Z rozważań zachodnich publicystów i teoretyków
politycznych po upadku komunizmu można było wyciągnąć wniosek, iż
w Europie Wschodniej zapowiadał się ważny konflikt. Z jednej strony,
rejon ten poddany musiał być, wraz z całym kontynentem, tendencjom
federacyjnym, których konsekwencję stanowi ograniczenie wpływu państwa
narodowego na korzyść instytucji ponadeuropejskich oraz instytucji
regionalnych. Z drugiej strony, społeczeństwa wschodnioeuropejskie,
pozbawione przez długi czas suwerenności, musiały się silnie angażować
w budowę własnych struktur politycznych, a więc, innymi słowy, w budowę
państwa narodowego, który stanowił w okresie zniewolenia główny przedmiot
dążeń. Wyrażając to inaczej, społeczeństwa wschodnioeuropejskie budowały
struktury, które społeczeństwa zachodnioeuropejskie zaczynały stopniowo
demontować. Te dwa procesy były więc nie tylko różne, ale i rozbieżne;
wyrażały w dwóch różnych językach dwie różne aspiracje oraz dwie różne
ideologie.
Przewidywania zasadniczego konfliktu - który można by nazwać konfliktem
między unią a republiką - okazały się wszakże jak dotąd nietrafne,
przynajmniej w jakimś znaczącym wymiarze. Przyczyn jego niezaistnienia
było wiele, a najważniejsza to ta, iż społeczeństwa wschodnioeuropejskie
nie miały jasnego obrazu tego, czym jest Europa. Nie wiedziały też
do końca - ani one, ani ich rządy - z jakich powodów oraz z jakimi
konsekwencjami powinniśmy do tej Europy się dołączyć. Owego pomieszania
doświadczyliśmy też w Polsce.
W naszym nastawieniu do europejskiej integracji widoczne było kilka
faz. Na samym początku, zaraz po upadku starego ustroju, Polskę i
Polaków zjednoczyła symboliczna interpretacja Europy. Kiedy mówiliśmy
o Europie mieliśmy na myśli mglisty byt historyczno-duchowy, z którym
przez wieki byliśmy związani, a z którym w pewnym momencie w sposób
brutalny nas rozłączono. Europę przeciwstawialiśmy Azji, a nasz powrót
do Europy - śródziemnomorsko-chrześcijańskiej - traktowaliśmy w kategoriach
dokonywania się sprawiedliwości dziejowej. Kiedyś państwa zachodnie
przystały na naszą aneksję przez Azję; teraz my, przyczyniwszy się
znacząco do zabicia azjatyckiego potwora, mieliśmy przy aplauzie tych
państw wracać do rodziny krajów i kultur europejskich. Konkrety nas
nie interesowały. Wiedzieliśmy jedynie, iż powrotowi do duchowej ojczyzny
będzie towarzyszył wzrost zamożności oraz stabilności politycznej,
a więc tych cech, które charakteryzują społeczeństwa zachodnie.
Bardzo szybko jednak owa jedność uległa rozpadowi, i doszło - na początku
lat dziewięćdziesiątych - do poważnego sporu światopoglądowego, który
spolaryzował polskie społeczeństwo, a przynajmniej pewną jego część.
Wchodzenie do Europy - cokolwiek by to znaczyło - odbywało się wówczas
w atmosferze konfliktu kulturowego. Zainicjowała ów konflikt ta orientacja,
która określała się jako proeuropejska, a która za swój cel przyjęła
zlokalizowanie i opisanie sił antyeuropejskich. W pewnym więc momencie
tzw. "Europejczycy" uznali, że istnieją środowiska, grupy i obyczaje,
które w kategorii europejskości się nie mieszczą, które nas kompromitują
i zagrażają naszej integracji ze wspólnotą krajów cywilizowanych.
To nie tyle prawica kulturowa sama zdefiniowała się przez antyeuropejskość,
ale została zdefiniowana jako antyeuropejska przez swoich antagonistów.
Uznano, iż struktury europejskie oraz wszystko co, za nimi stoi, może
i powinno oddziałać jako siła cywilizacyjna, a nawet jako swoisty
walec na polski ciemnogród. W wyniku rozgorzenia owego konfliktu kulturowego
doszło do powstania kilku schematów pojęciowych, przy pomocy których
antagoniści walczyli ze sobą, a przy okazji charakteryzowali dzisiejszą
Europę. Z jednej więc strony sytuowano siły absolutyzmu, z drugiej
relatywizmu i permisywizmu. W innym schemacie: po jednej stronie umieszczano
tolerancję i pluralizm, a po drugiej nacjonalizm i fundamentalizm.
