Mało jest ludzi,
na których by tyle, co
na Kołłątaja, wydano sprzecznych wyroków.Za życia jak po
śmierci nie zbywało
mu na zaciętych przeciwnikach ani na ludziach całym sercem oddanych. Ci
chwalili go jako najpotężniejszą w Polsce głowę, jako najdzielniejszego
obywatela; tamci widzieli w nim chciwego intryganta, którego
ambicji i
łakomstwu nigdy kresu nie było. Już ta sama różność
sądów a oraz namiętność, z
jaką były głoszone, świadczy, że musiała to być osobistość
niepospolitej miary,
a dodać trzeba, że do jednego jak drugiego ocenienia, w jego życiu i
działalności znajdzie się dosyć materiału. I pism jego nie można
oddzielać od
obrazu człowieka, i człowieka poznać niepodobna, sądząc go z jednej
tylko
epoki. Musimy całość objąć w jednym zarysie, choćbyśmy przez to
wykroczyć mieli
z ram naszego opowiadania.
Bóg
go obdarzył wielką
energią i niezwykłymi zdolnościami, on je rozwinął mniej jeszcze zwykłą
u nas
pracowitością, która go od dzieciństwa aż do grobu nie
opuszczała; atoli z
dzielnością umysłową nie szła u niego w parze zacność i stałość
postępowania.
Wina w tym po części jego własna, po części epoki i
stosunków, w których żył.
Został księdzem bez powołania i podobno wbrew woli matki, jedynie
dlatego, by
się prędzej dobić fortuny i znaczenia; a ten pierwszy wielki błąd
musiał w
całym życiu odzywać się tonem fałszywym, boć kto rzeczy świętej użyje
za
narzędzie, ten we wszystkim później szukać narzędzia dla
siebie gotów i siebie
zawsze na pierwszym celu postawi. Ambitny i odważny, lecz giętki przy
tym i
oględny, mistrzem był w jednaniu sobie ludzi, umiał stać się im
potrzebnym, ich
pomoc i ślepą życzliwość zyskiwać; lecz skoro stanął na mocnym gruncie,
szedł
już dalej śmiało, przebojem, nie troszcząc się o swych
przeciwników ani nie
oglądając się na dawnych przyjaciół i
protektorów. Wytrwały i nieugięty w tym,
co jego samego dotyczyło, w swych przekonaniach i zasadach moralnych
był
chwiejny; ulegał wpływowi wypadków albo i osób,
od których w danej chwili
zależał. Mściwy i bezwzględny, nigdy nie przebaczył tym, co mu raz w
drogę
weszli; usług odebranych nie pamiętał, ale mścił się nieraz okrutnie za
istotne
albo nawet urojone krzywdy. Głowa niepospolita, charakter mniej niż
wątpliwy,
własną osobistością przesiąkły; wyższy zdolnościami od wielu
współczesnych, mniej
miał od nich próżności, nierównie więcej ambicji;
przemyślny w wynajdywaniu
środków, w ich wyborze nie był wcale skrupulatny; jeśli jego
karierze lub jego
osobie groziło niebezpieczeństwo, żadne go wtedy nie krępowały więzy.
Znaczącym było
jego
pierwsze wystąpienie; daje miarę tego, co później być miało.
Licząc lat 24,
dopiero co wyświęcony, gdy ze śmiercią Załuskiego, biskupa kijowskiego,
zawakowała kanonia krakowska, Kołłątaj bawiąc naówczas w
Rzymie korzysta z
tego, że to był miesiąc nominacji papieskich, wyrabia ją dla siebie,
bez uwagi,
co na to w kraju powiedzą. Ta nominacja oburzyła biskupa i kapitułę,
nie chcą
jej przyjąć; on zmusza ich powagą Stolicy Ś. i w roku następnym stale
krakowską
zajmuje. Zaraz jedzie do Warszawy, gdzie utworzona świeżo komisja
edukacyjna
rozpoczęła właśnie swe czynności; oddaje się na rozkazy jej prezesa,
ks.
Michała Poniatowskiego; swoją bystrością, czynnością i darem
obejmowania różnorodnych
a zawiłych spraw, zwraca na siebie uwagę wszystkich członków
komisji, i chociaż
jeszcze tak młody, zdobywa sobie ich ufność. Zjechali pod ten czas do
Warszawy
deputowani Akademii krakowskiej. W jej imieniu ofiarowali się objąć
szkoły
pojezuickie całego kraju, ale prosili zarazem, aby ją ratowano w
ubóstwie, w
jaki popadła. Przyjęto ich życzliwie i pomoc obiecano, lecz powiedziano
zarazem, że Akademia powinna wprzód własne zreformować
szkoły, a dopiero potem,
wedle ich wzoru, inne urządzone być miały. Tu się otworzyła Kołłątajowi
pierwsza sposobność do oddania krajowi znacznej usługi. Wysłano go do
Krakowa
dla wizytowania gimnazjum Nowodworskiego i dla zaprowadzenia w nim
nowego planu
nauk. Wywiązał się dobrze z zadania. Trudności do zwalczenia były
wielkie, ale
po skończonym roku szkolnym egzaminy poświadczyły korzystnie o
dokonanej
reformie i zachęciły Komisją do ułożenia jednostajnego planu nauk dla
wszystkich szkół w Koronie i Litwie, co także Kołłątajowi
zlecono. Pozostawała
inna, trudniejsza reforma samego Uniwersytetu. Wizytatorem Akademii był
biskup
Sołtyk, mianowany jeszcze w r. 1768; wróciwszy z wygnania z
osłabionym już
umysłem, zamknął się w samotności; a jak diecezją się nie zajmował, tak
i o
Uniwersytecie nic nie wiedział, lecz urzędu wizytatora nie składał.
Pomimo
zaufania, które Kołłątaj budził w Komisji, nie można było
tak wielkiego dzieła,
jak reforma Akademii, i wobec tak wielkiej powagi jak biskup krakowski,
powierzać młodemu 28-letniemu kanonikowi. Wyznaczono więc osobną
komisją, pod
przewodnictwem biskupa Szembeka, do której należał
archidiakon krakowski, x.
Olechowski i profesor Bogucicki, lecz duszą jej i głównym
działaczem miał być
Kołłątaj. Wnet też, dzięki swej energii i żelaznej pracowitości,
wszystkie
interesy przejął w swe ręce i bardzo prędko oswoił umysły ze swą
godnością
wizytatora Akademii. Roztropnie podzielił całe zadanie na trzy części:
naprzód
zajął się funduszami Uniwersytetu, następnie rozpatrzył się w jego
prawach i
przywilejach, w końcu miał przystąpić do planu nauk i do zmian w
składzie
profesorów.
Śniadecki,
świadek naoczny
jego prac w tej epoce, nie może znaleźć dosyć słów pochwały
dla gorliwości, z
jaką młody wizytator wyszukiwał i porządkował fundusze Akademii, a
także dla
odwagi, z jaką się naraził na walkę z ludźmi, którzy je
obracali na swoją korzyść;
atoli bynajmniej nie chwali pośpiechu, z jakim dokonano reformy nauk.
Było
niewątpliwie w Szkole głównej, jak w całym narodzie, wiele
ospalstwa i
zaniedbania; profesorowie zbyt rozmiłowani i zamknięci w odwiecznej
rutynie,
mało o tym wiedzieli, co się działo w świecie naukowym europejskim; ale
pomimo
to, w owych starych urządzeniach niejedno znajdowało się dobre;
należało nowym
ożywić je duchem i świeżymi opatrzyć siłami, a stary pień
mógł jeszcze wypuścić
zdrowe gałęzie. Tymczasem Kołłątaj, jak mówi
późniejszy akademik, „starą
machinę rozebrał, ale jej złożyć nie umiał”.
W miejsce dawnych kolegiów, które młodych
profesorów, w miarę ich przykładania
się, przypuszczały do coraz to większych korzyści, zaprowadził
nowoczesny
podział na fakultety, w których wszyscy profesorowie byli
sobie równi tak, że
czy mniej, czy więcej, czy wcale niezasłużeni, jednostajne pobierali
pensie.
Akademia zbyt łatwo tym zmianom się poddała, być może w obawie by jej
nie
przeniesiono do Warszawy; Komisja edukacyjna zbyt prędko je
potwierdziła; i
stało się, że „wciągu jednego roku zatarto prawie, co wieki
wyrobiły”.
Też same urządzenia, które w
Polsce tak gwałtownie wywrócono, Śniadecki kilkoma laty
później oglądał w
Anglii w pełnym rozkwicie i z uwielbieniem o nich wspomina; dziś
jeszcze
istnieją one w Cambridge i przynoszą niepospolite korzyści naukom i
krajowi.
