gdy przychodzi uzgadniać je między poszczególnymi częściami Polski. Rywalizacja o środki z budżetu państwa i fundusze europejskie jest tego dobrym przykładem. Każde województwo, każdy powiat, każda gmina chce zdobyć ich jak najwięcej dla siebie. Zdarza się, że ze sobą współpracują, ale na ogół rywalizują w różnych konkursach na dofinansowanie i w administracyjnym podziale funduszy. Oczywiście, nie sposób jest urządzić tego inaczej. Próbuje się obiektywizować procedury dzielenia funduszy, stosuje rozmaite wskaźniki, niemniej zwykle o podziale środków między poszczególne regiony przesądza decyzja polityczna, a ona z kolei zależy od tego, które regionalne lobby jest bardziej wpływowe. Lokalne media i opinia publiczna często oceniają swych reprezentantów w parlamencie i rządzie głównie pod kątem ich skuteczności w zabiegach o interesy swojego okręgu. W obliczu procesu pogłębiania integracji europejskiej, przy coraz mocniej eksponowanej roli regionów i ich przedstawicieli, stawianych często w opozycji do rządu i interesu państwa jako całości, tendencja, aby dobro wspólne postrzegać wyłącznie w regionalnej perspektywie, wzmacnia się.

Można jednak próbować dobro wspólne uzgadniać z regionalnymi partykularyzmami, odwołując się do idei sprawiedliwości. W Polsce po 1989 r. – oczywiście w PRL było pod tym względem jeszcze gorzej – niektóre regiony były w ewidentny sposób traktowane jako Polska drugiej kategorii. Zaniedbano tereny, gdzie stopa życia już w czasach komunistycznych była zdecydowanie niższa, a po 1989 r. nierówności utrwaliły się. Trudno oczywiście oczekiwać, aby Świętokrzyskie, Podkarpackie, czy Podlaskie dzięki samym tylko hojnym programom rozwoju regionalnego błyskawicznie dorównały Mazowszu czy Wielkopolsce. Kłopot jednak w tym, że przez wiele lat w III RP robiono niewiele, aby powstrzymać pogłębianie się strukturalnej nierówności. Wielkie środki przeznaczano na restrukturyzację Śląska. Podobnych funduszy dla rzeczywiście najbiedniejszych województw zawsze brakowało.

PiS krytykowano za wiele posunięć z czasów jego rządów, które były próbą odwrócenia tej tendencji. Najbardziej znanym stała się oczywiście budowa przystanku dla pociągów Intercity i ekspresowych we Włoszczowej, ale trudno podchodzić do sprawy wyłącznie anegdotycznie, albo zwracać uwagę przede wszystkim na partyjne interesy PiS, który akurat na obszarach mniej zamożnych zyskiwał większe poparcie. Niewątpliwie te względy miały duże znaczenie w projektowaniu polityki państwa w latach 2005-2007. Nie była ona zarazem ani szczególnie efektywna, ani szczególnie dobrze rokująca na przyszłość. Samo jednak założenie, aby w tą stronę ją skierować, można obronić. Troska o dobro wspólne oznacza w tym wypadku bardziej sprawiedliwy udział w korzyściach wynikających z tego, że Polska w ostatnich latach była szybko rozwijającym się krajem. Nie jest to bynajmniej założenie socjalistyczne, jakby chcieli je zapewne widzieć ortodoksyjni liberałowie. W tym kontekście polityka UE wspierania przede wszystkim uboższych regionów odpowiada realnym potrzebom i jeśli oczyści się ją z wszelkich ideologicznych ozdobników typu: wspieramy regiony, osłabiamy centralne instytucje państwa narodowego – może uchodzić za działanie na rzecz dobra wspólnego. Z tym że po raz kolejny warto podkreślić, że pojęcie to wikła się w liczne sprzeczności i paradoksy, a jego uznanie za obowiązujące, jest ze wszech miar subiektywne.

 

Polska partyjna

Każda partia polityczna twierdzi, że to właśnie ona najlepiej dba o dobro wspólne, a konkurenci zwykle bądź źle je interpretują, bądź wręcz mu się sprzeniewierzają. Takie propagandowe wystąpienia są nieuchronne w polityce. Trudno zżymać się z tego powodu. Licytowanie się, kto lepiej dba o dobro wspólno, samo w sobie nie stanowi żadnego zagrożenia dla sprawnego funkcjonowania państwa. Sprawa jednak komplikuje się, jeśli weźmiemy pod uwagę to, czy partie polityczne mają do zaproponowania w tej sprawie cokolwiek więcej niż tylko retorykę, oraz co przede wszystkim motywuje polityków do działania.