Konflikt światopoglądowy z czasem stracił na znaczeniu, a dzisiaj
nie organizuje on już najważniejszych emocji w polskim społeczeństwie.
Tym niemniej, pewne jego elementy pozostały w języku publicznym i
w sposobie patrzenia na rzeczywistość; wymienione powyżej schematy
- relatywizm vs absolutyzm, pluralizm i tolerancja vs nacjonalizm
i fundamentalizm - wprawdzie nie mają już tej siły co kiedyś, ale
nie wymyślono innych, które mogłyby je zastąpić do opisu dzisiejszego
świata. Najważniejszą konsekwencją polityczną owego konfliktu było
jednak co innego, a mianowicie szeroko utrwalone przekonanie, iż integracja
jest dla lewej strony politycznej - jakkolwiek mgliście pojętej -
wygodna, a dla prawej - równie mgliście pojętej - nie; że lewa strona
na pewno coś na integracji zyska, nie tylko światopoglądowo, natomiast
prawa może coś stracić. Czym jest to "coś" w każdym przypadku stanowiło
oczywiście kwestię sporną.
Po osłabnięciu konfliktu światopoglądowego, wchodzenie do Europy zaczęło
być traktowane coraz bardziej w kategoriach partyjnych. Jakkolwiek
żadna znacząca siła nie kwestionowała strategicznego celu integracji,
a niektórzy nawet mówili o szerokim consensusie politycznym w naszym
kraju, to lepiej byłoby powiedzieć, iż był to nie tyle consensus wynikający
z uzgodnienia stanowisk, ile z faktu, że nie zostały one jeszcze w
formie konkretnej wyłonione. Tak czy inaczej, integracja europejska
jest przez ostatnie lata postrzegana przede wszystkim z perspektywy
partyjnej.
Najbardziej na sporze światopoglądowym skorzystała lewica postkomunistyczna.
Z ugrupowania postrzeganego jako antyzachodnie, prosowieckie, czy
wręcz agenturalne, przekształciła się w stronnictwo hałaśliwie prozachodnie.
Jej przedstawiciele z upodobaniem mówią o standardach europejskich
i o swojej gotowości do ich obrony (co nie przeszkadza im zresztą
z równym oddaniem świętować 22 lipca, symboliczną datę oderwania Polski
od Europy). Starają się zrobić wrażenie obycia na zachodnich salonach
politycznych i lubią szczycić się swomi dobrymi kontaktami. Nie posiadają
jednak żadnej formuły integracyjnej. Ich upodobania do "standardów
europejskich" czy "norm świata cywilizowanego" służą zwykle jako wygodny
młot na przeciwników politycznych w kraju.
Partią polityczną powszechnie uznaną za najbardziej europejską jest
oczywiście Unia Wolności. Jej najbardziej aktywni przedstawiciele
zrezygnowali ze straszaka europejskiego na siły ciemnogrodu, jakim
posługiwali się przed kilku laty. Starają się natomiast utrzymać rzeczowy
ton mówiąc o integracji, której dają mocne, acz pozbawione dawnej
prostoduszności poparcie. Ich język, jest językiem ludzi biegłych
w skomplikowanych procedurach i obyczajach Unijnych, dających wrażenie
odpowiedzialności i pewności siebie. Mimo tego, oni również nie dysponują
koncepcją integracyjną, poza przekonaniem, jakie emanuje z ich publicznych
wypowiedzi, iż cała integracja sprowadza się do pewnych kwestii technicznych,
które można przy posiadanej przez nich kompetencji rozwiązać.
W najtrudniejszej sytuacji znajduje się prawica. Po konflikcie światopoglądowym
zmuszona jest tłumaczyć się ze swojego stosunku do Europy i wszystkie
zastrzeżenia opatrywać deklaracjami ogólnego poparcia. Ona też nie
ma wyraźnej koncepcji, a jej językowi brakuje konsekwencji. Kiedyś
podkreślała, jako ważną w procesie integracyjnym, kwestię tożsamości
narodowej. Wątek ten wyraźnie słabnie, co jest o tyle zrozumiałe,
że kategoria tożsamości, aczkolwiek ważna, nie należy do języka polityki
i nie da się jednoznacznie na ten język przetłumaczyć. Pojawiły się
też próby stworzenia doktryny wzorowanej na brytyjskim modelu polityki
europejskiej, ale z oczywistych względów się nie przyjęły. Prawica
wyznaje generalne stanowisko "nie ma alternatywy wobec integracji",
stanowisko przyjęte również przez inne orientacje polityczne w naszym
kraju, ale formuła taka jest zbyt słaba, by rozproszyć podejrzenia
o głęboki eurosceptycyzm przypisywany środowiskom prawicowym.