Reforma
Kołłątajowska
Akademii, długi czas sławiona, nie doczekała się jeszcze bezstronnego
historyka. Nie jesteśmy w stanie wydać o niej sądu, ale, o ile bez
głębszego
rzeczy poznania, godzi się wypowiedzieć swoje mniemanie, to powiemy, że
szczęśliwą nazwać jej nie można. Wiadomo, że światła nauk w
Uniwersytecie na
nowo nie rozpaliła, a zdaje nam się, że zatraciła w nim ducha
korporacji. Odtąd
nie widziano tam już owej pięknej dla Akademii czci i miłości
dawniejszych
profesorów, którzy ją za swoją matkę, za swoją
rodzinę uważali i zbiory swe naukowe
jej przekazywali i pożytecznymi wzbogacali ją fundacjami. Upadek kraju,
rządy
obce i napływ cudzoziemców do uniwersyteckich katedr
przyczyniły się jeszcze
bardziej do zagubienia w niej starych tradycji.
W roku 1781,
wcześniej
jeszcze nim swej reformy dokończył, zerwała się na Kołłątaja burza.
Lubił on
życie wygodne i okazałe, a że pensji wizytatorskiej nie pobierał,
majątku
własnego nie posiadał, a dochody z kanonii nie wystarczały, przymuszony
był
szukać dla siebie funduszów. Wziął w dzierżawę wieś
Bieńczyce, należącą do
probostwa akademickiego Ś. Floriana, lecz rat podobno nie płacił, czym
proboszcz znudzony, puścił ją komu innemu. Kołłątaj przebywał
podówczas w
Warszawie; słudzy, którzy o niczym nie wiedzieli, nie
chcieli ze wsi ustąpić,
przyszło do bójki i krwawych zatargów. Zerwał się
Sołtyk, a żywiąc ku niemu
głęboką niechęć od czasów jego instalacji, pozwał go przed
swój sąd, skazał
zaocznie, zbyt porywczo, na utratę kanonii i kilkumiesięczne wiezienie.
Sąd
prymasowski obalił wprawdzie ten wyrok, niemniej jednak Kołłątaj wiele
w tym
czasie wycierpiał. Uznała jego krzywdę Akademia, a chcąc przy tym
uczcić
zasługi, obrała go w r. 1783 rektorem. Wrócił więc do swego
dzieła, lecz
niedługo trwała dobra harmonia. W r. 1785, zawakowało probostwo
akademickie w
Koniuszy, starał się o nie profesor x. Garycki i Kołłątaj jawnie go
popierał,
lecz po kryjomu dla siebie je wyrobił. Oburzyło to
profesorów; ich żal
zaostrzył się potem jeszcze mocniej, gdy Kołłątaj bez wiedzy Akademii,
za
rezolucją Komisji edukacyjnej nieprawnie wyrobioną, sprzedał wieś
akademicką
Tęgoborz. Wobec podejrzeń i niechęci, które z tych
powodów urosły, uznała
Komisja edukacyjna, że nie można dłużej zostawiać Kołłątaja w Krakowie.
I on
sam sprzykrzył sobie tę pracę i oglądał się za czymś innym, co by go do
wyższych zawiodło godności. W połowie 1785 napisał list do
króla, w którym
przypomniawszy mu, że od lat dziesięciu pracuje w Komisji edukacyjnej,
a
dopiero od trzech pensję pobiera, prosił o zaopatrzenie chlebem
duchownym i o
jakiś urząd koronny, bliższy osoby królewskiej,
„aby zgromadzenia naukowe
widziały, jak łaskawy monarcha wynagradza zasługi”.
Oprócz
kanonii
krakowskiej, posiadał Kołłątaj pod te czasy kilka
beneficjów: w Mielcu, nad
Wisłoką w Galicji, w bliskim sąsiedztwie jego wsi rodzinnej; w
Pińczowie od
Wielopolskich, od których także Chrobrza się domagał, lecz
śmierci proboszcza
doczekać się nie mógł; świeżo wspomnieliśmy, w jaki
sposób otrzymał Koniuszy;
nadto, za staraniem x. Poniatowskiego, naówczas
administratora diecezji
krakowskiej, przybyło mu bogate beneficjum Krzyżanowice, kollacji
Norbertanów,
które mu z czasem do dwóch tysięcy
dukatów przynosiło, lecz wprowadziło w
niemiły zatarg z Nuncjaturą.
Chleba duchownego miał więc już dosyć, choć w żadnym z tych
beneficjów curam
animarum nie sprawował, co w owej epoce u wyższych
dygnitarzy było
zwyczajne. Lecz i zaszczyty nie dały na siebie czekać; otrzymał order
Św.
Stanisława, a po skończonym trzyleciu rektorskim, w r. 1786,
referendarię
litewską.
Do tej chwili
był
najściślej związany z Prymasem, za j e g o c z ł o
w i e k a uchodził; sam we
wspomnianym liście do króla wspomina, że opiece księcia całą
winien egzystencją
i z niewygasłą dlań wdzięcznością się oświadcza. Ale teraz, rzeczy
odmienny
biorą obrót: ze zmianą systemu politycznego w
Rzeczpospolitej nowi ludzie
wychodzą na wierzch. Czytelnicy przypomną sobie, że w r. 1788,
wśród walki
wyborczej, która poprzedziła otwarcie Sejmu, odbył się zjazd
w Puławach.
Naradzano się tam nad nowym programem politycznym i tam także urodziły
się owe
instrukcje sejmiku lubelskiego, które ów program
dla przyszłej konfederacji
zapowiedziały. Twórcami planu i kierownikami roboty byli,
oprócz ks. Generała
Z. P., Ignacy i Stanisław Potoccy, Seweryn i Kazimierz Rzewuscy;
zapraszano do
wspólnego dzieła i Szczęsnego, ale się nie zjawił.
Człowiekiem, na którego
wówczas cały kraj zwracał oczy, kandydatem do laski
marszałkowskiej od
wszystkich pożądanym, był Stanisław Małachowski. Jego pozyskać musiało
być dla
każdego obozu najważniejszym zadaniem, bo bez woli marszałka na sejmie
konfederackim nic stać się nie mogło. Małachowski znany był powszechnie
ze
swego patriotyzmu i nieposzlakowanej prawości, ale do żadnego obozu
jeszcze się
nie był przechylił i przypuszczano nie bez słuszności, że wyrobionych
pojęć
politycznych nie miał; wiedziano tylko, że od Rosji trzyma się z
daleka, że
aliansu z nią nie pragnie, a zresztą gotów przyjąć i
popierać całym sercem
wszystko, co dla kraju rokowało zbawienie. Gronu, o którym
wspomnieliśmy,
chodziło o to, aby go związać z sobą i z programem sejmiku lubelskiego
i ten
program wmówić weń tak, żeby go uważał za własny. Tym
końcem, na kilka miesięcy
przed zawiązaniem konfederacji, zaproszono Kołłątaja,
którego biegłość pisarską
Ignacy Potocki od dawna już był w Komisji edukacyjnej
wypróbował, aby zamiary partii
i zadania przyszłego sejmu wyłożył najprzystępniej, w formie
listów do
Stanisława Małachowskiego. Kołłątaj wziął się do tego bardzo zręcznie,
umiał
trafić do uczuć patriotycznych Małachowskiego, przypomniał mu, że nie
mając potomstwa,
nie potrzebuje dzielić swych uczuć między rodziną a Ojczyzną, że tej
ostatniej
może oddać się cały i siebie i swój majątek oddać jej w
ofierze. „Tyś światłem
naszym, tyś najpewniejszą nadzieją i los swój i swe ołtarze
tobie powierza Ojczyzna,” mówi do
niego na czele dzieła.
Listy te nie były zrazu przeznaczone do druku, a choć autor pisał je
dla Małachowskiego,
w odpisie biegały one z rąk do rąk, z wielkim zajęciem i upodobaniem
czytane,
ile że nie tylko treścią i uczuciem, ale i piękną ujmowały formą.
Dopiero, gdy
się spora wiązka zebrała, postanowiono je ogłosić. Podobały
się wielce
Małachowskiemu, zjednały go całkowicie do obozu, który je
puścił w świat: zjednały
go także dla Kołłątaja, który odtąd Małachowskiego staje się
człowiekiem. Prymas
był mu już niepotrzebny i odtąd z nim zerwał.
