Strona główna | Czytelnia | Publikacje | Informator | Zarejestruj się | Zaloguj | Odzyskiwanie hasła | English Version
OMP

Główne Menu

Nasi autorzy

Strony tematyczne

Sklep z książkami OMP

Darowizny na rzecz OMP

Księgarnie z książkami OMP
Lista księgarń - kliknij

Strona poświęcona Walerianowi Kalince
Walerian Kalinka - Hugo Kołłątaj
.: Data publikacji 16-Maj-2006 :: Odsłon: 2476 :: Recenzja :: Drukuj aktualną stronę :: Drukuj wszystko:.

Mało jest ludzi, na których by tyle, co na Kołłątaja, wydano sprzecznych wyroków.[1]Za życia jak po śmierci nie zbywało mu na zaciętych przeciwnikach ani na ludziach całym sercem oddanych. Ci chwalili go jako najpotężniejszą w Polsce głowę, jako najdzielniejszego obywatela; tamci widzieli w nim chciwego intryganta, którego ambicji i łakomstwu nigdy kresu nie było. Już ta sama różność sądów a oraz namiętność, z jaką były głoszone, świadczy, że musiała to być osobistość niepospolitej miary, a dodać trzeba, że do jednego jak drugiego ocenienia, w jego życiu i działalności znajdzie się dosyć materiału. I pism jego nie można oddzielać od obrazu człowieka, i człowieka poznać niepodobna, sądząc go z jednej tylko epoki. Musimy całość objąć w jednym zarysie, choćbyśmy przez to wykroczyć mieli z ram naszego opowiadania.

Bóg go obdarzył wielką energią i niezwykłymi zdolnościami, on je rozwinął mniej jeszcze zwykłą u nas pracowitością, która go od dzieciństwa aż do grobu nie opuszczała; atoli z dzielnością umysłową nie szła u niego w parze zacność i stałość postępowania. Wina w tym po części jego własna, po części epoki i stosunków, w których żył. Został księdzem bez powołania i podobno wbrew woli matki, jedynie dlatego, by się prędzej dobić fortuny i znaczenia; a ten pierwszy wielki błąd musiał w całym życiu odzywać się tonem fałszywym, boć kto rzeczy świętej użyje za narzędzie, ten we wszystkim później szukać narzędzia dla siebie gotów i siebie zawsze na pierwszym celu postawi. Ambitny i odważny, lecz giętki przy tym i oględny, mistrzem był w jednaniu sobie ludzi, umiał stać się im potrzebnym, ich pomoc i ślepą życzliwość zyskiwać; lecz skoro stanął na mocnym gruncie, szedł już dalej śmiało, przebojem, nie troszcząc się o swych przeciwników ani nie oglądając się na dawnych przyjaciół i protektorów. Wytrwały i nieugięty w tym, co jego samego dotyczyło, w swych przekonaniach i zasadach moralnych był chwiejny; ulegał wpływowi wypadków albo i osób, od których w danej chwili zależał. Mściwy i bezwzględny, nigdy nie przebaczył tym, co mu raz w drogę weszli; usług odebranych nie pamiętał, ale mścił się nieraz okrutnie za istotne albo nawet urojone krzywdy. Głowa niepospolita, charakter mniej niż wątpliwy, własną osobistością przesiąkły; wyższy zdolnościami od wielu współczesnych, mniej miał od nich próżności, nierównie więcej ambicji; przemyślny w wynajdywaniu środków, w ich wyborze nie był wcale skrupulatny; jeśli jego karierze lub jego osobie groziło niebezpieczeństwo, żadne go wtedy nie krępowały więzy.

Znaczącym było jego pierwsze wystąpienie; daje miarę tego, co później być miało. Licząc lat 24, dopiero co wyświęcony, gdy ze śmiercią Załuskiego, biskupa kijowskiego, zawakowała kanonia krakowska, Kołłątaj bawiąc naówczas w Rzymie korzysta z tego, że to był miesiąc nominacji papieskich, wyrabia ją dla siebie, bez uwagi, co na to w kraju powiedzą. Ta nominacja oburzyła biskupa i kapitułę, nie chcą jej przyjąć; on zmusza ich powagą Stolicy Ś. i w roku następnym stale krakowską zajmuje. Zaraz jedzie do Warszawy, gdzie utworzona świeżo komisja edukacyjna rozpoczęła właśnie swe czynności; oddaje się na rozkazy jej prezesa, ks. Michała Poniatowskiego; swoją bystrością, czynnością i darem obejmowania różnorodnych a zawiłych spraw, zwraca na siebie uwagę wszystkich członków komisji, i chociaż jeszcze tak młody, zdobywa sobie ich ufność. Zjechali pod ten czas do Warszawy deputowani Akademii krakowskiej. W jej imieniu ofiarowali się objąć szkoły pojezuickie całego kraju, ale prosili zarazem, aby ją ratowano w ubóstwie, w jaki popadła. Przyjęto ich życzliwie i pomoc obiecano, lecz powiedziano zarazem, że Akademia powinna wprzód własne zreformować szkoły, a dopiero potem, wedle ich wzoru, inne urządzone być miały. Tu się otworzyła Kołłątajowi pierwsza sposobność do oddania krajowi znacznej usługi. Wysłano go do Krakowa dla wizytowania gimnazjum Nowodworskiego i dla zaprowadzenia w nim nowego planu nauk. Wywiązał się dobrze z zadania. Trudności do zwalczenia były wielkie, ale po skończonym roku szkolnym egzaminy poświadczyły korzystnie o dokonanej reformie i zachęciły Komisją do ułożenia jednostajnego planu nauk dla wszystkich szkół w Koronie i Litwie, co także Kołłątajowi zlecono. Pozostawała inna, trudniejsza reforma samego Uniwersytetu. Wizytatorem Akademii był biskup Sołtyk, mianowany jeszcze w r. 1768; wróciwszy z wygnania z osłabionym już umysłem, zamknął się w samotności; a jak diecezją się nie zajmował, tak i o Uniwersytecie nic nie wiedział, lecz urzędu wizytatora nie składał. Pomimo zaufania, które Kołłątaj budził w Komisji, nie można było tak wielkiego dzieła, jak reforma Akademii, i wobec tak wielkiej powagi jak biskup krakowski, powierzać młodemu 28-letniemu kanonikowi. Wyznaczono więc osobną komisją, pod przewodnictwem biskupa Szembeka, do której należał archidiakon krakowski, x. Olechowski i profesor Bogucicki, lecz duszą jej i głównym działaczem miał być Kołłątaj. Wnet też, dzięki swej energii i żelaznej pracowitości, wszystkie interesy przejął w swe ręce i bardzo prędko oswoił umysły ze swą godnością wizytatora Akademii. Roztropnie podzielił całe zadanie na trzy części: naprzód zajął się funduszami Uniwersytetu, następnie rozpatrzył się w jego prawach i przywilejach, w końcu miał przystąpić do planu nauk i do zmian w składzie profesorów.

Śniadecki, świadek naoczny jego prac w tej epoce, nie może znaleźć dosyć słów pochwały dla gorliwości, z jaką młody wizytator wyszukiwał i porządkował fundusze Akademii, a także dla odwagi, z jaką się naraził na walkę z ludźmi, którzy je obracali na swoją korzyść; atoli bynajmniej nie chwali pośpiechu, z jakim dokonano reformy nauk. Było niewątpliwie w Szkole głównej, jak w całym narodzie, wiele ospalstwa i zaniedbania; profesorowie zbyt rozmiłowani i zamknięci w odwiecznej rutynie, mało o tym wiedzieli, co się działo w świecie naukowym europejskim; ale pomimo to, w owych starych urządzeniach niejedno znajdowało się dobre; należało nowym ożywić je duchem i świeżymi opatrzyć siłami, a stary pień mógł jeszcze wypuścić zdrowe gałęzie. Tymczasem Kołłątaj, jak mówi późniejszy akademik, „starą machinę rozebrał, ale jej złożyć nie umiał”[2]. W miejsce dawnych kolegiów, które młodych profesorów, w miarę ich przykładania się, przypuszczały do coraz to większych korzyści, zaprowadził nowoczesny podział na fakultety, w których wszyscy profesorowie byli sobie równi tak, że czy mniej, czy więcej, czy wcale niezasłużeni, jednostajne pobierali pensie. Akademia zbyt łatwo tym zmianom się poddała, być może w obawie by jej nie przeniesiono do Warszawy; Komisja edukacyjna zbyt prędko je potwierdziła; i stało się, że „wciągu jednego roku zatarto prawie, co wieki wyrobiły”[3]. Też same urządzenia, które w Polsce tak gwałtownie wywrócono, Śniadecki kilkoma laty później oglądał w Anglii w pełnym rozkwicie i z uwielbieniem o nich wspomina; dziś jeszcze istnieją one w Cambridge i przynoszą niepospolite korzyści naukom i krajowi.

Reforma Kołłątajowska Akademii, długi czas sławiona, nie doczekała się jeszcze bezstronnego historyka. Nie jesteśmy w stanie wydać o niej sądu, ale, o ile bez głębszego rzeczy poznania, godzi się wypowiedzieć swoje mniemanie, to powiemy, że szczęśliwą nazwać jej nie można. Wiadomo, że światła nauk w Uniwersytecie na nowo nie rozpaliła, a zdaje nam się, że zatraciła w nim ducha korporacji. Odtąd nie widziano tam już owej pięknej dla Akademii czci i miłości dawniejszych profesorów, którzy ją za swoją matkę, za swoją rodzinę uważali i zbiory swe naukowe jej przekazywali i pożytecznymi wzbogacali ją fundacjami. Upadek kraju, rządy obce i napływ cudzoziemców do uniwersyteckich katedr przyczyniły się jeszcze bardziej do zagubienia w niej starych tradycji.