Jeśli oczekujemy od polityków troski o dobro wspólne, oznacza to, że wierzymy, iż potrafią wznieść się ponad interesy partykularne, związane przede wszystkim z koniecznością starania się o elektorat. Trudno sobie jednak wyobrazić np. posłów ze Śląska, występujących zdecydowanie przeciwko postulatom górników, albo posłów tzw. partii chłopskich popierających likwidację KRUS. Polityka jest sztuką kompromisu i w istocie, trudno ją prowadzić w całkowitym oderwaniu od oczekiwań elektoratu. Można więc uznać, że w wielu sytuacjach przedłożenie interesu danej grupy zawodowej czy regionu ponad racjonalnie się nasuwający wzgląd na dobro wspólne, jest po prostu niezbędne, aby dana partia czy poszczególni politycy mogli w ogóle politycznie działać, do czego niezbędne jest społeczne poparcie.

Znacznie bardziej dotkliwy – jeśli próbować wciąż jako punkt odniesienia przyjmować bardzo ogólnie pojęte dobro wspólne – niż uwikłanie polityków i partii w interesy grupowe i regionalne jest jednak niezadowalający często stopień ich profesjonalizmu. Polska klasa polityczna niechętnie słucha ekspertów, a z całą pewnością nie potrafiła sobie stworzyć ich zaplecza z prawdziwego zdarzenia. Każda kolejna ekipa dochodząca do władzy przedstawia się jako znakomicie przygotowana do rządzenia. Szybko okazuje się, że ma dopracowane pomysły w bardzo nielicznych dziedzinach. Gdyby troskę o dobro wspólne rozpatrywać w tych kategoriach, klasa polityczna nie miałaby wiele argumentów na swoją obronę. I to niezależnie od tego, czy rzecz dotyczyłaby np. konkretnych projektów reform, czy pewnej całościowej wizji polityki państwa, która porządkowałaby myślenie o nim i umożliwiała przeprowadzenie gruntownych projektów jego naprawy, czy jak teraz częściej się mówi i pisze - modernizacji.

Wielu liberałów mogłoby w tej chwili zwrócić uwagę, że być może brak całościowej wizji państwa nie jest wadą. Zwiększa bowiem szanse na to, że wiele dziedzin życia będzie mogło rozwijać się swobodnie, bez ingerencji polityków. W realiach współczesnych państw, wyregulowanych przepisami czasem do naprawdę niebotycznych skali, trudno tego typu argumenty – tutaj przedstawione w najbardziej hasłowej formie – zbywać jako zupełnie bezzasadne. Z punktu widzenia dobra wspólnego, typowo liberalne podejście jest jednak niezadowalające. Liberałowie – ci wrażliwsi - obruszają się, gdy zarzuca się im branie pod uwagę głównie interesów ludzi dobrze radzących sobie na rynku i lekceważenie losu tych, którzy – z różnych powodów – nie odnajdują się w wolnej konkurencji. Niemniej, patrząc na propozycje liberalne, formułowane w Polsce po 1989 r., na ogół charakteryzowały się one dużym stopniem partykularyzmu i z troską o dobro wspólne – nawet poprzestając na poziomie czysto retorycznym - nie miały wiele wspólnego. W 2007 r. próbę nowego otwarcia na tym froncie walki o wyborców podjęła uchodząca za liberalną Platforma Obywatelska. Sprowadziło się to do obiecania niemal wszystkiego niemal wszystkim. Odejście od typowo liberalnej retoryki, którą środowisko decydujące o ideowym obliczu i polityce PO posługiwało się przez wiele lat, z pewnością ułatwiło zwycięstwo wyborcze. Tyle tylko, że nowy arsenał haseł politycznych i społecznych Platformy nie był niczym więcej niż typowym marketingowym populizmem, który już wkrótce po powstaniu rządu Donalda Tuska począł być konfrontowany z rzeczywistością. Hasło, z jakim PO szła do wyborów – „by żyło się lepiej, wszystkim” – pozostanie zatem interesującym novum w retoryce polskich liberałów, którzy na potrzeby walki wyborczej zaadoptowali szereg idei konserwatywnych, socjaldemokratycznych czy populistycznych. Praktycznych skutków mieć niestety zapewne nie będzie.