Tak się poczęła
i dokonała
ta najgłówniejsza z czasów Sejmu Czteroletniego
polityczna publikacja. Jej
pierwszy tom wyszedł w sierpniu, drugi w listopadzie 1788 r., zaraz po
otwarciu
sejmu. Ale Kołłątaj zanadto miał twórczości i poczucia
własnej siły, aby mógł
czas dłuższy utrzymać się w roli biernego komentatora i wykonawcy
cudzych
pomysłów. Skoro spostrzegł, że listy jego znajdują uznanie i
że publiczność,
zaraz po wyjściu, chciwie je rozchwytuje, przestał oglądać się na
ludzi, którzy
go do pisania skłonili, i już w drugim tomie poczyna rozwijać własne
pomysły; w
przedmowie zaś do trzeciego ostrzega, ze tych listów
Małachowski w rękopisie
nie czytał. Toteż, gdy zrazu oględny, to tylko ma na widoku, co siły
kraju może
dźwignąć bez obrażenia sąsiadów i bez głębokiego wewnątrz
wstrząśnięcia; później
coraz dalsze przedmioty wprowadza pod rozbiór, aż w końcu
całkowitą
Rzeczpospolitej reformę przedsiębierze. Jeśli w pierwszych listach
roztropnie
upomina, że wiek XVIII przystoi nam w skromności zakończyć, nie
pokazując
najmniejszego zuchwałości cienia, i jeśli dlatego nie tylko chce
większej armii
nad 60.000; jeśli nie odzywa się przeciw gwarancji i owszem w jej
granicach
pragnie wszystko co potrzeba uskutecznić, to w ostatnich tak radykalne
przemiany zapowiada, jakby Rzeczpospolita żadnym traktatem z
postronnymi nie
była związana. I on czuł się już śmielszy i w śmiałości sejmu widzi
ratunek dla
kraju: „Aspirat primo fortuna labori. O socii, qua
prima fortuna salutis
monstrat iter... sequamur,” woła
na czele trzeciego tomu.
Kołłątaj nie był
doktrynerem.
Wprawdzie i on hołduje zasadom patriarchy naszych
reformatorów, filozofa genewskiego
[Rousseau – przyp. red.], ale o tyle tylko, o ile od dawna
weszły one w nawyki
republikańskie narodu. Umysł to zbyt polityczny, organizator zanadto
praktyczny, aby miał tonąć w marzeniach; i owszem, zanim poda swą
receptę,
pierwej dobrze się przypatrzy organizmowi, w którym ma
skutkować. Rady
Nieustającej i innych magistratur znosić nie chce, dopóki
reforma
Rzeczpospolitej nie stanie, bo nie można dopuścić, abyśmy pozostali bez
rządu; „na
zbyt wielkie narazilibyśmy się trudności, gdyby sejm teraźniejszy miał
się
zatrudniać drobnymi interesami, przyzwoitymi władzy
wykonawczej.” Ta uwaga
świadczy, że Kołłątaj o wiele lepiej rozumiał machinę rządową, aniżeli
większość sejmowa, która właśnie rozbiwszy rząd, zarzuciła
władzę prawodawczą mnóstwem
bieżących spraw i z nimi uprzątnąć się później nie umiała.
Niepodobna nam
wyliczać
wszystkich przedmiotów, którymi autor w swych
listach się zajmuje, i na niby
się to dziś nie przydało; dość, jeżeli przejdziemy ważniejsze zmiany,
których
potrzebę upatruje w politycznym i społecznym ustroju. Stosunek
poddańczy
pragnie tak urządzić, aby osobista wolność chłopom, a własność
gruntów
dziedzicom była przyznana, pozwalając im zawierać dobrowolne umowy o
roboty lub
czynsze pod opieką sądów referendarskich. Szlachcie
czynszowej odejmuje głos na
sejmikach; radzi, aby wróciła do służby wojskowej, jak to
było zatrudnieniem
jej przodków; miasta natomiast przypuszcza do sejmu i tworzy
dla nich osobną Izbę
niższą, która bez mała tych samych, co wyższa,
szlachecka, używać
miała praw. Godnym jest uwagi, że choć z sądownictwem gruntownie
obeznany, nie
doradza w nim wielkich zmian; sądownictwo w Polsce lepszym było niż w
innych
krajach, zdaniem jego.
Naczelny rząd
oddaje
sejmowi pod warunkiem, żeby był trwałym. Myśl ta
urodziła się z
przekonania, że Polska jest Rzeczpospolitą, w której władza
najwyższa należy do
narodu. Ale ta władza powinna działać nieustannie a nie dorywczo, tym
samym
nieskutecznie. Długie doświadczenie przekonało, że sejmy zwoływane co
dwa lata
na sześć tygodni nie mogą zaradzić potrzebom kraju, i że rezultat i
wartość ich
działania nie jest w żadnym stosunku z wielkim nakładem czasu i
pieniędzy,
którego wymaga zachód sejmikowy. Sejm powinien
tedy obradować nieustannie! —
Rzeczpospolita taką była złożona niemocą, że każda myśl nowa wydawała
się jej
zbawieniem, jak choremu, który zwątpił o sobie, zbawieniem
się wydaje każde
nowe lekarstwo, i w ten sposób sejm trwały wszedł
w program ówczesnych
reformatorów. Potrzeba było nowego doświadczenia, aby
przekonać, że i to
lekarstwo może nie dopisać, że nieustające sejmowanie niekoniecznie
dźwiga i
urządza kraj, i owszem może go rozstroić; potrzeba było przesytu i
zmęczenia w
obradach i na koniec wyraźnego dowodu, że i ten nakład pracy jest za
wielki i w
żadnym nie zostaje stosunku z otrzymanym rezultatem, aby zwątpić o
skuteczności
tego środka. Jakoż, po dwóch latach, sejm trwały przestał
być ideałem
najlepszego rządu; ograniczono się na sejmie gotowym, który
na pewną
liczbę lat wybrany, mógł być zwołanym każdego czasu.
Sejm w myśli
autora ma
wybierać komisje, które właściwy rząd stanowią, a ich
związaniem będzie straż,
także od sejmu wybierana. Król przewodniczy w
straży i zasiada na sejmie,
ale o niczym nie decyduje. Kołłątaj spostrzega, że taki król
nie tylko bardzo
potrzebny, ale zaraz dodaje, że tak mocno zakorzeniona jest w narodzie
cześć i
miłość dla godności królewskiej, że żaden Polak prawy o jej
zniesieniu nie
poważy się nawet pomyśleć. Ciekawe to wyznanie, bo dowodzi, że w duszy
i w
sumieniu narodu król był czymś więcej, niż jego atrybuty
przypuszczać
pozwalały. Natura rzeczy silniejszą tu była od niemądrych praw i
wmówionych
doktryn, bo choć z przesadą powtarzano, że Polska jest rzeczpospolitą,
że cała
władza należy do narodu i jego reprezentantów, to jednak sam
instynkt
konserwatywny ostrzegał, że nie ma w tym prawdy. Owe wszechwładztwo
narodowe a
bez króla, mało w gruncie się różniło od
wszechwładztwa liberum veto; umiało
tylko przeszkadzać i burzyć, do budowania nie tylko było zdolne.
Ilekroć
zamierzano coś dodatniego postawić, zawsze się koło króla
skupiano, tak dobrze
za Wazów i Sasów, jak za Poniatowskiego, a tym
samym wyznawano, że Polska „mniemana
Rzeczpospolita” bez króla obejść się
nie może. Gdyby zresztą król był w
istocie tak nie znaczącą i niepotrzebną figurą, jak nasi statyści sobie
wyobrażali, to czas bezkrólewia powinien by być dla
Rzeczypospolitej
najwygodniejszy. Tymczasem właśnie przeciwnie, jeśli kiedy, to w czasie
bezkrólewiów stawało się widocznym, że owe
wszechwładztwo sejmowe, z rzymskich
wspomnień w nasze pojęcia zaszczepione, a od czasów Roussa w
doktrynę
zmienione, było złudzeniem, było frazesem, i wszyscy mogli widzieć
jasno, jak
na dłoni, że naród sam sobie nie wystarczał. Pozbawiony
króla, tracił ufność w
siebie, szedł ostrożnie jak ślepy z laską w ręku, każdej przeszkody się
bojąc,
albo też przeciwnie po szalonemu leciał naprzód, na żadną
przepaść nie bacząc.
Bezkrólewia to właśnie wykazywały, że król,
pomimo że miał ręce związane, przez
sam urok swego dostojeństwa i cześć tradycyjną dla jego powagi,
był jeszcze najlepszym
stróżem publicznego porządku w Rzeczypospolitej, jedynym
zespojeniem,
zatwierdzeniem jej całości, jedyną rękojmią bezpieczeństwa na zewnątrz.
I dlatego,
chociaż drogim był narodowi ów przywilej wybierania sobie
panu, to jednak
wszyscy rozsądni czuli, że tego przywileju trzeba się wyrzec i tron
sukcesyjnym
uczynić, ażeby owego stróża w Rzeczypospolitej nie brakowało
nigdy. Takie było credo
polityczne ówczesnych reformatorów,
długo po cichu wyznawane, zanim je
Staszic w swych uwagach głośno wypowiedział, a po nim Kołłątaj: tron
elekcyjny przez familie.