W roku 1781, wcześniej jeszcze nim swej reformy dokończył, zerwała się na Kołłątaja burza. Lubił on życie wygodne i okazałe, a że pensji wizytatorskiej nie pobierał, majątku własnego nie posiadał, a dochody z kanonii nie wystarczały, przymuszony był szukać dla siebie funduszów. Wziął w dzierżawę wieś Bieńczyce, należącą do probostwa akademickiego Ś. Floriana, lecz rat podobno nie płacił, czym proboszcz znudzony, puścił ją komu innemu. Kołłątaj przebywał podówczas w Warszawie; słudzy, którzy o niczym nie wiedzieli, nie chcieli ze wsi ustąpić, przyszło do bójki i krwawych zatargów. Zerwał się Sołtyk, a żywiąc ku niemu głęboką niechęć od czasów jego instalacji, pozwał go przed swój sąd, skazał zaocznie, zbyt porywczo, na utratę kanonii i kilkumiesięczne wiezienie. Sąd prymasowski obalił wprawdzie ten wyrok, niemniej jednak Kołłątaj wiele w tym czasie wycierpiał. Uznała jego krzywdę Akademia, a chcąc przy tym uczcić zasługi, obrała go w r. 1783 rektorem. Wrócił więc do swego dzieła, lecz niedługo trwała dobra harmonia. W r. 1785, zawakowało probostwo akademickie w Koniuszy, starał się o nie profesor x. Garycki i Kołłątaj jawnie go popierał, lecz po kryjomu dla siebie je wyrobił. Oburzyło to profesorów; ich żal zaostrzył się potem jeszcze mocniej, gdy Kołłątaj bez wiedzy Akademii, za rezolucją Komisji edukacyjnej nieprawnie wyrobioną, sprzedał wieś akademicką Tęgoborz. Wobec podejrzeń i niechęci, które z tych powodów urosły, uznała Komisja edukacyjna, że nie można dłużej zostawiać Kołłątaja w Krakowie. I on sam sprzykrzył sobie tę pracę i oglądał się za czymś innym, co by go do wyższych zawiodło godności. W połowie 1785 napisał list do króla, w którym przypomniawszy mu, że od lat dziesięciu pracuje w Komisji edukacyjnej, a dopiero od trzech pensję pobiera, prosił o zaopatrzenie chlebem duchownym i o jakiś urząd koronny, bliższy osoby królewskiej, „aby zgromadzenia naukowe widziały, jak łaskawy monarcha wynagradza zasługi”[4].

Oprócz kanonii krakowskiej, posiadał Kołłątaj pod te czasy kilka beneficjów: w Mielcu, nad Wisłoką w Galicji, w bliskim sąsiedztwie jego wsi rodzinnej; w Pińczowie od Wielopolskich, od których także Chrobrza się domagał, lecz śmierci proboszcza doczekać się nie mógł; świeżo wspomnieliśmy, w jaki sposób otrzymał Koniuszy; nadto, za staraniem x. Poniatowskiego, naówczas administratora diecezji krakowskiej, przybyło mu bogate beneficjum Krzyżanowice, kollacji Norbertanów, które mu z czasem do dwóch tysięcy dukatów przynosiło, lecz wprowadziło w niemiły zatarg z Nuncjaturą[5]. Chleba duchownego miał więc już dosyć, choć w żadnym z tych beneficjów curam animarum nie sprawował, co w owej epoce u wyższych dygnitarzy było zwyczajne. Lecz i zaszczyty nie dały na siebie czekać; otrzymał order Św. Stanisława, a po skończonym trzyleciu rektorskim, w r. 1786, referendarię litewską.

Do tej chwili był najściślej związany z Prymasem, za j e g o   c z ł o w i e k a uchodził; sam we wspomnianym liście do króla wspomina, że opiece księcia całą winien egzystencją i z niewygasłą dlań wdzięcznością się oświadcza. Ale teraz, rzeczy odmienny biorą obrót: ze zmianą systemu politycznego w Rzeczpospolitej nowi ludzie wychodzą na wierzch. Czytelnicy przypomną sobie, że w r. 1788, wśród walki wyborczej, która poprzedziła otwarcie Sejmu, odbył się zjazd w Puławach. Naradzano się tam nad nowym programem politycznym i tam także urodziły się owe instrukcje sejmiku lubelskiego, które ów program dla przyszłej konfederacji zapowiedziały. Twórcami planu i kierownikami roboty byli, oprócz ks. Generała Z. P., Ignacy i Stanisław Potoccy, Seweryn i Kazimierz Rzewuscy; zapraszano do wspólnego dzieła i Szczęsnego, ale się nie zjawił. Człowiekiem, na którego wówczas cały kraj zwracał oczy, kandydatem do laski marszałkowskiej od wszystkich pożądanym, był Stanisław Małachowski. Jego pozyskać musiało być dla każdego obozu najważniejszym zadaniem, bo bez woli marszałka na sejmie konfederackim nic stać się nie mogło. Małachowski znany był powszechnie ze swego patriotyzmu i nieposzlakowanej prawości, ale do żadnego obozu jeszcze się nie był przechylił i przypuszczano nie bez słuszności, że wyrobionych pojęć politycznych nie miał; wiedziano tylko, że od Rosji trzyma się z daleka, że aliansu z nią nie pragnie, a zresztą gotów przyjąć i popierać całym sercem wszystko, co dla kraju rokowało zbawienie. Gronu, o którym wspomnieliśmy, chodziło o to, aby go związać z sobą i z programem sejmiku lubelskiego i ten program wmówić weń tak, żeby go uważał za własny. Tym końcem, na kilka miesięcy przed zawiązaniem konfederacji, zaproszono Kołłątaja, którego biegłość pisarską Ignacy Potocki od dawna już był w Komisji edukacyjnej wypróbował, aby zamiary partii i zadania przyszłego sejmu wyłożył najprzystępniej, w formie listów do Stanisława Małachowskiego. Kołłątaj wziął się do tego bardzo zręcznie, umiał trafić do uczuć patriotycznych Małachowskiego, przypomniał mu, że nie mając potomstwa, nie potrzebuje dzielić swych uczuć między rodziną a Ojczyzną, że tej ostatniej może oddać się cały i siebie i swój majątek oddać jej w ofierze. „Tyś światłem naszym, tyś najpewniejszą nadzieją i los swój i swe ołtarze tobie powierza Ojczyzna,” mówi do niego na czele dzieła[6]. Listy te nie były zrazu przeznaczone do druku, a choć autor pisał je dla Małachowskiego, w odpisie biegały one z rąk do rąk, z wielkim zajęciem i upodobaniem czytane, ile że nie tylko treścią i uczuciem, ale i piękną ujmowały formą. Dopiero, gdy się spora wiązka zebrała, postanowiono je ogłosić. Podobały się wielce Małachowskiemu, zjednały go całkowicie do obozu, który je puścił w świat: zjednały go także dla Kołłątaja, który odtąd Małachowskiego staje się człowiekiem. Prymas był mu już niepotrzebny i odtąd z nim zerwał.

Tak się poczęła i dokonała ta najgłówniejsza z czasów Sejmu Czteroletniego polityczna publikacja. Jej pierwszy tom wyszedł w sierpniu, drugi w listopadzie 1788 r., zaraz po otwarciu sejmu. Ale Kołłątaj zanadto miał twórczości i poczucia własnej siły, aby mógł czas dłuższy utrzymać się w roli biernego komentatora i wykonawcy cudzych pomysłów. Skoro spostrzegł, że listy jego znajdują uznanie i że publiczność, zaraz po wyjściu, chciwie je rozchwytuje, przestał oglądać się na ludzi, którzy go do pisania skłonili, i już w drugim tomie poczyna rozwijać własne pomysły; w przedmowie zaś do trzeciego ostrzega, ze tych listów Małachowski w rękopisie nie czytał. Toteż, gdy zrazu oględny, to tylko ma na widoku, co siły kraju może dźwignąć bez obrażenia sąsiadów i bez głębokiego wewnątrz wstrząśnięcia; później coraz dalsze przedmioty wprowadza pod rozbiór, aż w końcu całkowitą Rzeczpospolitej reformę przedsiębierze. Jeśli w pierwszych listach roztropnie upomina, że wiek XVIII przystoi nam w skromności zakończyć, nie pokazując najmniejszego zuchwałości cienia, i jeśli dlatego nie tylko chce większej armii nad 60.000; jeśli nie odzywa się przeciw gwarancji i owszem w jej granicach pragnie wszystko co potrzeba uskutecznić, to w ostatnich tak radykalne przemiany zapowiada, jakby Rzeczpospolita żadnym traktatem z postronnymi nie była związana. I on czuł się już śmielszy i w śmiałości sejmu widzi ratunek dla kraju: „Aspirat primo fortuna labori. O socii, qua prima fortuna salutis monstrat iter... sequamur,” woła na czele trzeciego tomu.

Kołłątaj nie był doktrynerem. Wprawdzie i on hołduje zasadom patriarchy naszych reformatorów, filozofa genewskiego [Rousseau – przyp. red.], ale o tyle tylko, o ile od dawna weszły one w nawyki republikańskie narodu. Umysł to zbyt polityczny, organizator zanadto praktyczny, aby miał tonąć w marzeniach; i owszem, zanim poda swą receptę, pierwej dobrze się przypatrzy organizmowi, w którym ma skutkować. Rady Nieustającej i innych magistratur znosić nie chce, dopóki reforma Rzeczpospolitej nie stanie, bo nie można dopuścić, abyśmy pozostali bez rządu; „na zbyt wielkie narazilibyśmy się trudności, gdyby sejm teraźniejszy miał się zatrudniać drobnymi interesami, przyzwoitymi władzy wykonawczej.” Ta uwaga świadczy, że Kołłątaj o wiele lepiej rozumiał machinę rządową, aniżeli większość sejmowa, która właśnie rozbiwszy rząd, zarzuciła władzę prawodawczą mnóstwem bieżących spraw i z nimi uprzątnąć się później nie umiała.

Niepodobna nam wyliczać wszystkich przedmiotów, którymi autor w swych listach się zajmuje, i na niby się to dziś nie przydało; dość, jeżeli przejdziemy ważniejsze zmiany, których potrzebę upatruje w politycznym i społecznym ustroju. Stosunek poddańczy pragnie tak urządzić, aby osobista wolność chłopom, a własność gruntów dziedzicom była przyznana, pozwalając im zawierać dobrowolne umowy o roboty lub czynsze pod opieką sądów referendarskich. Szlachcie czynszowej odejmuje głos na sejmikach; radzi, aby wróciła do służby wojskowej, jak to było zatrudnieniem jej przodków; miasta natomiast przypuszcza do sejmu i tworzy dla nich osobną Izbę niższą, która bez mała tych samych, co wyższa, szlachecka, używać miała praw. Godnym jest uwagi, że choć z sądownictwem gruntownie obeznany, nie doradza w nim wielkich zmian; sądownictwo w Polsce lepszym było niż w innych krajach, zdaniem jego.