 

Dobro wspólne w cieniu Brukseli

Wydawałoby się, że polem, na którym stosunkowo łatwo uzgadniać rozumienie dobra wspólnego, jest pozycja państwa na arenie międzynarodowej. Programem minimum powinno być docenienie jego suwerenności i uznanie jej za niezbywalne dobro. Tymczasem niejeden entuzjasta integracji europejskiej z wielką nadzieją przyjmuje wszelkie projekty stopniowego osłabiania pozycji państw narodowych na rzecz zcentralizowanego unijnego molocha. Perspektywa, że na końcu tej drogi, pojawi się wielkie europejskie super-państwo nie napełnia go niepokojem a upaja śmiałością uniwersalistycznej wizji. Nawet tak ryzykowne koncepcje mogą zresztą być uzasadniane w kategoriach dobra wspólnego. Wielu euroentuzjastów twierdzi – a nawet potrafią w to uwierzyć – że powstanie wielkiego państwa europejskiego przyniesie rozwiązanie wszelakich cywilizacyjnych problemów, także tych, z którymi rzekomo borykają się Polacy. Dobro wspólne to w ich oczach często po prostu postęp kulturowy polegający na zanegowaniu wielu tradycyjnych zasad obyczajowych i społecznych. Takie podejście jest narzucane zwykle z poczuciem wyższości nad nieoświeconymi, którzy nie potrafią pojąć doniosłości przemian dokonujących się na ich oczach. Lewicowi liberałowie chcą być naszymi przewodnikami na drodze postępu, nawet jeśli wcale tego sobie nie życzymy.

O ile liberałowie rozważający problemy polityczne i społeczne przede wszystkim w kategoriach gospodarczych pojęcie dobra wspólnego przywołują niechętnie, preferując perspektywę interesu materialnego jednostki, o tyle liberałowie kulturowi, o lewicowej proweniencji, chętnie je wykorzystują, ściśle wiążąc ze swoimi założeniami ideowymi. W polskich realiach to skrajnie subiektywne rozumienie dobra wspólnego, zważywszy na tradycjonalistyczny – w znacznej części – charakter polskiego społeczeństwa.

Jednak także i twardy sprzeciw wobec przystąpienia Polski do UE był uzasadniany w odwołaniu do dobra wspólnego rozumianego w kategoriach zarówno metapolitycznych – zagrożona będzie świadomość narodowa, największy skarb, jakim jako wspólnota dysponujemy, jak i materialnych – przyjdą Niemcy i nas wykupią, i dla naszego wspólnego interesu musimy się przed tym obronić. Oba zbiory argumentów nie były zupełnie bezpodstawne, choć stosowano je bez umiaru, znacznie wyolbrzymiając zagrożenia. Kolejny jednak raz kategoria dobra wspólnego była przede wszystkim retorycznym narzędziem, skrajnie zsubiektywizowanym i dlatego mało przekonującym dla kogoś, kto w sporze o przystąpieniu Polski do UE chciał zająć stanowisko pośrednie, wolne od zachwytów i fobii.

 

Bez programu minimum

O dobru wspólnym warto mówić. Trzeba o nim przypominać. Nie należy jednak za wszelką cenę wypełniać go treścią. Może ono funkcjonować jako symbol, którego znaczenie wyczuwamy raczej intuicyjnie, niż rozpisujemy na dokładne programy działania. Być może takie podejście może wydać się minimalistyczne i intelektualnie jałowe. Lepiej jednak je przyjąć, niż oddawać się mirażom wielkiej narodowej zgody. Współczesna polska polityka i życie społeczne to splot rozlicznych interesów – ideowych, gospodarczych, politycznych. Próba uszlachetnienia go niemal mistycznie pojętym dobrem wspólnym, jest z góry skazana na niepowodzenie.

 

Jacek Kloczkowski – doktor politologii, członek zarządu Ośrodka Myśli Politycznej w Krakowie. Tekst ukazał się na łamach „Nowego Państwa” (nr 1/2008).



2008 ©  Ośrodek Myśli Politycznej
http://www.omp.org.pl/