A zatem
— pewna opieka
przyznana chłopu, usunięcie szlachty czynszowej od sejmików,
przypuszczenie miast
do władzy prawodawczej, sejm trwały i król dziedziczny, choć
wyzuty z wszelkiej
władzy, bo nawet z prawa nominowania wyższych urzędników,
— oto są kardynalne
dezyderaty w dziele Kołłątaja, wspólne zresztą całemu
obozowi, do którego
należał. — W trzeciej części swoich Listów
zapowiada gotowy projekt do
formy rządu, i taki w istocie we dwa lata później ogłosił p.
t.: Prawo
polityczne narodu polskiego czyli układ rządu Rzeczypospolitej (Warszawa.
1790). Są to te same zasady, zredagowane krótko w formie
artykułów ustawy,
które poprzednio obszernie wyłożył, z jedną atoli nader
ważną różnicą na
korzyść władzy królewskiej. W projekcie swoim przyznaje
królowi veto od
uchwał sejmowych, które ustaje, jeśli następny sejm to samo
prawo uchwali. Być
może, że Kołłątaj uległ i w tym wpływowi opinii, która w
ciągu dwu lat znacznie
się im stronę króla przechyliła; ale być także może, że
działały w nim i inne
pobudki, o których niebawem mówić będziemy.
§ 156.
Epoka Sejmu
Czteroletniego
jest najpiękniejszą w życiu Kołłątaja i najbardziej godną uwagi.
Pokazuje ona,
jak wiele może człowiek, chociażby nie posiadał wysokiego stanowiska,
jeżeli
obok zdolności ma gorące zamiłowanie spraw publicznych i obok jasnego
rozumu,
energią, wytrwałość i pracę. Kołłątaj nie miał władzy, a mało ludzi w
tym,
czasie tyle rzeczy dokonało, co on; nie był posłem, a był największą
siłą
roboczą tego sejmu. — W tym wszystkim Listy Anonima
służyły mu za punkt
wyjścia. Zdobyły mu ufność Marszałka, który rad jego zdania
zasięgał i jego
piórem się posługiwał w odezwach lub projektach,
które do Izby przychodziły;
wciągnęły go także do mnóstwa czynności przygotowawczych,
które razem z
przywódcami partii pruskiej na poufnych naradach załatwiał.
— Okazana w Listach
życzliwość dla miast wprowadziła go w zetknięcie z
najcelniejszymi
mieszczanami, jak Deckert, Bars, Mędrzecki; w rozmowach, jakie z nimi
prowadził, urodziła się myśl owego zjazdu delegatów
miejskich w Warszawie,
który pod koniec r. 1789 tak potężny dał impuls sprawie
miejskiej, ale zarazem
i tak żywą wzniecił obawę, że duch francuski i do polskiego przenosi
się
mieszczaństwa. Przyznać trzeba, że do tej obawy dostarczył w pewnej
mierze
powodów memoriał miejski „w zbyt
górnych” przez Kołłątaja zredagowany
słowach. Roztropność króla i
przywódców sejmowych z jednej strony, a z drugiej
pokorna wytrwałość Deckerta i jego towarzyszy, usunęły wprawdzie
nieufność i
sprawę miejską do najszczęśliwszego doprowadziły, rezultatu, atoli
niechęć i
podejrzenia, jakie od tej chwili przeciw Kołłątajowi się zrodziły, nie
przestały na nim ciężyć do końca. — Związał się on tymi czasy
z kilkoma ludźmi,
którzy mu stałą byli pomocą; celniejsi między nimi, jak
Franciszek Jezierski i
Franciszek Dmochowski, i w tym byli jemu podobni, że choć księża, o
Kościół
mało się troszczyli. Z tej to „kuźnicy,” jak
ją nazwał Turski (i ta
nazwa została), wypadały raz po razie potężne groty w sprawie
miejskiej, w
sprawie sukcesji tronu lub reformy rządowej itp., które
dotkliwie raziły
przeciwników. Cokolwiek Kołłątaj lub Jezierski napisał, było
w lot chwytane, czytane,
wywoływało namiętne dyskusje i repliki. Pomnażało to rozgłos,
który się szerzył
około imienia i osoby Kołłątaja, ale i przyczyniało mu niechętnych.
Coraz
bardziej rozdzielały się o nim opinie. Jedni bacząc na jego talenty,
przedsiębiorczość
i odwagę, dokładali wszelkich starań, aby go wysunąć
naprzód, do pierwszego
rzędu; drudzy przeciwnie, widzieli w nim ducha niespokojnego, czyli jak
później
mówiono, „jakobina,” nieprzyjaciela
szlachty i Kościoła, człowieka, którego
ambicja ściągnie niechybnie na kraj cały wiele złego. Jeden z
pierwszych, który
się do niego w tym czasie przybliżył i chciał mu utorować drogę do
senatu, był
Naruszewicz. Mając sobie przyrzeczoną katedrę łucką, prosił usilnie
Stanisława
Augusta, aby mianował Kołłątaja biskupem smoleńskim; mniemał on
zapewne, że w
senacie Kołłątaj byłby przydatny, a Kościołowi by nic zaszkodził, bo
diecezja
smoleńska nie istniała. Król się wahał, mówił że
Kołłątaj jeszcze młody, czekać
może; wreszcie infułę smoleńską oddał Gorzeńskiemu, a Naruszewiczowi
odpisał,
że jeśli chce może go zrobić swym koadjutorem w Łucku. Naruszewicz tej
rady nie
posłuchał; infuła ominęła Kołłątaja. — W
kilka miesięcy później
zawakowało po Garnyszu biskupstwo chełmskie, a zarazem pieczęć mniejsza
(6
paźdz. 1790). Na katedrę chełmską przedstawiała szlachta lubelska x.
Skarszewskiego i tą propozycję jednomyślnie uchwalono w sejmie, ale
inaczej
było z podkanclerstwem. „Do pieczęci, pisze St. August,
promują Kołłątaja
Potoccy, Czartoryscy i marsz. Małachowski, ale Kanclerz tak mu był
przeciwny,
iż się aż odkazywał, iż kanclerstwo złoży, gdyby go zobaczył
kolegą”.
Z początkiem listopada t. r. ks.
Generał Z. P. przypuścił nowy szturm za Kołłątajem, atoli
Król miał i wówczas
przeważanie rację, by się nie spieszyć z wyborem. W sejmie odzywano się
wielokrotnie, że należałoby zmniejszyć liczbę ministerstw i w tym duchu
złożono
nawet projekt u laski; póki więc ta rzecz nie była ubita,
nie wypadało mianować
nowych ministrów. Przy tym i osoba kandydata dawała do
myślenia. „Wprawdzie,
słowa są króla, w talentach nie widzę, kto by przewyższał
Kołłątaja między
kompetytorami, ale ci kompetytorowie dla swoich celów
czernią go jak mogą de
vita et moribus. A najbardziej szkodzić mu usiłują tym, że
on najwięcej
pisał i gadał za sukcesją tronu, za podniesieniem stanu miejskiego; i
jemu
przypisują to wszystko w projekcie rządowym, co najbardziej walczy i ze
zwyczajami i z przesądami panującymi u nas... Więc podobno Kołłątaj
będzie
musiał wraz z drugimi aspirantami do ministerium jeszcze poczekać; lubo
on i
jego promotorzy się boją, aby przy większej liczbie nie przeważyły
rekomendację
za kim innym”.
Pod tę porę
właśnie
zbierały się sejmiki, które nowymi posłami miały zasilić
skład Izby. Rozeszła
się po kraju wiadomość, że Kołłątaj na wszelki sposób ciśnie
się do pieczęci,
przy czym nie omieszkano rozgłosić wszystkich skarg i
zarzutów, które przeciw
niemu w stolicy krążyły. Broniono go tu i ówdzie (między
innymi Hulewicze, jego
krewni, na Wołyniu), ale ilość nieprzyjaciół przeważała
znacznie. Kilkanaście
sejmików wpisało do swych instrukcji zastrzeżenie, że
Kołłątaj ma być od
pieczęci wykluczony.
Stanisław August, jakkolwiek coraz życzliwszym był dla niego, nie
mógł nie
zważać na te głosy. W lutym 1791, wróciła na stół
Izby sprawa rozdawnictwa
ministerstw; ogromna większość domagała się utrzymania dawnej ich
liczby; czym
Król ośmielony, Ign. Potockiego marszałkiem w. lit.,
Kossowskiego podskarbim w.
kor. mianował; Kołłątaja pominął. Byli tacy, co przypominali pieczęć
niniejszą,
ale polecali do niej x. Gorzeńskiego. Nominacja Kołłątaja zdawała się
być im dłuższy
czas odwleczoną.