Naczelny rząd oddaje sejmowi pod warunkiem, żeby był trwałym. Myśl ta urodziła się z przekonania, że Polska jest Rzeczpospolitą, w której władza najwyższa należy do narodu. Ale ta władza powinna działać nieustannie a nie dorywczo, tym samym nieskutecznie. Długie doświadczenie przekonało, że sejmy zwoływane co dwa lata na sześć tygodni nie mogą zaradzić potrzebom kraju, i że rezultat i wartość ich działania nie jest w żadnym stosunku z wielkim nakładem czasu i pieniędzy, którego wymaga zachód sejmikowy. Sejm powinien tedy obradować nieustannie! — Rzeczpospolita taką była złożona niemocą, że każda myśl nowa wydawała się jej zbawieniem, jak choremu, który zwątpił o sobie, zbawieniem się wydaje każde nowe lekarstwo, i w ten sposób sejm trwały wszedł w program ówczesnych reformatorów. Potrzeba było nowego doświadczenia, aby przekonać, że i to lekarstwo może nie dopisać, że nieustające sejmowanie niekoniecznie dźwiga i urządza kraj, i owszem może go rozstroić; potrzeba było przesytu i zmęczenia w obradach i na koniec wyraźnego dowodu, że i ten nakład pracy jest za wielki i w żadnym nie zostaje stosunku z otrzymanym rezultatem, aby zwątpić o skuteczności tego środka. Jakoż, po dwóch latach, sejm trwały przestał być ideałem najlepszego rządu; ograniczono się na sejmie gotowym, który na pewną liczbę lat wybrany, mógł być zwołanym każdego czasu.

Sejm w myśli autora ma wybierać komisje, które właściwy rząd stanowią, a ich związaniem będzie straż, także od sejmu wybierana. Król przewodniczy w straży i zasiada na sejmie, ale o niczym nie decyduje. Kołłątaj spostrzega, że taki król nie tylko bardzo potrzebny, ale zaraz dodaje, że tak mocno zakorzeniona jest w narodzie cześć i miłość dla godności królewskiej, że żaden Polak prawy o jej zniesieniu nie poważy się nawet pomyśleć. Ciekawe to wyznanie, bo dowodzi, że w duszy i w sumieniu narodu król był czymś więcej, niż jego atrybuty przypuszczać pozwalały. Natura rzeczy silniejszą tu była od niemądrych praw i wmówionych doktryn, bo choć z przesadą powtarzano, że Polska jest rzeczpospolitą, że cała władza należy do narodu i jego reprezentantów, to jednak sam instynkt konserwatywny ostrzegał, że nie ma w tym prawdy. Owe wszechwładztwo narodowe a bez króla, mało w gruncie się różniło od wszechwładztwa liberum veto; umiało tylko przeszkadzać i burzyć, do budowania nie tylko było zdolne. Ilekroć zamierzano coś dodatniego postawić, zawsze się koło króla skupiano, tak dobrze za Wazów i Sasów, jak za Poniatowskiego, a tym samym wyznawano, że Polska „mniemana Rzeczpospolita” bez króla obejść się nie może. Gdyby zresztą król był w istocie tak nie znaczącą i niepotrzebną figurą, jak nasi statyści sobie wyobrażali, to czas bezkrólewia powinien by być dla Rzeczypospolitej najwygodniejszy. Tymczasem właśnie przeciwnie, jeśli kiedy, to w czasie bezkrólewiów stawało się widocznym, że owe wszechwładztwo sejmowe, z rzymskich wspomnień w nasze pojęcia zaszczepione, a od czasów Roussa w doktrynę zmienione, było złudzeniem, było frazesem, i wszyscy mogli widzieć jasno, jak na dłoni, że naród sam sobie nie wystarczał. Pozbawiony króla, tracił ufność w siebie, szedł ostrożnie jak ślepy z laską w ręku, każdej przeszkody się bojąc, albo też przeciwnie po szalonemu leciał naprzód, na żadną przepaść nie bacząc. Bezkrólewia to właśnie wykazywały, że król, pomimo że miał ręce związane, przez sam urok swego dostojeństwa i cześć tradycyjną dla jego powagi, był jeszcze najlepszym stróżem publicznego porządku w Rzeczypospolitej, jedynym zespojeniem, zatwierdzeniem jej całości, jedyną rękojmią bezpieczeństwa na zewnątrz. I dlatego, chociaż drogim był narodowi ów przywilej wybierania sobie panu, to jednak wszyscy rozsądni czuli, że tego przywileju trzeba się wyrzec i tron sukcesyjnym uczynić, ażeby owego stróża w Rzeczypospolitej nie brakowało nigdy. Takie było credo polityczne ówczesnych reformatorów, długo po cichu wyznawane, zanim je Staszic w swych uwagach głośno wypowiedział, a po nim Kołłątaj: tron elekcyjny przez familie.

A zatem — pewna opieka przyznana chłopu, usunięcie szlachty czynszowej od sejmików, przypuszczenie miast do władzy prawodawczej, sejm trwały i król dziedziczny, choć wyzuty z wszelkiej władzy, bo nawet z prawa nominowania wyższych urzędników, — oto są kardynalne dezyderaty w dziele Kołłątaja, wspólne zresztą całemu obozowi, do którego należał. — W trzeciej części swoich Listów zapowiada gotowy projekt do formy rządu, i taki w istocie we dwa lata później ogłosił p. t.: Prawo polityczne narodu polskiego czyli układ rządu Rzeczypospolitej (Warszawa. 1790). Są to te same zasady, zredagowane krótko w formie artykułów ustawy, które poprzednio obszernie wyłożył, z jedną atoli nader ważną różnicą na korzyść władzy królewskiej. W projekcie swoim przyznaje królowi veto od uchwał sejmowych, które ustaje, jeśli następny sejm to samo prawo uchwali. Być może, że Kołłątaj uległ i w tym wpływowi opinii, która w ciągu dwu lat znacznie się im stronę króla przechyliła; ale być także może, że działały w nim i inne pobudki, o których niebawem mówić będziemy.

 

 

§ 156.

 

Epoka Sejmu Czteroletniego jest najpiękniejszą w życiu Kołłątaja i najbardziej godną uwagi. Pokazuje ona, jak wiele może człowiek, chociażby nie posiadał wysokiego stanowiska, jeżeli obok zdolności ma gorące zamiłowanie spraw publicznych i obok jasnego rozumu, energią, wytrwałość i pracę. Kołłątaj nie miał władzy, a mało ludzi w tym, czasie tyle rzeczy dokonało, co on; nie był posłem, a był największą siłą roboczą tego sejmu. — W tym wszystkim Listy Anonima służyły mu za punkt wyjścia. Zdobyły mu ufność Marszałka, który rad jego zdania zasięgał i jego piórem się posługiwał w odezwach lub projektach, które do Izby przychodziły; wciągnęły go także do mnóstwa czynności przygotowawczych, które razem z przywódcami partii pruskiej na poufnych naradach załatwiał. — Okazana w Listach życzliwość dla miast wprowadziła go w zetknięcie z najcelniejszymi mieszczanami, jak Deckert, Bars, Mędrzecki; w rozmowach, jakie z nimi prowadził, urodziła się myśl owego zjazdu delegatów miejskich w Warszawie, który pod koniec r. 1789 tak potężny dał impuls sprawie miejskiej, ale zarazem i tak żywą wzniecił obawę, że duch francuski i do polskiego przenosi się mieszczaństwa. Przyznać trzeba, że do tej obawy dostarczył w pewnej mierze powodów memoriał miejski „w zbyt górnych” przez Kołłątaja zredagowany słowach. Roztropność króla i przywódców sejmowych z jednej strony, a z drugiej pokorna wytrwałość Deckerta i jego towarzyszy, usunęły wprawdzie nieufność i sprawę miejską do najszczęśliwszego doprowadziły, rezultatu, atoli niechęć i podejrzenia, jakie od tej chwili przeciw Kołłątajowi się zrodziły, nie przestały na nim ciężyć do końca. — Związał się on tymi czasy z kilkoma ludźmi, którzy mu stałą byli pomocą; celniejsi między nimi, jak Franciszek Jezierski i Franciszek Dmochowski, i w tym byli jemu podobni, że choć księża, o Kościół mało się troszczyli. Z tej to „kuźnicy,” jak ją nazwał Turski (i ta nazwa została), wypadały raz po razie potężne groty w sprawie miejskiej, w sprawie sukcesji tronu lub reformy rządowej itp., które dotkliwie raziły przeciwników. Cokolwiek Kołłątaj lub Jezierski napisał, było w lot chwytane, czytane, wywoływało namiętne dyskusje i repliki. Pomnażało to rozgłos, który się szerzył około imienia i osoby Kołłątaja, ale i przyczyniało mu niechętnych. Coraz bardziej rozdzielały się o nim opinie. Jedni bacząc na jego talenty, przedsiębiorczość i odwagę, dokładali wszelkich starań, aby go wysunąć naprzód, do pierwszego rzędu; drudzy przeciwnie, widzieli w nim ducha niespokojnego, czyli jak później mówiono, „jakobina,” nieprzyjaciela szlachty i Kościoła, człowieka, którego ambicja ściągnie niechybnie na kraj cały wiele złego. Jeden z pierwszych, który się do niego w tym czasie przybliżył i chciał mu utorować drogę do senatu, był Naruszewicz. Mając sobie przyrzeczoną katedrę łucką, prosił usilnie Stanisława Augusta, aby mianował Kołłątaja biskupem smoleńskim; mniemał on zapewne, że w senacie Kołłątaj byłby przydatny, a Kościołowi by nic zaszkodził, bo diecezja smoleńska nie istniała. Król się wahał, mówił że Kołłątaj jeszcze młody, czekać może; wreszcie infułę smoleńską oddał Gorzeńskiemu, a Naruszewiczowi odpisał, że jeśli chce może go zrobić swym koadjutorem w Łucku. Naruszewicz tej rady nie posłuchał; infuła ominęła Kołłątaja. — W kilka miesięcy później zawakowało po Garnyszu biskupstwo chełmskie, a zarazem pieczęć mniejsza (6 paźdz. 1790). Na katedrę chełmską przedstawiała szlachta lubelska x. Skarszewskiego i tą propozycję jednomyślnie uchwalono w sejmie, ale inaczej było z podkanclerstwem. „Do pieczęci, pisze St. August, promują Kołłątaja Potoccy, Czartoryscy i marsz. Małachowski, ale Kanclerz tak mu był przeciwny, iż się aż odkazywał, iż kanclerstwo złoży, gdyby go zobaczył kolegą”[7]. Z początkiem listopada t. r. ks. Generał Z. P. przypuścił nowy szturm za Kołłątajem, atoli Król miał i wówczas przeważanie rację, by się nie spieszyć z wyborem. W sejmie odzywano się wielokrotnie, że należałoby zmniejszyć liczbę ministerstw i w tym duchu złożono nawet projekt u laski; póki więc ta rzecz nie była ubita, nie wypadało mianować nowych ministrów. Przy tym i osoba kandydata dawała do myślenia. „Wprawdzie, słowa są króla, w talentach nie widzę, kto by przewyższał Kołłątaja między kompetytorami, ale ci kompetytorowie dla swoich celów czernią go jak mogą de vita et moribus. A najbardziej szkodzić mu usiłują tym, że on najwięcej pisał i gadał za sukcesją tronu, za podniesieniem stanu miejskiego; i jemu przypisują to wszystko w projekcie rządowym, co najbardziej walczy i ze zwyczajami i z przesądami panującymi u nas... Więc podobno Kołłątaj będzie musiał wraz z drugimi aspirantami do ministerium jeszcze poczekać; lubo on i jego promotorzy się boją, aby przy większej liczbie nie przeważyły rekomendację za kim innym”[8].