Ostatnio zaczyna w tych środowiskach być słyszalny jeszcze inny język,
który można określić, jako język walki o wpływy polityczne i ekonomiczne.
Unia Europejska interpretowana jest jako system ścierania się rozmaitych
sił politycznych i rozmaitych interesów, również narodowych. Stąd
wyciąga się wniosek, iż Polska powinna dążyć do maksymalnie korzystnego
dla siebie usytuowania w Unii, że powinna znaleźć sobie sojuszników
mających wspólne z nami interesy. Taka interpetacja polityki bliska
jest tradycji konserwatywnej i ma racjonalne uzasadnienie, ale mimo
to napotyka na poważne trudności. Przede wszystkim jej zwolennicy
nie mówią, jakie mamy karty atutowe w owej "power politics" oraz jakie
sobie stawiamy cele. Istnieją też obawy, iż strona prawa nie dysponuje
wystarczająco doświadczoną kadrą polityczną, by takie przedsięwzięcie
poprowadzić. Wreszcie, język sporów o wpływy polityczne, jaki proponują
niektórzy przedstawiciele prawicy, źle się mieści w obyczajowości
Unii. Politycy Unii unikają retoryki odwołującej się do sporów o wpływy
polityczne i walki interesów narodowych, nawet jeżeli takie spory
i takie konflikty interesów mają tam miejsce. Język Unii zawiera spory
element hipokryzji, której nie można ignorować.
Jak widać z powyższego, polscy politycy - i to nawet pierwszego rzędu
- nie mają jednolitego języka integracyjnego. Częściowo stanowi to
konsekwencję głęboko żywionego nastawienia, iż historycznie miejsce
w zintegrowanej Europie Polsce się należy w sposób naturalny, częściowo
z konfliktu światopoglądowego, częściowo z powodu braku odczuwania
takiej potrzeby, a częściowo z racji skomplikowania problemu. Pojawiają
się dwa pytania: czy doktryna integracyjna jest potrzebna oraz czy
jest możliwa.
Na pierwsze pytanie można odpowiedzieć zdecydowanie pozytywnie. Takiej
doktryny potrzebujemy, bo język polskiej dyplomacji Unijnej winien
brzmieć harmonijnie i klarownie; ponadto, nie zapominajmy, oczekują
jej od nas Unijni politycy, którzy pragną wiedzieć z kim mają do czynienia,
i czego się mogą po nas spodziewać. Jeśli takich informacji nie uzyskają
od nas, będą sami domniemywać czy rekonstruować polską doktrynę z
rozmaitych pojedynczych faktów, co niekoniecznie musi dla nas być
najkorzystniejsze.
Nie jest natomiast wcale pewne, czy taka doktryna jest możliwa przy
dzisiejszym stanie świadomości naszej klasy politycznej. Czego możemy
się dowiedzieć - opierając się na wypowiedziach naszych polityków
i nielicznych dokumentach oficjalnych - o powodach naszego starania
się o przyjęcie do Unii poza tym, że historycznie przynależymy do
Europy; że powinniśmy zostać przyjęci, bo Europa nas w Jałcie zdradziła;
że wszyscy się jednoczą to i my musimy; że państwo słabe gospodarczo
i politycznie nie może pozostać poza integracją; że na integracji
skorzystamy ekonomicznie; że, wreszcie, potrafimy szybko i sprawnie
dostosować się do wymogów Unii. Powyższy zestaw twierdzeń, nie tylko
nie układa się w doktrynę integracyjną, ale jest przejawem myślenia
defensywnego. Równa się on faktycznie proszeniu Unii, by nas przyjęła
z litości, bo jesteśmy pokrzywdzeni, potrzebujemy pomocy i mamy dobre
chęci. Jedyne, co obiecujemy wnieść jako nasz kapitał, to obietnicę
szybkiego przyuczenia się technicznej obsługi europejskich instytucji
i reguł. Nie jest to wiele i trudno się dziwić, iż europejscy urzędnicy
nie są naszą ofertą zachwyceni. |