Tymczasem
przyszło nareszcie
do skutku, od dawna przez Króla żądane, porozumienie się
jego z przywódcami
większości. Przekonawszy się, że nie potrafią w żaden sposób
przeforsować w
sejmie nowej formy rządu, umyślili narzucić ją zamachem stanu, a
wiedząc, że to
bez Króla zrobić się nie da, zażądali od niego pomocy i
prosili, by im podał
rys ustawy rządowej, jaki by za najodpowiedniejszy dla kraju uważał.
Król
ułożył projekt i wręczył go Małachowskiemu i Ign. Potockiemu; ci zaś
przyzwyczajeni od dawna posługiwać się zdaniem i piórem
Kołłątaja, oddali mu
pismo królewskie do rozważenia i poprawy. Zaczęły się poufne
narady w zamku
królewskim, w najściślejszej prowadzone tajemnicy, na
których i Kołłątaj
znajdować się musiał, i w ten sposób stał się on
uczestnikiem najważniejszej
reformy a zarazem tajemnicy stanu; od chwili zaś, gdy taż ustawa
została
przyjętą i zaprzysiężoną, Kołłątaj jako jeden z ich
twórców stawał się mężem
wskazanym do jej przeprowadzenia i w nowym rządzie zająć miejsce
musiał. I oto
po raz trzeci zmienia on swego protektora; odtąd jest człowiekiem
Króla, —
nie na długo. Pieczęć podkanclerska, przedmiot tak długich i usilnych
starań,
zbliżała się nareszcie do rąk jego; wszelako i tym razem nie zabrakło
silnej opozycji.
Biskupi jednomyślnie oznajmiali Królowi, że uważali
Kołłątaja za człowieka
niebezpiecznego dla państwa i dla Kościoła; Nuncjusz podobnież okazywał
mocne niezadowolenie,
z tej mianowicie przyczyny, że Kołłątaj zostawszy podkanclerzym, zechce
być
biskupem, a tego Rzym wcale sobie nie życzy. W końcu, sam biskup
Krasiński,
jakkolwiek filar partii konstytucyjnej, przyszedł prosić
Króla, żeby Kołłątaja
nie mianował, bo z tej nominacji najgorszych można spodziewać się
skutków; aby
zaś usunąć te ciągłe skargi publiczności na chciwość i ambicją
duchowieństwa,
radził, iżby odtąd żaden ksiądz nie mógł być kanclerzem.
Atoli Kołłątaj umiał te ciosy ode
przeć. Utworzył się był właśnie klub, który się zbierał w
pałacu
Radziwiłłowskim, pod nazwą: Przyjaciół Konstytucji
3-go maja; należała
do niego większość posłujących. Ci sprawę Kołłątaja uważali za własną i
prosili
Króla na piśmie o jego nominację.
Już też Stanisław August zwlekać jej dłużej nie mógł, ile że
Jacek Małachowski
od ogłoszenia konstytucji usunął się na stronę i obowiązków
kanclerskich pełnie
nie chciał. Kołłątaj otrzymał swój dyplom w drugiej połowie
maja 1791.
Można się było
spodziewać,
że wszedłszy do ministerstwa, nowy podkanclerzy stanie się
głównym działaczem,
duszą nowego rządu; i w rzeczy samej, od tej chwili, działalność jego
związana
jest najściślej z historią kraju aż da upadku konstytucji. Nie będziemy
nad nią
tu się rozszerzali, znajdzie się później miejsce do
mówienia o niej. Tu tyłka
chcemy naznaczyć, że sejm, choć wiele robił w tej epoce, nie robił
tego, co
było najpotrzebniejsze, nie dość zajmował się skarbem i wojskiem.
Kołłątaj, z
powołania prawnik i polityk, na wojskowości się nie znał i nie zwracał
na nią
uwagi, a podobnego jemu usposobienia byli wówczas wszyscy
ludzie u góry
stojący. Stracono rok cały, który mógł i
powinien, był posłużyć ku obronie
kraju. Lecz były i przeszkody. Aby zapewnić konstytucji jak
najliczniejszych
stronników, unikano wszystkiego, co by mogło obudzić
podejrzenie, że ona może
Polskę wystawić mi bliskie niebezpieczeństwo, że aby ją zasłonić od
sąsiadów,
potrzeba wojska i pieniędzy. Chciano, aby kraj wierzył, że wszystko się
zgodnie
załatwi i że nowych ofiar i wysiłków nie będzie już
potrzeba; i uwierzono temu.
Dość późno wzięto się do zasilenia skarbu sprzedażą
starostw. Kołłątaj domagał
się, na wzór francuski, aby wszystkie sprzedać od razu,
zostawiając
dożywotnikom połowę dochodu, emfiteutom ósmą część. Sejm nie
poszedł tym razem
za jego opinią, ale wiadomość o takowym żądaniu podkanclerzego rozeszła
się po
kraju i we wszystkich kołach zainteresowanych wywołała przeciw niemu
nowe
rozdrażnienie.
Jednakowoż,
gdyby można w
tym miejscu zamknąć jego dzieje, byłby on zostawił kartę zaszczytną po
sobie.
Zasługi jego były wielkie, w krótkim czasie zrobił dużo
więcej niż jego
przyjaciele polityczni, którzy przed nim przyszli do władzy.
Prawda jest, że na
owej pamiętnej sesji, na której radzono nad akcesem do
Targowicy (24 lipca 179,
Króla gorąco do niego namawiał: „Dziś jeszcze,
Miłościwy Panie (były jego
słowa), trzeba to zrobić, nie jutro; każdy moment jest drogi, bo go
krew
Polaków oblewa;” prawda i to, wyjeżdżając do
Warszawy, swój akces zostawił.
Trudno go jednak za ten akces
potępić. Był on jednym z najgorliwszych stronników systemu
pruskiego, dopóki ta
podpora zdawała się być pewną; lecz i później jeszcze, kiedy
Dwór berliński
począł się wycofywać z niewygodnego mu sojuszu, a Elektor saski nie
śmiał ani
przyjąć ani odmówić korony, Kołłątaj i wtedy nawet podawał
radę, żeby
królewicza pruskiego ożenić z polską infantką i w ten
sposób Polskę z Prusami
połączyć.
Myśl dziwaczna, duchowi polskiemu przeciwna, ale w usposobieniu
ówczesnym
umysłów da się wytłumaczyć. Dopiero od chwili, gdy pomoc
Prus stanowczo zawiodła,
przerzucił się na drugą stronę, zamyślając o ścisłym sojuszu z Rosją.
Oto, co
sam pisze w kilka miesięcy później: „Pomagał
Król pruski, trzymali się Króla
pruskiego; zdradził Król pruski, czegóż
przyjaciele konstytucji żądają? Oto,
aby Imperatorowa przyjęła koronę polską dla wnuka swojego, aby on pod
układem
konstytucji panował. Jeżeli Rosja chce, jakich modyfikacji w
konstytucji,
wszyscy dobrze myślący na to przystają, chociażby nawet silniejszy rząd
co do
władzy wykonawczej był zaprowadzonym.
Tej myśli chwycił się całą duszą, w niej widział możność ratowania
konstytucji,
w niej ostatnią deskę zbawienia dla kraju i dla tej nadziei
Króla do akcesu nakłaniał
i sam go potajemnie złożył. — Mniemamy, że brać mu tego za
złe nie można, bo
ducha rycerskiego nie miał, ani on ani całe ówczesne
pokolenie. I nie ganili mu
tej opinii najbliżsi towarzysze jego prac. Było formą od
wieków u nas przyjętą,
że każda konfederacja zwycięska zwoływała sejm, aby swe czynności
uprawnić i
zwyczajny bieg rzeczy w Rzeczypospolitej przywrócić, i nikt
nie przypuszczał,
aby Konfederacja targowicka inaczej zakończyć się mogła, jak tylko
sejmem
według form prawnych zwołanym. Otóż, sam Małachowski tego
pragnął, iżby
Kołłątaj jako podkanclerzy na takim sejmie targowickim się znajdował i
swą
wymową i zaradnością, którą nad wszystkimi celował, ocalił,
co by się dało z
konstytucji 3-go maja i z praw uchwalonych w ostatnim czteroleciu
Pod koniec lipca
1792
Kołłątaj wyjechał z Warszawy; jakiś czas leczył się na podagrę w
kąpielach
czeskich, a potem do Lipska wyruszył, gdzie właśnie odbywał się
jarmark.
Przyszła mu myśl dość szczególna próbowania
handlu; skupował płótna i batysty,
wysyłał je do Warszawy, dając zlecenie swemu pełnomocnikowi, aby je
umieszczał
po magazynach i uważał, jaki by z tego obrotu można odnieść zysk;
chciał także
grać na francuskich papierach w przekonaniu, że to droga do fortuny.
Było to
trochę dla zabicia czasu, trochę w chęci robienia interesów,
której to żyłki
nigdy pozbyć się nie mógł. Ale oczy jego zwrócone
były głównie na Petersburg.