Pod tę porę właśnie zbierały się sejmiki, które nowymi posłami miały zasilić skład Izby. Rozeszła się po kraju wiadomość, że Kołłątaj na wszelki sposób ciśnie się do pieczęci, przy czym nie omieszkano rozgłosić wszystkich skarg i zarzutów, które przeciw niemu w stolicy krążyły. Broniono go tu i ówdzie (między innymi Hulewicze, jego krewni, na Wołyniu), ale ilość nieprzyjaciół przeważała znacznie. Kilkanaście sejmików wpisało do swych instrukcji zastrzeżenie, że Kołłątaj ma być od pieczęci wykluczony[9]. Stanisław August, jakkolwiek coraz życzliwszym był dla niego, nie mógł nie zważać na te głosy. W lutym 1791, wróciła na stół Izby sprawa rozdawnictwa ministerstw; ogromna większość domagała się utrzymania dawnej ich liczby; czym Król ośmielony, Ign. Potockiego marszałkiem w. lit., Kossowskiego podskarbim w. kor. mianował; Kołłątaja pominął. Byli tacy, co przypominali pieczęć niniejszą, ale polecali do niej x. Gorzeńskiego. Nominacja Kołłątaja zdawała się być im dłuższy czas odwleczoną.

Tymczasem przyszło nareszcie do skutku, od dawna przez Króla żądane, porozumienie się jego z przywódcami większości. Przekonawszy się, że nie potrafią w żaden sposób przeforsować w sejmie nowej formy rządu, umyślili narzucić ją zamachem stanu, a wiedząc, że to bez Króla zrobić się nie da, zażądali od niego pomocy i prosili, by im podał rys ustawy rządowej, jaki by za najodpowiedniejszy dla kraju uważał. Król ułożył projekt i wręczył go Małachowskiemu i Ign. Potockiemu; ci zaś przyzwyczajeni od dawna posługiwać się zdaniem i piórem Kołłątaja, oddali mu pismo królewskie do rozważenia i poprawy. Zaczęły się poufne narady w zamku królewskim, w najściślejszej prowadzone tajemnicy, na których i Kołłątaj znajdować się musiał, i w ten sposób stał się on uczestnikiem najważniejszej reformy a zarazem tajemnicy stanu; od chwili zaś, gdy taż ustawa została przyjętą i zaprzysiężoną, Kołłątaj jako jeden z ich twórców stawał się mężem wskazanym do jej przeprowadzenia i w nowym rządzie zająć miejsce musiał. I oto po raz trzeci zmienia on swego protektora; odtąd jest człowiekiem Króla, — nie na długo. Pieczęć podkanclerska, przedmiot tak długich i usilnych starań, zbliżała się nareszcie do rąk jego; wszelako i tym razem nie zabrakło silnej opozycji. Biskupi jednomyślnie oznajmiali Królowi, że uważali Kołłątaja za człowieka niebezpiecznego dla państwa i dla Kościoła; Nuncjusz podobnież okazywał mocne niezadowolenie, z tej mianowicie przyczyny, że Kołłątaj zostawszy podkanclerzym, zechce być biskupem, a tego Rzym wcale sobie nie życzy. W końcu, sam biskup Krasiński, jakkolwiek filar partii konstytucyjnej, przyszedł prosić Króla, żeby Kołłątaja nie mianował, bo z tej nominacji najgorszych można spodziewać się skutków; aby zaś usunąć te ciągłe skargi publiczności na chciwość i ambicją duchowieństwa, radził, iżby odtąd żaden ksiądz nie mógł być kanclerzem[10]. Atoli Kołłątaj umiał te ciosy ode przeć. Utworzył się był właśnie klub, który się zbierał w pałacu Radziwiłłowskim, pod nazwą: Przyjaciół Konstytucji 3-go maja; należała do niego większość posłujących. Ci sprawę Kołłątaja uważali za własną i prosili Króla na piśmie o jego nominację[11]. Już też Stanisław August zwlekać jej dłużej nie mógł, ile że Jacek Małachowski od ogłoszenia konstytucji usunął się na stronę i obowiązków kanclerskich pełnie nie chciał. Kołłątaj otrzymał swój dyplom w drugiej połowie maja 1791.

Można się było spodziewać, że wszedłszy do ministerstwa, nowy podkanclerzy stanie się głównym działaczem, duszą nowego rządu; i w rzeczy samej, od tej chwili, działalność jego związana jest najściślej z historią kraju aż da upadku konstytucji. Nie będziemy nad nią tu się rozszerzali, znajdzie się później miejsce do mówienia o niej. Tu tyłka chcemy naznaczyć, że sejm, choć wiele robił w tej epoce, nie robił tego, co było najpotrzebniejsze, nie dość zajmował się skarbem i wojskiem. Kołłątaj, z powołania prawnik i polityk, na wojskowości się nie znał i nie zwracał na nią uwagi, a podobnego jemu usposobienia byli wówczas wszyscy ludzie u góry stojący. Stracono rok cały, który mógł i powinien, był posłużyć ku obronie kraju. Lecz były i przeszkody. Aby zapewnić konstytucji jak najliczniejszych stronników, unikano wszystkiego, co by mogło obudzić podejrzenie, że ona może Polskę wystawić mi bliskie niebezpieczeństwo, że aby ją zasłonić od sąsiadów, potrzeba wojska i pieniędzy. Chciano, aby kraj wierzył, że wszystko się zgodnie załatwi i że nowych ofiar i wysiłków nie będzie już potrzeba; i uwierzono temu. Dość późno wzięto się do zasilenia skarbu sprzedażą starostw. Kołłątaj domagał się, na wzór francuski, aby wszystkie sprzedać od razu, zostawiając dożywotnikom połowę dochodu, emfiteutom ósmą część. Sejm nie poszedł tym razem za jego opinią, ale wiadomość o takowym żądaniu podkanclerzego rozeszła się po kraju i we wszystkich kołach zainteresowanych wywołała przeciw niemu nowe rozdrażnienie.

Jednakowoż, gdyby można w tym miejscu zamknąć jego dzieje, byłby on zostawił kartę zaszczytną po sobie. Zasługi jego były wielkie, w krótkim czasie zrobił dużo więcej niż jego przyjaciele polityczni, którzy przed nim przyszli do władzy. Prawda jest, że na owej pamiętnej sesji, na której radzono nad akcesem do Targowicy (24 lipca 179, Króla gorąco do niego namawiał: „Dziś jeszcze, Miłościwy Panie (były jego słowa), trzeba to zrobić, nie jutro; każdy moment jest drogi, bo go krew Polaków oblewa;” prawda i to, wyjeżdżając do Warszawy, swój akces zostawił[12]. Trudno go jednak za ten akces potępić. Był on jednym z najgorliwszych stronników systemu pruskiego, dopóki ta podpora zdawała się być pewną; lecz i później jeszcze, kiedy Dwór berliński począł się wycofywać z niewygodnego mu sojuszu, a Elektor saski nie śmiał ani przyjąć ani odmówić korony, Kołłątaj i wtedy nawet podawał radę, żeby królewicza pruskiego ożenić z polską infantką i w ten sposób Polskę z Prusami połączyć[13]. Myśl dziwaczna, duchowi polskiemu przeciwna, ale w usposobieniu ówczesnym umysłów da się wytłumaczyć. Dopiero od chwili, gdy pomoc Prus stanowczo zawiodła, przerzucił się na drugą stronę, zamyślając o ścisłym sojuszu z Rosją. Oto, co sam pisze w kilka miesięcy później: „Pomagał Król pruski, trzymali się Króla pruskiego; zdradził Król pruski, czegóż przyjaciele konstytucji żądają? Oto, aby Imperatorowa przyjęła koronę polską dla wnuka swojego, aby on pod układem konstytucji panował. Jeżeli Rosja chce, jakich modyfikacji w konstytucji, wszyscy dobrze myślący na to przystają, chociażby nawet silniejszy rząd co do władzy wykonawczej był zaprowadzonym[14]. Tej myśli chwycił się całą duszą, w niej widział możność ratowania konstytucji, w niej ostatnią deskę zbawienia dla kraju i dla tej nadziei Króla do akcesu nakłaniał i sam go potajemnie złożył. — Mniemamy, że brać mu tego za złe nie można, bo ducha rycerskiego nie miał, ani on ani całe ówczesne pokolenie. I nie ganili mu tej opinii najbliżsi towarzysze jego prac. Było formą od wieków u nas przyjętą, że każda konfederacja zwycięska zwoływała sejm, aby swe czynności uprawnić i zwyczajny bieg rzeczy w Rzeczypospolitej przywrócić, i nikt nie przypuszczał, aby Konfederacja targowicka inaczej zakończyć się mogła, jak tylko sejmem według form prawnych zwołanym. Otóż, sam Małachowski tego pragnął, iżby Kołłątaj jako podkanclerzy na takim sejmie targowickim się znajdował i swą wymową i zaradnością, którą nad wszystkimi celował, ocalił, co by się dało z konstytucji 3-go maja i z praw uchwalonych w ostatnim czteroleciu[15]

Pod koniec lipca 1792 Kołłątaj wyjechał z Warszawy; jakiś czas leczył się na podagrę w kąpielach czeskich, a potem do Lipska wyruszył, gdzie właśnie odbywał się jarmark. Przyszła mu myśl dość szczególna próbowania handlu; skupował płótna i batysty, wysyłał je do Warszawy, dając zlecenie swemu pełnomocnikowi, aby je umieszczał po magazynach i uważał, jaki by z tego obrotu można odnieść zysk; chciał także grać na francuskich papierach w przekonaniu, że to droga do fortuny. Było to trochę dla zabicia czasu, trochę w chęci robienia interesów, której to żyłki nigdy pozbyć się nie mógł. Ale oczy jego zwrócone były głównie na Petersburg. Długo nie tracił nadziei, że Katarzyna zrozumie korzyść, jaką by odniosła z osadzenia swego wnuka na tronie polskim i w tym przypuszczeniu znosił się przez Stras-sera z Bułhakowem i swoje usługi ofiarował. Ostrzegał, że jeżeli Rosja zechce utrzymywać Polskę w anarchii, będzie musiała przyzwolić na jej podział. I tak się też stało. Pomimo wszystkich usiłowań gabinetu petersburskiego, aby mocarstwa niemieckie zatrudnić od strony francuskiej, a sobie swobodę działania w Rzeczypospolitej zapewnić, Prusy nie dały się popchnąć do wojny, dopóki im nie przyrzeczono zapłaty w Polsce; że zaś i Austria z tej gry nie chciała wyjść z próżnymi rękoma, pozwolono jej zabrać Bawarią, a elektom bawarskiego wynagrodzić Belgią. — Bywało wielu w dziejach świata intrygantów, którzy rządzili jak szalbierze, ale polityki tak brzydkiej i tak szalbierskiej, jak ta, co w tym czasie na kontynencie europejskim zapanowała, niełatwo znajdzie. Zabijano naród, który dźwigał się mozolnie z upadku; wydzierano inny kraj, bez żadnej przyczyny; dynastii, która od wieków nim rządziła, i to wszystko działo się w chwili, gdy monarchowie podejmowali niby rycerską wyprawę. by tron królewski we Francji i porządek społeczny w Europie ratować! Ludzie rządzący podówczas we Francji przewyższali bez wątpienia ministrów europejskich śmiałością swych zbrodni, ale u jednych jak drugich taki sam był cynizm, taki sam brak zmysłu moralnego. Bez sumienia byli jedni, ale ich przeciwnicy nie lepsi. Słusznie mówi historyk pruski, że rewolucja francuska, chociaż z każdym krokiem naprzód, grzęzła coraz głębiej w zbrodniach i krwi, to jednak w tym zyskała swe historyczne usprawiedliwienie, że jej nieprzyjaciele, przy tych wszystkich straszliwych wywrotach, myśleli tylko o sobie[16]. — Tymczasem wojna wybuchła. Najniedołężniej przez sprzymierzonych prowadzona, prędko szalę zwycięstwa na stronę Francuzów przechyliła. Bitwa pod Jemappes (6 paźdz. 1792 wydała Belgię w ich ręce; w Moguncji utworzyły się kluby republikańskie, które przyrzekły wspomagać Francuzów, a ci nawzajem zobowiązali się, że ich w ręce sprzymierzonych nie wydadzą. Manheim wysłało delegację do Custina z zapytaniem, dlaczego do nich nie przychodzi. Po innych miastach niemieckich cieszono się głośno z przewagi republikanów. W Dreźnie, kiedy Elektor dowiedział się o śmierci Króla francuskiego, kazał zamknąć salę redutową; ale publiczność odezwała się: „my nie jesteśmy krewnymi Ludwika Capet; kto jego kuzynem, niechaj się smuci.” I poszli do innej sali tańcować. „To wojna królów i szlachty, mówiono, niech oni płacą na wojnę, nas to nie obchodzi.” Słusznie odzywa się Kołłątaj w jednym z listów współczesnych, że w tak powszechnym niebezpieczeństwie Europy nie godziło się rządom szalbierzyć, obdzierać kraje, zabijać narody, boć to wszystko musiało otwierać oczy na ich nieuczciwość i jednać umysły dla Francji rewolucyjnej.

Rządy europejskie siały zgorszenie i z tej siejby musiały pierwsze zebrać plon. Lecz temu zgorszeniu uległ i Kołłątaj. W jego duszy wrażliwej odbywał się tymi czasy dziwny proces; pod wpływem wiadomości, które go i z kraju i z zagranicy dochodziły, zmieniały się jego poglądy, usposobienie, sympatie a obraz tej przemiany widoczny jest w listach, które pisywał podczas pobytu swego w Czechach i Saksonii. — Wyjeżdżając z Warszawy, umówił się z marsz. Małachowskim i Ign. Potockim, aby u żadnego Dworu nie bywać, protestów nie zanosić, partii nie formować, żadnej zgoła nie stawiać przeszkody zwycięskiemu w Polsce stronnictwu. „Niech robi szczęście narodu, mówi on, choćby z naszym prześladowaniem i zgubą.” Było to zacne postanowienie i w nim Marszałek wytrwał do końca, lecz i Kołłątaj jakiś czas od niego nie odstępował. Śledził uważnie, co się dzieje w Europie; postępy Francuzów przejmowały go zrazu obawą a bardziej jeszcze doktryny, które roznosili. Słysząc, że w Polsce wzmaga się rozdrażnienie w niższych klasach, troszczy się o to, kto je podnieca, nic dobrego stąd się nie spodziewa. Obawia się ciężkiego losu dla duchowieństwa, tym bardziej „żeśmy na to zasłużyli, bośmy nie oświecali ludu dostatecznie i nie bronili jego interesów. Tryumfy Francji obalą w całej Europie szlachtę i duchowieństwo; jasno tedy widać, jaki los nas czeka...” „Monarchów zrozumieć nie można; ani ich chwała ani własny interes nie prowadzi.” — Atoli zwolna ta trwoga przed kataklizmem ustępuje miejsca innemu uczuciu. Do oburzenia, jakie w duszy Kołłątaja musiał wywołać drugi podział kraju, przyłączyła się i boleść z osobistego prześladowania. Konfederacja targowicka, wprowadziwszy Rosjan do Rzeczpospolitej, gdy nie mogła jej uchronić od rozszarpania, puściła się sama na rozboje. Zaczęły się restytucje i wywłaszczenia; Kołłątaj pierwszy padł ich ofiarą. Odebrano mu pieczęć, wyzuto nieprawnie z probostwa krzyżanowickiego, zagrabiono nawet majątek prywatny, pięć wiosek kupionych w r. 1787. Stracił przeszło 70 tysięcy rocznego dochodu. Publiczne klęski i osobiste krzywdy zakrwawiły mu serce; widział, że niczego ani dla siebie ani dla kraju spodziewać się nie może, dopóki się utrzyma system panujący w Europie; za czym stopniowo, obawa, którą miał przed Francuzami, zmieniała się u niego w życzliwość. „Francuzi, odzywa się on, są jedynymi pogromcami despotyzmu; ich wojna jest wojną całego ludu, bo sprawa, o którą się biją, jest sprawą wolności; dlatego i nam Polakom nie należy spóźniać się w myśleniu o Ojczyźnie: W coraz większym podziwianiu dla powodzeń Francuzów, „to nie do uwierzenia, woła on, co się dzieje! Prawda, że obok tego zdarzają się okropności, ale cóż robić; Król francuski musi paść ofiarą, na to nie ma środka.” „Jest rzecz prawie niezrozumiana (pisze do Strassera 12 lutego 179, że obok największych szaleństw, które nam się takimi być zdają, widać zawsze jakieś rozumne kierowanie robót; że kiedy my się lękamy najgorszych skutków, wtenczas nadspodziewanie wszystko jest w najlepszym stanie i porządku. Ja sam miałem serce ścieśnione nieszczęściem Króla francuskiego. Myślałem, że to sprawi najgorsze skutki; jednakże... spokój Paryża i całej Francji dowodzi, że konwencja trafiła w serce ludu.”

W historii świata bywają nieraz kary bardzo zasłużone, których wykonawcy niemniej, dlatego są bardzo występni. I rewolucja francuska była takim wykonawcą kary zasłużonej. była miotłą przeznaczoną do wymiecenia wielu śmieci na stałym lądzie, nie tylko sama dlatego ani czystą ani uczciwą nie była. Czuł to Kołłątaj w pierwszej chwili, ale później czuć przestał. Pod wrażeniem niegodziwej rządów europejskich polityki, przeszedł, jak widzimy, od trwogi do podziwiania, od podziwiania do sympatii dla Francuzów. Fakt to godny uwagi, świadczy, że i w nim także niewiele być musiało zmysłu moralnego, kiedy się tak prędko w jego duszy zatarł, i kiedy zbrodnie Republiki przestały go ranić od chwili, gdy się jej powodziło. Warto pamiętać tę przestrogę, bo podobne wywroty mogą się jeszcze za dni naszych powtórzyć; dla nieszczęśliwych, każdy zwycięzca niebezpieczną może stać się pokusą!... Tymczasem, w związku z postępami Francuzów, obudziły się w nim nadzieje dla Polski; i w Austrii i w Czechach spodziewa się on niebawem rewolucji. „Sąsiedzi nasi, pisze, znajdą się wkrótce w takim zaburzeniu, że siebie ratować będą musieli.” „Chociaż Prusacy weszli do kraju i Austriacy może wejdą, nie traćcie serca, bo jeszcze nie cała zakończyła się scena. Te wieloryby nas nie zjedzą, Polska musi przejść przez wielkie zamieszanie; przyszła wojna pokaże, że nie sami tylko Francuzi interesować się nami będą.” I oto jak wychodzi mu z pamięci zobowiązanie powzięte z Małachowskim, aby za granicą nic na swą rękę nie przedsiębrać; oto jak człowiek stanu i polityk praktyczny zaczyna konspirować; i oto jak dawny protegowany Prymasa, przyjaciel zacnego Marszałka sejmowego i czynny doradca Króla, — staje się c z ł o w i e k i e m  r e w o l u c j i !... Sprowadza do siebie zaufanych ludzi, wysyła ich w różne strony; Kościuszce daje pieniądze na drogę do Paryża, do Londynu, do Szwecji. Powstaje w nim myśl o rewolucji, na zasadach francuskich, jednak zdrowy rozsądek go ostrzega, że na współdziałanie Francji liczyć nie można. Mniemał on, że Rosji niepodobna inaczej powstrzymać jak uderzając na nią od południa i od północy jednocześnie. Tymczasem spostrzega, że Francja pobudza Turcją do wojny, ale z Austrią nie z Rosją, a w Danii i w Szwecji, zamiast wzmacniać rządy i ośmielać je do wspólnej akcji, zatrudnia je u siebie, rzucając do tych krajów zarzewie rewolucyjne. Ta polityka Konwencji zraziła go i otrzeźwiła poniekąd. Pod koniec 1793 pisze do Barsa: „Oglądać się nie można, tylko na siebie samych. Okoliczności nie opuszczać, gdy się pokażą. Bez przyjaznych kombinacji nic płocho nic poczynać, przedsiębranych układów bez rozsądnego wyrachowania do skutku nic przywodzić.” Ale rady te przychodziły już za późno; powstanie niebawem wybuchło.