Długo nie tracił nadziei, że Katarzyna zrozumie korzyść, jaką by
odniosła z
osadzenia swego wnuka na tronie polskim i w tym przypuszczeniu znosił
się przez
Stras-sera z Bułhakowem i swoje usługi ofiarował. Ostrzegał, że jeżeli
Rosja
zechce utrzymywać Polskę w anarchii, będzie musiała przyzwolić na jej
podział. I
tak się też stało. Pomimo wszystkich usiłowań gabinetu petersburskiego,
aby
mocarstwa niemieckie zatrudnić od strony francuskiej, a sobie swobodę
działania
w Rzeczypospolitej zapewnić, Prusy nie dały się popchnąć do wojny,
dopóki im nie
przyrzeczono zapłaty w Polsce; że zaś i Austria z tej gry nie chciała
wyjść z
próżnymi rękoma, pozwolono jej zabrać Bawarią, a elektom
bawarskiego wynagrodzić
Belgią. — Bywało wielu w dziejach świata
intrygantów, którzy rządzili jak szalbierze,
ale polityki tak brzydkiej i tak szalbierskiej, jak ta, co w tym czasie
na
kontynencie europejskim zapanowała, niełatwo znajdzie. Zabijano
naród, który
dźwigał się mozolnie z upadku; wydzierano inny kraj, bez żadnej
przyczyny;
dynastii, która od wieków nim rządziła, i to
wszystko działo się w chwili, gdy
monarchowie podejmowali niby rycerską wyprawę. by tron
królewski we Francji i
porządek społeczny w Europie ratować! Ludzie rządzący
podówczas we Francji
przewyższali bez wątpienia ministrów europejskich śmiałością
swych zbrodni, ale
u jednych jak drugich taki sam był cynizm, taki sam brak zmysłu
moralnego. Bez sumienia
byli jedni, ale ich przeciwnicy nie lepsi. Słusznie mówi
historyk pruski, że
rewolucja francuska, chociaż z każdym krokiem naprzód,
grzęzła coraz głębiej w
zbrodniach i krwi, to jednak w tym zyskała swe historyczne
usprawiedliwienie,
że jej nieprzyjaciele, przy tych wszystkich straszliwych wywrotach,
myśleli
tylko o sobie.
— Tymczasem wojna wybuchła. Najniedołężniej przez
sprzymierzonych prowadzona,
prędko szalę zwycięstwa na stronę Francuzów przechyliła.
Bitwa pod Jemappes
(6 paźdz. 1792 wydała Belgię w ich ręce; w Moguncji utworzyły się kluby
republikańskie, które przyrzekły wspomagać
Francuzów, a ci nawzajem zobowiązali
się, że ich w ręce sprzymierzonych nie wydadzą. Manheim wysłało
delegację do Custina
z zapytaniem, dlaczego do nich nie przychodzi. Po innych miastach
niemieckich
cieszono się głośno z przewagi republikanów. W Dreźnie,
kiedy Elektor
dowiedział się o śmierci Króla francuskiego, kazał zamknąć
salę redutową; ale
publiczność odezwała się: „my nie jesteśmy krewnymi Ludwika
Capet; kto jego
kuzynem, niechaj się smuci.” I poszli do innej sali tańcować.
„To wojna królów
i szlachty, mówiono, niech oni płacą na wojnę, nas to nie
obchodzi.” Słusznie
odzywa się Kołłątaj w jednym z listów
współczesnych, że w tak
powszechnym niebezpieczeństwie Europy nie godziło się rządom
szalbierzyć,
obdzierać kraje, zabijać narody, boć to wszystko musiało otwierać oczy
na ich
nieuczciwość i jednać umysły dla Francji rewolucyjnej.
Rządy
europejskie siały
zgorszenie i z tej siejby musiały pierwsze zebrać plon. Lecz temu
zgorszeniu
uległ i Kołłątaj. W jego duszy wrażliwej odbywał się tymi czasy dziwny
proces;
pod wpływem wiadomości, które go i z kraju i z zagranicy
dochodziły, zmieniały
się jego poglądy, usposobienie, sympatie a obraz tej przemiany widoczny
jest w
listach, które pisywał podczas pobytu swego w Czechach i
Saksonii. —
Wyjeżdżając z Warszawy, umówił się z marsz. Małachowskim i
Ign. Potockim, aby u
żadnego Dworu nie bywać, protestów nie zanosić, partii nie
formować, żadnej
zgoła nie stawiać przeszkody zwycięskiemu w Polsce stronnictwu.
„Niech robi
szczęście narodu, mówi on, choćby z naszym prześladowaniem i
zgubą.” Było to
zacne postanowienie i w nim Marszałek wytrwał do końca, lecz i Kołłątaj
jakiś
czas od niego nie odstępował. Śledził uważnie, co się dzieje w Europie;
postępy
Francuzów przejmowały go zrazu obawą a bardziej jeszcze
doktryny, które
roznosili. Słysząc, że w Polsce wzmaga się rozdrażnienie w niższych
klasach,
troszczy się o to, kto je podnieca, nic dobrego stąd się nie spodziewa.
Obawia
się ciężkiego losu dla duchowieństwa, tym bardziej „żeśmy na
to zasłużyli,
bośmy nie oświecali ludu dostatecznie i nie bronili jego
interesów. Tryumfy
Francji obalą w całej Europie szlachtę i duchowieństwo; jasno tedy
widać, jaki
los nas czeka...” „Monarchów zrozumieć
nie można; ani ich chwała ani własny
interes nie prowadzi.” — Atoli zwolna ta trwoga
przed kataklizmem ustępuje
miejsca innemu uczuciu. Do oburzenia, jakie w duszy Kołłątaja musiał
wywołać
drugi podział kraju, przyłączyła się i boleść z osobistego
prześladowania.
Konfederacja targowicka, wprowadziwszy Rosjan do Rzeczpospolitej, gdy
nie mogła
jej uchronić od rozszarpania, puściła się sama na rozboje. Zaczęły się
restytucje
i wywłaszczenia; Kołłątaj pierwszy padł ich ofiarą. Odebrano mu
pieczęć, wyzuto
nieprawnie z probostwa krzyżanowickiego, zagrabiono nawet majątek
prywatny,
pięć wiosek kupionych w r. 1787. Stracił przeszło 70 tysięcy rocznego
dochodu.
Publiczne klęski i osobiste krzywdy zakrwawiły mu serce; widział, że
niczego
ani dla siebie ani dla kraju spodziewać się nie może, dopóki
się utrzyma system
panujący w Europie; za czym stopniowo, obawa, którą miał
przed Francuzami,
zmieniała się u niego w życzliwość. „Francuzi, odzywa się on,
są jedynymi
pogromcami despotyzmu; ich wojna jest wojną całego ludu, bo sprawa, o
którą się
biją, jest sprawą wolności; dlatego i nam Polakom nie należy
spóźniać się w
myśleniu o Ojczyźnie: W coraz większym podziwianiu dla powodzeń
Francuzów, „to
nie do uwierzenia, woła on, co się dzieje! Prawda, że obok tego
zdarzają się
okropności, ale cóż robić; Król francuski musi
paść ofiarą, na to nie ma
środka.” „Jest rzecz prawie niezrozumiana (pisze do
Strassera 12 lutego 179, że
obok największych szaleństw, które nam się takimi
być zdają, widać
zawsze jakieś rozumne kierowanie robót; że kiedy my się
lękamy najgorszych
skutków, wtenczas nadspodziewanie wszystko jest w najlepszym
stanie i porządku.
Ja sam miałem serce ścieśnione nieszczęściem Króla
francuskiego. Myślałem, że
to sprawi najgorsze skutki; jednakże... spokój Paryża i
całej Francji dowodzi,
że konwencja trafiła w serce ludu.”
W historii
świata bywają nieraz
kary bardzo zasłużone, których wykonawcy niemniej, dlatego
są bardzo występni.
I rewolucja francuska była takim wykonawcą kary zasłużonej. była miotłą
przeznaczoną do wymiecenia wielu śmieci na stałym lądzie, nie tylko
sama
dlatego ani czystą ani uczciwą nie była. Czuł to Kołłątaj w pierwszej
chwili,
ale później czuć przestał. Pod wrażeniem niegodziwej
rządów europejskich
polityki, przeszedł, jak widzimy, od trwogi do podziwiania, od
podziwiania do sympatii
dla Francuzów. Fakt to godny uwagi, świadczy, że i w nim
także niewiele być
musiało zmysłu moralnego, kiedy się tak prędko w jego duszy zatarł, i
kiedy
zbrodnie Republiki przestały go ranić od chwili, gdy się jej powodziło.
Warto pamiętać
tę przestrogę, bo podobne wywroty mogą się jeszcze za dni naszych
powtórzyć;
dla nieszczęśliwych, każdy zwycięzca niebezpieczną może stać się
pokusą!...