Zanim powiemy o tej ostatniej przemianie w politycznym życiu Kołłątaja, musimy wspomnieć o pracy piśmiennej, zbiorowej, do której w tym czasie należał. W ciągu lata 1793, urodziła się słynna książka:
O ustanowieniu i o upadku konstytucji 3 maja. Kołłątaj bawiąc w Lipsku razem z Ignacym i Stanisławem Potockim, powziął myśl wydania odpowiedzi na deklarację Dworów pruskiego i rosyjskiego, a oraz na liczne odezwy naczelników konfederacji targowickiej, w których czynności sejmu i ustawa konstytucyjna niegodnie były spotwarzone. Do pomocy przyzwano Dmochowskiego. Kołłątaj ułożył plan i każdemu ze współpracowników wyznaczył robotę; Dmochowski miał się zająć zlaniem w całość pojedynczych części i druku dopilnować. Do końca września 1793 rzecz była gotowa i tegoż jeszcze roku wyszła na świat.

Chociaż z dobrze obmyślanym planem i w jednym pisarza duchu, książka ta ma jednak wszystkie cechy zbiorowej roboty. I styl w niej różny i brak ciągu w opowiadaniu historycznym, niemało zwrotów mniej potrzebnych i powtarzania; każdy rozdział wydaje się osobną w sobie skończoną rozprawą[17]. Pomimo to, nie znamy w literaturze polskiej książki, która by tak głośnego i trwałego doznała powodzenia. Ogłoszona współcześnie po niemiecku (w tłumaczeniu Lindego), przedrukowana kilka razy po polsku, znajdowała się w ręku wszystkich, czytana z chciwością, z zapałem. — Jak człowiek boleśnie skrzywdzony, nie mogąc ani odzyskać swych praw ani na swój ucisk się poskarżyć, uczciwa pociechę w tym przynajmniej, że ludzie wiedzą o jego krzywdzie, że ją oceniają jak należy, a sprawcę piętnują jak na to zasłużył, — tak i narodowi ugodzonemu w najzacniejszych uczuciach i dążnościach, książka ta przyniosła wielkie zaspokojenie. Nie szkodząc nikomu, niczyich praw nie naruszając, chcieli Polacy, z wiekowej wydobyć się anarchii, lepszy porządek i lepszą sprawiedliwość u siebie ubezpieczyć, — i oto, w tej właśnie chwili, dwaj sąsiedzi zmawiają się, nie tylko żeby nie dopuścić, ich poprawy, ale żeby ich dobić a potem jeszcze przed światem zniesławić; a na domiar boleści, w tej zmowie niegodziwej, biorą udział sami Polacy. I brutalną przemoc Rosji i brzydką Prus obłudę i głupią pychę i złość Targowicy, autorzy malują dosadnie, jaskrawo i nieraz z taką potęgą uczucia, że dziś jeszcze ich słowo do żywego porusza i czytelnika zgrozą i oburzeniem przejmuje. Cóż dopiero musiało być wtedy, gdy rany w ciele narodowym były jeszcze świeże, piekące, gdy gmach Rzeczypospolitej stał cały w płomieniach, a ci, co go wzniecili, uszli bezkarnie albo ze zgliszczów dymiących wynosili łupy! Książka dała wyraz powszechnej boleści narodu, była nadto jakby urzędowym komentarzem konstytucji 3 maja, spisanym przez jej twórców i dlatego zdobyć musiała wziętość niezwyczajną. A im droższą spuścizną po zmarłej Ojczyźnie stawała się sama konstytucja, tym większej wiary i wagi w sercach i umysłach polskich nabierał ten jej komentarz; był on w oczach tamtego i następnych pokoleń jakby ostatecznym słowem narodu, nieodwołalnym wyrokiem historii. Śmiało o tym dziele powiedzieć można, że ono nadało sądom naszym i poglądom historycznym ton i kierunek, przez długi czas niezmienny; każdy, co o tej epoce pisał, jemu ślepo zawierzał, z niego czerpał swe argumentu i natchnienie.

Atoli to trwałe powodzenie wspomnianej książki miało także złe następstwa, bo nie była w niej cała prawda, tylko część. Autorzy nie pisali właściwie dziejów Czteroletniego Sejmu, tylko akt oskarżenia nieprzyjaciół, a przy tym — swoją pochwałę. Wyłożywszy, w jaki sposób przeprowadzoną była reforma rządu, najważniejsza ze wszystkich, jakie w w. XVIII u nas wykonano, musieli powiedzieć, dlaczego się nie tylko powiodła, dlaczego nie wytrzymała prób, które należało przewidzieć; dlaczego obrona z naszej strony była tak mdła? Tu już nie wystarczało obwiniać nieprzyjaciół, bo to rzecz prosta, że oni szkodzili na wszelki sposób, jak mogli; tu trzeba było szukać wewnątrz przyczyn upadku, wskazać domowego winowajcę i znaleźli go — tylko w Królu. Z takim założeniem niepodobna było całą prawdę powiedzieć, i owszem wypadało niejedno zasłonić, opuścić, a nawet przeinaczyć to, co sami zrobili, aby nie chybić ostatecznego wrażenia. A jakież było to wrażenie? Oto, że sejm cnotliwy zrobił wszystko, co mógł i co był powinien, że od pierwszej chwili wiedział, do czego dążył i nie zboczył ze swej drogi, że wszelkie trudności szczęśliwie zwyciężył, i rząd wzmocnił i armią bitną sformował i skarb hojnie zaopatrzył, i że gdy przyszła pora walki, oddał Królowi niewyczerpane zasoby narodu, jego zapału i poświęcenia bez granic. Lecz cóż po tym, kiedy ten Król, który się zdawał iść zgodnie z narodem i któremu tak szlachetnie zaufano, najhaniebniej zdradził! Sejm, naród, w niczym nie uchybił; we wszystkim zawiódł Król! I oto nauka, jaka pozostaje z tej książki; zbyteczna dodawać jak dalece kłamliwa, lecz cóż z tego, kiedy dalsze postępowanie Stanisława Augusta zdawało się najzupełniej ją potwierdzać. Nie był to zresztą czas na głębsze studia historyczne; uczucie zbolałe nie znosi krytycznego rozbioru, przyklaskuje temu co jego myśl wyraża, co mu dogadza. Autorzy odnieśli kolosalny, ale bardzo smutny tryumf, że i pod tym względem ich sztuczne i naciągane opowiadania przyjęły się w narodzie jako dogmat historyczny i polityczny. Jak Tiers swoją Historią Konsulatu i Cesarstwa wmówił we Francuzów, że są pierwszym na świecie, niezwyciężonym narodem, że wszystkie potęgi wojskowe w Europie mogą bezkarnie lekceważyć, tak owe dzieło O Konstytucji 3 maja zaszczepiło i utrwaliło w Polakach przekonanie, że zrobili wszystko, co do nich należało, że upadku swej Ojczyzny wcale winni nie byli; winnych było kilku zdrajców i nie lepszy od nich Król! Takie twierdzenia przyjmują się łatwo; jest to rodzaj odurzającego napoju, z którego aby się otrzeźwić, potrzeba długich lat, bolesnych zawodów i klęsk…

Zważmy przy tym, że to potępienie rzucone na Króla, iż „zmiennikiem był, krzywoprzysiężcą i zdrajcą” tym mniej szlachetne jest i tym mniej uczciwe, że większej części błędów, które autorzy jemu wymawiają, nie on sam był sprawcą, ale razem z nimi, za radą niektórych między nimi; co większa, że niejednemu uchybieniu chciał on zapobiec, przed niejednym ostrzegał nadaremnie. Godziło się jemu tylko kłaść na rachunek to, za co sami powinni byli uderzyć się w piersi? Lecz innej a jeszcze brzydszej można dopatrzyć się tu dążności. Wyrok, którym w tym samym czasie Konwent francuski skazał na śmierć Ludwika XVI, nie opiera się wcale na ważniejszych oskarżeniach niż te, którymi Króla polskiego obrzucono. Było zamiarem piszących i jemu zgotować podobny los? Nie twierdzimy tego, lecz nie możemy zapomnieć, że książka O Konstytucji 3 maja pisana była, przynajmniej w myśli Kołłątaja, z pamięcią o bliskim powstaniu i że kiedy ono wybuchło, władze rewolucyjne przedrukowały ją w Warszawie i skwapliwie rozrzucały między lud...

Powstanie Kościuszkowskie było ostatnią fazą w życiu politycznym Kołłątaja i zadało imieniu jego cios zabójczy w opinii poważnej narodu. Przyszedł on, tego czasu, do większej, niż kiedy bądź władzy i swobody działania. W. Krakowie będąc wizytatorem, zależnym był od Komisji edukacyjnej; w Warszawie, podczas sejmu, choć już śmielej szedł naprzód, musiał oglądać się na Marszałka, na Króla, na formy i prawa istniejące. W r. 1794 przeciwnie; rewolucja otworzyła wolne pole jego popędom i usposobieniu; to też i zamiary niebezpieczne, o które go z dawna podejrzewano i wady charakteru, których w nim dostrzegano, objawiły się teraz w całej pełni. — Jak wszędzie, lak i u nas każdy ruch insurekcyjny od końca XVIII wieku, dwoistą miał cechę; była w nim i chęć wybicia się na niepodległość, była i dążność przewrotów polityczno - socjalnych. Jedna i druga tendencja znalazła się w r. 1794; pierwszą reprezentował Kościuszko, drugą Kołłątaj. Wrócił on do kraju upojony tryumfami Konwencji i w przekonaniu, że Polska tylko idąc jej torem, może stać się jeszcze potężna. Jego to sprawą były podwójne wieszania w Warszawie w maju i czerwcu, które' miały na celu oczyścić kraj ze zdrajców, pospólstwo zapachem bratniej krwi do wielkich dzieł rozbudzić: „We wszystkich dziejach narodów (pisze po tych mordach gazeta pod okiem rządu wychodząca) znaleźć można przykłady, że lud sam sobie na winowajcach wymierzał sprawiedliwość”[18]. Z Warszawy te krwawe orgie miały się rozlać po całym kraju, jak współcześnie we Francji; po miastach wojewódzkich miano utworzyć podobnież jak w stolicy rewolucyjne sądy; spisywano już głowy, które winny były paść ofiarą, aby oczyścić kraj z tych wszystkich, co wzięli udział w spisku targowickimi[19]. Ale nie zgadzało się to wcale z zamiarami Kościuszki. Z najwyższym oburzeniem potępił te bezprawia, kazał sądzić i ukarać winowajców, a Kołłątajowi pogroził, że jeżeli postępowania swego nie zmieni, każe go zamknąć tak, że słońca nigdy nie zobaczy[20] .

Od tej chwili nastał rozdział w zarządzie naczelnym. Rewolucja ma to do siebie, że się zatrzymać nie może; jeżeli jej przywódcy nie chcą iść tak daleko, jak ona zamierza, to ich wywróci a innych postawi. I Kołłątaj osądził, że Kościuszko nie dorósł do wysokości rewolucyjnego zadania, że go potrzeba usunąć a wraz z nim Radę Najwyższą, a zwłaszcza Zakrzewskiego, Ign. Potockiego i innych. W jego mniemaniu, to co się zrobiło przez uliczne wieszania, było dopiero początkiem, wstępem, a skończyć się miało straceniem Króla. Wtedy dopiero Polska stanie się godną tryumfów republiki francuskiej, kiedy jak ona królobójstwem się splami! Brano się do tego powoli, stopniowo; pierwej od niego stracony miał być Prymas; prawda, że długoletni protektor i dobroczyńca Kołłątaja, ale był przy tym niepoprawnym stronnikiem Moskwy! Nasunęła się do tego okazja; przerażony ciągłymi wichrzeniami w stolicy i groźnym usposobieniem pospólstwa, Prymas wdał się w tajemne porozumie nie z Królem pruskim. Schwycono jego kartkę; już miał być stawiony przed sąd rewolucyjny, a o wyroku nikt nie wątpił, kto znał Kołłątaja i prezesa sądu Zajączka. Nagła, może przyspieszona śmierć Prymasa przerwała tę sprawę i oddaliła do czasu niebezpieczeństwo z ponad głowy królewskiej.— Już też Kościuszko miał tych wichrzeń ulicznych za nadto, chciał im koniec położyć i jednym aktem energicznym uwolnić stolicę od Hugonistów. Lecz nie czuł się jeszcze w opinii publicznej dość silnym, mniemał, ze mu potrzeba nowego zwycięstwa. Była po temu pora, Fersen podsunął się zbyt blisko pod Warszawę. Wódz mizerny, żadnym zwycięstwem nigdy się nie odznaczył; pobić go było łatwo, należało tylko uderzyć nań wszystkimi siłami, które były pod ręką. Ale Naczelnik bał się Kołłątaja, nie śmiał wszystkiego wojska wyprowadzać z Warszawy; z drobną garstką rzucił się na dwakroć silniejszego Fersena. Pobity, ranny i wzięty do niewoli, znikł ze sceny dziejowej.

Chwila pożądana nadeszła dla Kołłątaja; był pewny, że go zarząd naczelny nie minie, komendę wojskową chciał powierzyć Zajączkowi. Omyliła go nadzieja; i w armii i w Kadzie Naczelnej przeważył wstręt do Hugonistów. Okrzyknięto Wawrzeckiego naczelnikiem, sprowadzono go czym prędzej z Litwy. Wawrzecki o niczym mniej, jak o naczelnym stanowisku nie zamyślał, wypraszał się wszystkimi siły i nie pierwej przystał, aż mu członkowie Rady Najwyższej oznajmili, że jeżeli nie przyjmie, Kołłątaj pochwyci władzę, a wtedy spadną ich głowy, a potem Króla[21]. Od tej chwili Kołłątaj zwątpił o sprawie i począł troszczyć się tylko o swój własny los. Tu przychodzi dotknąć tak bolesnych szczegółów, że wolelibyśmy, aby one na zawsze pozostały w zapomnieniu. Ale powiedzieć je trzeba; bez nich nie można by zrozumieć dalszych losów Kołłątaja. Miał on sobie poruczony, a raczej sam sobie przyznał, wydział skarbu. Do jego zarządu należały podatki, dochody z dóbr narodowych, ofiary dobrowolne, rekwizycje, kosztowności zabrane w świątyniach. Donosił Kadzie o wydatkach, z dochodów nie zdawał sprawy nikomu[22]. Gdy Pragę wzięto, wyjechał z Warszawy, uwożąc ze sobą, co było w kasie z gotowizny i kosztowności. Wawrzecki posłał za nim w pogoń Madalińskiego, z rozkazem schwytania. Ale Madaliński go nie dognał i tylko nieco pieniędzy dla armii uratował. Reszta zginęła przy aresztowaniu Kołłątaja, na granicy galicyjskiej, pod Przemyślem[23].

Nie na tym koniec; są jeszcze przykrzejsze dowody, którym by się wierzyć nie chciało, gdyby się nie miało przed oczyma. W owej chwili Kołłątaj nie czuł się obowiązany szanować nawet prywatnej własności[24]. Zjawisko to smutne, godności człowieka i godności narodu ubliżające, by ktoś, co stanął tak wysoko i był u steru rządu, mógł spaść tak nisko. Jak to wytłumaczyć? Czy tym, że in extrema necessitate omnia communia?... Bywa to w istocie, że w chwili pogromu, ludzie wrażliwi a bez zasad, tracą głowę; że strach ślepy, strach zwierzęcy każe im o wszystkim zapomnieć, co winni sobie i drugim. Być może, że Kołłątaj tym się uspokajał, że skoro jemu zabrano majątek, może i on w potrzebie z cudzego się ratować. Ale to wszystko nie usprawiedliwia, uczciwego człowieka, a najmniej kapłana. Wszak tylu wówczas znalazło się ludzi w podobnej a nawet trudniejszej przeprawie, a wyszli czyści, bez cienia plamy. Kościuszko jak był tak pozostał ubogim; Zakrzewski niegdyś pan zamożny, na starość zeszedł ledwo nie na żebraka a niemało innych, dawniej bogatych, cierpiało na wychodźstwie dotkliwą nędzę. Kołłątaj na to się nie zdobył, i pokazało się na nim raz jeszcze, że rozum, w człowieku nie zastąpi cnoty, że nauka, doświadczenie i wysokie stanowisko nie nagrodzą braku zasad, i że taki, co dla kariery przyjmuje kapłaństwo, może stać się zdolnym do wszystkiego! Marcin Badeni, który go znał od dzieciństwa, mawiał o nim, że gdyby był pewny, że z pomocą diabła wdrapie się wysoko, to by mu oddał swą duszę.

Po ośmiu latach więzienia, Kołłątaj wrócił do kraju złamany na zdrowiu, ale z nietkniętym zasobem sił umysłowych. Jeszcze kilka razy zajaśniał swym bystrym rozumem i skutecznie swoimi radami pomagał Czackiemu w urządzeniu liceum krzemienieckiego,, ale do służby publicznej już nie wszedł na powrót. Za czasów Księstwa, najbliżsi Kołłątaja znajomi i towarzysze z epoki Sejmu Czteroletniego dzierżyli w kraju pierwsze godności: Małachowski, Ostrowski, Stan. Potocki, Matuszewic i inni; a jednak żaden z nich nie pomyślał, by Kołłątaja zatrzymać w Warszawie i z jego światła i zdolności korzystać dla kraju. Niektórzy pisarze dzisiejsi gorszą się tą ich obojętnością dla człowieka takich zasług[25]; nie tylko gorszyliby się, gdyby wiedzieli, jakie wspomnienie wynieśli tamci z osobistych z Kołłątajem stosunków. Jeden Skarszewski, którego Kołłątaj swej zemście niesumiennie w r. 1794 poświęcił[26]. widząc go później w potrzebie, zapomniał po chrześcijańsku swej krzywdy, i posłał mu jakoby pożyczką tysiąc dukatów przez x. Straszyńskiego, a rewers jego spalił. — Kołłątaj czując się odepchniętym od wszystkich, zniechęcony i zgorzkniały, chciał już tylko wrócić do własnego majątku i do beneficjów i oddać się na resztę życia pracom naukowym. Ale daremne były jego starania, nie odebrał nic. W ostatnich latach jak na początku swojej kariery, żył ze wsparcia, które mu przysyłało rodzeństwo.