Tymczasem, w związku z postępami Francuzów, obudziły się w
nim nadzieje dla
Polski; i w Austrii i w Czechach spodziewa się on niebawem rewolucji.
„Sąsiedzi
nasi, pisze, znajdą się wkrótce w takim zaburzeniu, że
siebie ratować będą
musieli.” „Chociaż Prusacy weszli do kraju i
Austriacy może wejdą, nie traćcie serca,
bo jeszcze nie cała zakończyła się scena. Te wieloryby nas nie zjedzą,
Polska
musi przejść przez wielkie zamieszanie; przyszła wojna pokaże, że nie
sami
tylko Francuzi interesować się nami będą.” I oto jak wychodzi
mu z pamięci zobowiązanie
powzięte z Małachowskim, aby za granicą nic na swą rękę nie
przedsiębrać; oto
jak człowiek stanu i polityk praktyczny zaczyna konspirować; i oto jak
dawny
protegowany Prymasa, przyjaciel zacnego Marszałka sejmowego i czynny
doradca
Króla, — staje się c z ł o w i e k i e m
r e w o l u c j i !... Sprowadza do
siebie zaufanych ludzi, wysyła ich w różne strony;
Kościuszce daje pieniądze na
drogę do Paryża, do Londynu, do Szwecji. Powstaje w nim myśl o
rewolucji, na
zasadach francuskich, jednak zdrowy rozsądek go ostrzega, że na
współdziałanie
Francji liczyć nie można. Mniemał on, że Rosji niepodobna inaczej
powstrzymać
jak uderzając na nią od południa i od północy jednocześnie.
Tymczasem
spostrzega, że Francja pobudza Turcją do wojny, ale z Austrią nie z
Rosją, a w
Danii i w Szwecji, zamiast wzmacniać rządy i ośmielać je do
wspólnej akcji,
zatrudnia je u siebie, rzucając do tych krajów zarzewie
rewolucyjne. Ta
polityka Konwencji zraziła go i otrzeźwiła poniekąd. Pod koniec 1793
pisze do
Barsa: „Oglądać się nie można, tylko na siebie samych.
Okoliczności nie
opuszczać, gdy się pokażą. Bez przyjaznych kombinacji nic płocho nic
poczynać, przedsiębranych
układów bez rozsądnego wyrachowania do skutku nic
przywodzić.” Ale rady te
przychodziły już za późno; powstanie niebawem wybuchło.
Zanim powiemy o
tej
ostatniej przemianie w politycznym życiu Kołłątaja, musimy wspomnieć o
pracy
piśmiennej, zbiorowej, do której w tym czasie należał. W
ciągu lata 1793,
urodziła się słynna książka:
O ustanowieniu i o upadku konstytucji 3 maja. Kołłątaj
bawiąc w Lipsku
razem z Ignacym i Stanisławem Potockim, powziął myśl wydania odpowiedzi
na
deklarację Dworów pruskiego i rosyjskiego, a oraz na liczne
odezwy naczelników
konfederacji targowickiej, w których czynności sejmu i
ustawa konstytucyjna
niegodnie były spotwarzone. Do pomocy przyzwano Dmochowskiego. Kołłątaj
ułożył
plan i każdemu ze współpracowników wyznaczył
robotę; Dmochowski miał się zająć
zlaniem w całość pojedynczych części i druku dopilnować. Do końca
września 1793
rzecz była gotowa i tegoż jeszcze roku wyszła na świat.
Chociaż z dobrze
obmyślanym planem i w
jednym pisarza duchu, książka ta ma jednak wszystkie cechy zbiorowej
roboty. I
styl w niej różny i brak ciągu w opowiadaniu historycznym,
niemało zwrotów
mniej potrzebnych i powtarzania; każdy rozdział wydaje się osobną w
sobie
skończoną rozprawą.
Pomimo to, nie znamy w literaturze polskiej książki, która
by tak głośnego i
trwałego doznała powodzenia. Ogłoszona współcześnie po
niemiecku (w tłumaczeniu
Lindego), przedrukowana kilka razy po polsku, znajdowała się w ręku
wszystkich,
czytana z chciwością, z zapałem. — Jak człowiek boleśnie
skrzywdzony, nie mogąc
ani odzyskać swych
praw ani na swój
ucisk się poskarżyć, uczciwa pociechę w
tym przynajmniej, że ludzie wiedzą o jego krzywdzie, że ją oceniają jak
należy,
a sprawcę piętnują jak na to zasłużył, — tak i narodowi
ugodzonemu w
najzacniejszych uczuciach i dążnościach, książka ta przyniosła wielkie
zaspokojenie. Nie szkodząc nikomu, niczyich praw nie naruszając,
chcieli
Polacy, z wiekowej wydobyć się anarchii, lepszy porządek i lepszą
sprawiedliwość u siebie ubezpieczyć, — i oto, w tej właśnie
chwili, dwaj
sąsiedzi zmawiają się, nie tylko żeby nie dopuścić, ich poprawy, ale
żeby ich
dobić a potem jeszcze przed światem zniesławić; a na domiar boleści, w
tej
zmowie niegodziwej, biorą udział sami Polacy. I brutalną przemoc Rosji
i
brzydką Prus obłudę i głupią pychę i złość Targowicy, autorzy malują
dosadnie,
jaskrawo i nieraz z taką potęgą uczucia, że dziś jeszcze ich słowo do
żywego
porusza i czytelnika zgrozą i oburzeniem przejmuje. Cóż
dopiero musiało być
wtedy, gdy rany w ciele narodowym były jeszcze świeże, piekące, gdy
gmach
Rzeczypospolitej stał cały w płomieniach, a ci, co go wzniecili, uszli
bezkarnie albo ze zgliszczów dymiących wynosili łupy!
Książka dała wyraz
powszechnej boleści narodu, była nadto jakby urzędowym komentarzem
konstytucji
3 maja, spisanym przez jej twórców i dlatego
zdobyć musiała wziętość
niezwyczajną. A im droższą spuścizną po zmarłej Ojczyźnie stawała się
sama
konstytucja, tym większej wiary i wagi w sercach i umysłach polskich
nabierał
ten jej komentarz; był on w oczach tamtego i następnych pokoleń jakby
ostatecznym słowem narodu, nieodwołalnym wyrokiem historii. Śmiało o
tym dziele
powiedzieć można, że ono nadało sądom naszym i poglądom historycznym
ton i
kierunek, przez długi czas niezmienny; każdy, co o tej epoce pisał,
jemu ślepo
zawierzał, z niego czerpał swe argumentu i
natchnienie.
Atoli to trwałe
powodzenie
wspomnianej książki miało także złe następstwa, bo nie była w niej cała
prawda,
tylko część. Autorzy nie pisali właściwie dziejów
Czteroletniego Sejmu, tylko
akt oskarżenia nieprzyjaciół, a przy tym — swoją
pochwałę. Wyłożywszy, w jaki
sposób przeprowadzoną była reforma rządu, najważniejsza ze
wszystkich, jakie w
w. XVIII u nas wykonano, musieli powiedzieć, dlaczego się nie tylko powiodła, dlaczego nie
wytrzymała prób, które należało przewidzieć;
dlaczego obrona z naszej strony
była tak mdła? Tu już nie wystarczało obwiniać
nieprzyjaciół, bo to rzecz
prosta, że oni szkodzili na wszelki sposób, jak mogli; tu
trzeba było szukać
wewnątrz przyczyn upadku, wskazać domowego winowajcę i znaleźli go
— tylko w
Królu. Z takim założeniem niepodobna było całą prawdę
powiedzieć, i owszem
wypadało niejedno zasłonić, opuścić, a nawet przeinaczyć to, co sami
zrobili,
aby nie chybić ostatecznego wrażenia. A jakież było to wrażenie? Oto,
że sejm
cnotliwy zrobił wszystko, co mógł i co był powinien, że od
pierwszej chwili
wiedział, do czego dążył i nie zboczył ze swej drogi, że wszelkie
trudności
szczęśliwie zwyciężył, i rząd wzmocnił i armią bitną sformował i skarb
hojnie
zaopatrzył, i że gdy przyszła pora walki, oddał Królowi
niewyczerpane zasoby
narodu, jego zapału i poświęcenia bez granic. Lecz cóż po
tym, kiedy ten Król,
który się zdawał iść zgodnie z narodem i któremu
tak szlachetnie zaufano,
najhaniebniej zdradził! Sejm, naród, w niczym nie uchybił;
we wszystkim zawiódł
Król! I oto nauka, jaka pozostaje z tej książki; zbyteczna
dodawać jak dalece
kłamliwa, lecz cóż z tego, kiedy dalsze postępowanie
Stanisława Augusta zdawało
się najzupełniej ją potwierdzać. Nie był to zresztą czas na głębsze
studia
historyczne; uczucie zbolałe nie znosi krytycznego rozbioru,
przyklaskuje temu
co jego myśl wyraża, co mu dogadza. Autorzy odnieśli kolosalny, ale
bardzo
smutny tryumf, że i pod tym względem ich sztuczne i naciągane
opowiadania przyjęły
się w narodzie jako dogmat historyczny i polityczny. Jak Tiers swoją Historią
Konsulatu i Cesarstwa wmówił we
Francuzów, że są pierwszym na świecie, niezwyciężonym
narodem, że wszystkie potęgi wojskowe w Europie mogą
bezkarnie lekceważyć,
tak owe dzieło O Konstytucji 3 maja zaszczepiło i
utrwaliło w Polakach
przekonanie, że zrobili wszystko, co do nich należało, że upadku swej
Ojczyzny
wcale winni nie byli; winnych było kilku zdrajców i nie
lepszy od nich Król!