Zrobiono między Staszicem a Kołłątajem porównanie. Niewiele między nimi podobieństwa a różnic bez końca, ale jednak zestawienie tych dwóch ludzi daje do myślenia. Obu początek dość niski, Staszica tak niski, że nie chciał swoim nazwiskiem szkodzić swoim pismom i wydal je bezimiennie; szedł w górę bardzo powoli, raczej ciągniony przez drugich niż żeby sam o awans się starał, a umarł na wysokich dostojeństwach, szanowany i wielbiony od narodu. Kołłątaj przeciwnie, prędko zajaśniał, prędko dobił się pierwszorzędnych godności, były chwile, w których niemal nad wszystkimi górował, a umarł pozbawiony wszystkiego, zewsząd odrzucony. Obaj zostali księżmi bez powołania, jeden z woli matki, drugi przez ambicją; tamten porzuca bogate probostwo, które mu oddano, bo nie chce pełnić obowiązków pasterskich, żyje ubogo, pracą i rządnością przychodzi do milionowej fortuny i tę umierając na użytek publiczny przekazuje. Kołłątaj przeciwnie, żyje wystawnie, a choć także obowiązków pasterskich nie chce pełnić, chwyta jedno beneficjum za drągiem, per fas et nefas goni za majątkiem, traci wszystko i umierając, przekazuje rodzeństwu niespłacone długi. Obaj niepospolici myśliciele, Staszic głębszy ale paradoksalny, Kołłątaj mniej głęboki ale praktyczny, obaj niezmordowani w pracy, oddani służbie publicznej przez całe życic; Kołłątaj o całą głowę przewyższa Staszica talentem pisarskim, rozumem politycznym, zdolnością administratorską i organizacyjną; Staszic tym jednym tylko od niego wyższy, że prawy i bezinteresowny. I jak by Opatrzność chciała nam zostawić przestrogę z życia tych dwóch ludzi, obydwu dała koniec bardzo różny; jednego hojnie wynagrodziła za jego cichą, rzetelną i wytrwałą pracę, drugiemu gorzko, jeszcze przed śmiercią, pokutować kazała za jego chciwość i niepomierną ambicją. Gdyby Kołłątaj przy swoich talentach miał tyle zacności, ile miał jej Staszic, nie tylko byłby zapewne wzniósł się tak nagłe, ale w każdym razie zaszedłby wysoko, i nie byłoby w owej epoce człowieka, któryby na większą cześć i wdzięczność od narodu zasługiwał

 

X. Kalinka C. R.

 

„Przegląd Polski”, 1885-6, I

(fragment dzieła Kalinki „Sejm Czteroletni”)



[1] Ustęp z II tomu „Sejmu Czteroletniego.”

[2] Muczkowski, cytowany u Łętowskiego, Katalog Biskupów krakowskich etc. III, 139.

[3] Śniadecki, Żywot lit. Kołłątaja. Dzieła Warsz. 1837. II, 44.

[4] List z d. 29 czerwca 1785, ogłoszony w Archiwum domowym Wójcickiego. Warszawa 1856, s. 109.

[5] Baliński, Pamiętniki o Janie Śniadeckim. Wilno 1865. I, 679 — Listy Kołłątaja, wydane przez Siemieńskiego. Poznań 1872. II, 102, 144, 146.

[6] „Tu lux Dardaniae, spes o fidissmima Teucrum, sacra suosque tibi commendat Troja Penates.”

[7] Ltst do Debolego, 13 paźdź.

[8] Ltst do Debolego, 13 listop

[9] Nuncjusz Saluzzo wspomina w swej depeszy z d. 25 maja 1791, że takie zastrzeżenie przeciw Kołłątajowi przeszło w 25 województwach.

[10] Saluzzo, raport powyżej cytowany. Król do Debolego i do Bukatego, 14 maja 1791.

[11] Wolski, Obrona Stanisława Augusta, w Roczniku Tow. hist. lit. Paryż 1868. II, 165.

[12] Wolski, Obrona Stanisława Augusta. II, 232; — Listy Kołłątaja. Poznań 1872. I, 9, 24, 31, 68 itd., i mnóstwo innych dowodów. Jakże przy nich zrozumieć, że w dziele: O ustanowieniu i upadku konstytucji 3-go maja (Metz 179,. cała wina akcesu do Targowicy złożona jest na Króla! II, 124, 125.

[13] List Króla do Debolego, 7 września 1791.

[14] List do Strassera 13 pażdż. 1792. Listy wyd. Siem. I, 86.

[15] W liście do Ign. Potockiego pisze Małachowski z Wenecji 2 stycznia 1793: „Słabości x. Podkanclerzego dwoistym uczuciem żałuję: jako przyjaciel i jako obywatel, znając w nim patriotyzm i zdolność rzadką w pracowaniu dla publiczności. Chciałem, aby, gdy sejm oznaczony będzie, do czego (teraz) podobieństwa nie mamy, zjechał do Warszawy i swą doskonałością odwracał kaleczenie praw naszych, co by więcej im uszkodzenia przyniosło jak gdyby z swojej głowy nowe formowali. Ale widzę, że te ostrożności na nic się nie zdadzą.” Była to więc ostrożność w skutku daremna, ale w zamiarze nienaganna; zbytecznym zaś dodawać, że bez akcesu do Targowicy Kołłątaj zjechać do Warszawy i na sejmie zasiadać nie mógł. — Godzi się przy tym porównać, co mówi sam Kołłątaj w Listach (wyd. Siem.). I, 24, 31, 38, 73, 77, 86.

[16] Sybel. II, 170

[17] W tomie I: rozdziały I, II, V i VII wyszły z pod pióra Dmochowskiego, III i VI Kołłątaja, który też rozdział IV razem ze Stanisławem Potockim napisał. Rozdział VIII jest pióra Ignacego Potockiego. — W tomie II: rozdział I i IV jest Stanisława Potockiego; II i VI Ignacego; V i VII Dmochowskiego; III, VIII i zakończenie Kołłątaja. — Autorzy układali rzecz swoją z takim pośpiechem, że nie mieli czasu razem całego dzieła przeczytać. Zlecono to Dmochowskiemu. Listy Kołłątaja, ibid. II, 99.

[18] Gazeta warszawska 1 lipca 1794, N. 20.

[19] Wolski, Obrona Stanisława Augusta. Rocznik Tow. hist. lit. II, 169.

[20] List do przyjaciela (Linowski) 1795, s. 68.

[21] Zeznania Wawrzeckiego złożone w Petersburgu, ogłoszone w Cztenija w Obszcz. Istoricz. 1867. I, poszyt V,s. 69.

[22] Wolski, ibidem s. 105 et seqq.

[23] Wawrzecki, Zeznania tamże I, s. 87. Po wyjściu z więzienia Kołłątaj domagał się od Rządu austriackiego zwrotu zabranych mu rzeczy. Rząd nic nie tylko oddał, bo podobno nic nie wziął.

[24] Oto co pisze Stanisław Potocki w listach poufnych (1802 i 180, pisanych do brata Ignacego. „D. 21 grudnia: J'ai reçu du prisonnier d'Olmiitz fraichement mis en liberté, une lettre qui ma surpriśe. C'est pour m'annoucer qu'il a prié M. 1'Ambassadeur de Russie de m'adresser des lettres qu'il doit lui envoyer ici, pour qu'elles lui parviennent avec sureté. Cela m'a paru bien familier de la part d'un homme avec qui je n'ai aucune relation et qui a même peu dle droit à compter ser mon éstime. Vous savez quo nous avions jadis à Varsovie le même plénipotentiaire, chez qui mon argent et mes médailles étaient en dépêt, et qu'â la mort de cet homme, il s'cst constitué héritier de tout cela via facti, Il me promet à peu près que mes médailles se retrouveront, car il n'est pas question d'argent. Si elles se retrouvent, elles seront sans doute bien écornées, car j'en ai reconnu de tont côté que l'on vendait, Dieu sait comment. Il est bien extraordinaire d'être compromis à propos de botte, par un homme qui vous a plumé de la sorte.”— D. 5 stycznia 1803: „Przybył tu na koniec Kołłątaj, którego dla interesu o moje zabrane medale widzieć musiałem. Nieskończenie mi o nich nazmyślał, a co większa, bez żadnej potrzeby. Wreszcie niewiele się zmienił, prócz tego że stracił parę zębów. Wątpię, aby mu tutaj siedzieć dozwolono, chyba że na to przyjdą rozkazy z Berlina. Jedzie on do Krasnorosji, gdzie na Wołyniu w małej wioseczce osiąść ma, bo w Galicji wszystko mu zabrano i zarewer-sować się kazano, że do tego kraju nie wróci. Ja raz dopełniwszy co mi interes i uczciwość kazała, więcej się z nim widzieć nie będę, i on też rozumiem niedługo tu zabawi”.— D. 14 stycznia 1803: „Kołłątaj est parti subitement d'ici, sans qu'on sache et même sans qu'on se donne la peine d'en savoir la raison, car il y a eu ordre de Berlin, non seulement de le laisser tranquille, mais même de l'accueillir. Quant à moi, je pense qu'il n'a pas été content du public d'ici, qui ne s'est nullement occupć de lui; hors la Grabowska, son sejour n'a fait ici aucune sensation sur personne”. — Powyższe ustępy wypisałem z oryginalnych listów Stanisława Potockiego. Gdzie te ostatnie znajdują, można będzie wskazać później nie dziś, z powodów łatwych do zrozumienia.

[25] Schmitt, Pogląd na żywot i pisma Kołłątaja, Lwów 1860, s. 350.

[26] Kołłątaj nie mógł Skarszewskiemu przebaczyć, że na sejmie 1793 przyjął podkanclerstwo koronne, które jemu konfederacja poprzednio była odebrała. Że nie było powodu do skazania na śmierć Skarszewskiego, zrozumieć można choćby z wyroku, który sąd rewolucyjny na niego wydał. Ob. Wolski, Obrona etc. II, 172. Był to z pewnością najlepszy z ówczesnych biskupów, któremu nic zgoła nie można było zarzucić. Przypomnijmy, że w r. 1790 szlachta lubelska chciały go mieć biskupem a Izba cała poparła to żądanie. Przecież w ciągu trzech lat nie mógł tak się zmienić, żeby na karę śmierci zasługiwał. Ten jeden fakt prześladowania Skarszewskiego zostawia brzydką plamę w życiu Kołłątaja, choćbyśmy nie wiedzieli, jak Skarszewski mu za to odpłacił. I to także charakteryzuje wysoką cnotę Skarszewskie-go, że później będąc prymasem Królestwa, odprawił sam nabożeństwo żałobne za zmarłego Zajączka, który go w r. 1794 ciągnął na szubienicę.

.: Powrót do działu Strony tematyczne :: Powrót do spisu działów :.

 
Wygląd strony oparty systemie tematów AutoTheme
Strona wygenerowana w czasie 0,174849 sekund(y)