Takie twierdzenia przyjmują się łatwo; jest to rodzaj odurzającego
napoju, z
którego aby się otrzeźwić, potrzeba długich lat, bolesnych
zawodów i klęsk…
Zważmy przy tym,
że to
potępienie rzucone na Króla, iż „zmiennikiem
był, krzywoprzysiężcą i zdrajcą”
tym mniej szlachetne jest i tym mniej uczciwe, że większej
części błędów,
które autorzy jemu wymawiają, nie on sam był sprawcą, ale
razem z nimi, za radą
niektórych między nimi; co większa, że niejednemu uchybieniu
chciał on
zapobiec, przed niejednym ostrzegał nadaremnie. Godziło się jemu tylko
kłaść na
rachunek to, za co sami powinni byli uderzyć się w piersi? Lecz innej a
jeszcze
brzydszej można dopatrzyć się tu dążności. Wyrok, którym w
tym samym czasie
Konwent francuski skazał na śmierć Ludwika XVI, nie opiera się wcale na
ważniejszych oskarżeniach niż te, którymi Króla
polskiego obrzucono. Było
zamiarem piszących i jemu zgotować podobny los? Nie twierdzimy tego,
lecz nie
możemy zapomnieć, że książka O Konstytucji 3 maja pisana
była,
przynajmniej w myśli Kołłątaja, z pamięcią o bliskim powstaniu i że
kiedy ono
wybuchło, władze rewolucyjne przedrukowały ją w Warszawie i skwapliwie
rozrzucały między lud...
Powstanie
Kościuszkowskie
było ostatnią fazą w życiu politycznym Kołłątaja i zadało imieniu jego
cios
zabójczy w opinii poważnej narodu. Przyszedł on, tego czasu,
do większej, niż
kiedy bądź władzy i swobody działania. W. Krakowie będąc wizytatorem,
zależnym
był od Komisji edukacyjnej; w Warszawie, podczas sejmu, choć już
śmielej szedł
naprzód, musiał oglądać się na Marszałka, na
Króla, na formy i prawa
istniejące. W r. 1794 przeciwnie; rewolucja otworzyła wolne pole jego
popędom i
usposobieniu; to też i zamiary niebezpieczne, o które go z
dawna podejrzewano i
wady charakteru, których w nim dostrzegano, objawiły się
teraz w całej pełni. —
Jak wszędzie, lak i u nas każdy ruch insurekcyjny od końca XVIII wieku,
dwoistą
miał cechę; była w nim i chęć wybicia się na niepodległość, była i
dążność
przewrotów polityczno - socjalnych. Jedna i druga tendencja
znalazła się w r.
1794; pierwszą reprezentował Kościuszko, drugą Kołłątaj.
Wrócił on do kraju
upojony tryumfami Konwencji i w przekonaniu, że Polska tylko idąc jej torem, może stać się
jeszcze potężna. Jego to sprawą były podwójne wieszania w
Warszawie w maju i
czerwcu, które' miały na celu oczyścić kraj ze
zdrajców, pospólstwo zapachem
bratniej krwi do wielkich dzieł rozbudzić: „We wszystkich
dziejach narodów
(pisze po tych mordach gazeta pod okiem rządu wychodząca) znaleźć można
przykłady, że lud sam sobie na winowajcach wymierzał
sprawiedliwość”.
Z Warszawy te krwawe orgie miały
się rozlać po całym kraju, jak współcześnie we Francji; po
miastach
wojewódzkich miano utworzyć podobnież jak w stolicy
rewolucyjne sądy; spisywano
już głowy, które winny były paść ofiarą, aby oczyścić kraj z
tych wszystkich, co
wzięli udział w spisku targowickimi.
Ale nie zgadzało się to wcale z zamiarami Kościuszki. Z najwyższym
oburzeniem
potępił te bezprawia, kazał sądzić i ukarać winowajców, a
Kołłątajowi pogroził,
że jeżeli postępowania swego nie zmieni, każe go zamknąć tak, że słońca
nigdy
nie zobaczy
.
Od tej chwili
nastał
rozdział w zarządzie naczelnym. Rewolucja ma to do siebie, że się
zatrzymać nie
może; jeżeli jej przywódcy nie chcą iść tak daleko, jak ona
zamierza, to ich
wywróci a innych postawi. I Kołłątaj osądził, że Kościuszko
nie dorósł do
wysokości rewolucyjnego zadania, że go potrzeba usunąć a wraz z nim
Radę
Najwyższą, a zwłaszcza Zakrzewskiego, Ign. Potockiego i innych. W jego
mniemaniu, to co się zrobiło przez uliczne wieszania, było dopiero
początkiem,
wstępem, a skończyć się miało straceniem Króla. Wtedy
dopiero Polska stanie się
godną tryumfów republiki francuskiej, kiedy jak ona
królobójstwem się splami!
Brano się do tego powoli, stopniowo; pierwej od niego stracony miał być
Prymas;
prawda, że długoletni protektor i dobroczyńca Kołłątaja, ale był przy
tym
niepoprawnym stronnikiem Moskwy! Nasunęła się do tego okazja;
przerażony
ciągłymi wichrzeniami w stolicy i groźnym usposobieniem
pospólstwa, Prymas wdał
się w tajemne porozumie nie z Królem pruskim. Schwycono jego
kartkę; już miał
być stawiony przed sąd rewolucyjny, a o wyroku nikt nie wątpił, kto
znał
Kołłątaja i prezesa sądu Zajączka. Nagła, może przyspieszona śmierć
Prymasa
przerwała tę sprawę i oddaliła do czasu niebezpieczeństwo z ponad głowy
królewskiej.—
Już też Kościuszko miał tych wichrzeń ulicznych za nadto, chciał im
koniec
położyć i jednym aktem energicznym uwolnić stolicę od
Hugonistów. Lecz nie czuł
się jeszcze w opinii publicznej dość silnym, mniemał, ze mu potrzeba
nowego
zwycięstwa. Była po temu pora, Fersen podsunął się zbyt blisko pod
Warszawę.
Wódz mizerny, żadnym zwycięstwem nigdy się nie odznaczył;
pobić go było łatwo,
należało tylko uderzyć nań wszystkimi siłami, które były pod
ręką. Ale
Naczelnik bał się Kołłątaja, nie śmiał wszystkiego wojska wyprowadzać z
Warszawy; z drobną garstką rzucił się na dwakroć silniejszego Fersena.
Pobity,
ranny i wzięty do niewoli, znikł ze sceny dziejowej.
Chwila pożądana
nadeszła
dla Kołłątaja; był pewny, że go zarząd naczelny nie minie, komendę
wojskową
chciał powierzyć Zajączkowi. Omyliła go nadzieja; i w armii i w Kadzie
Naczelnej przeważył wstręt do Hugonistów. Okrzyknięto
Wawrzeckiego
naczelnikiem, sprowadzono go czym prędzej z Litwy. Wawrzecki o niczym
mniej,
jak o naczelnym stanowisku nie zamyślał, wypraszał się wszystkimi siły
i nie
pierwej przystał, aż mu członkowie Rady Najwyższej oznajmili, że jeżeli
nie
przyjmie, Kołłątaj pochwyci władzę, a wtedy spadną ich głowy, a potem
Króla.
Od tej chwili Kołłątaj zwątpił o
sprawie i począł troszczyć się tylko o swój własny los. Tu
przychodzi dotknąć
tak bolesnych szczegółów, że wolelibyśmy, aby one
na zawsze pozostały w
zapomnieniu. Ale powiedzieć je trzeba; bez nich nie można by zrozumieć
dalszych
losów Kołłątaja. Miał on sobie poruczony, a raczej sam sobie
przyznał, wydział
skarbu. Do jego zarządu należały podatki, dochody z dóbr
narodowych, ofiary
dobrowolne, rekwizycje, kosztowności zabrane w świątyniach. Donosił
Kadzie o
wydatkach, z dochodów nie zdawał sprawy
nikomu.
Gdy Pragę wzięto, wyjechał z Warszawy, uwożąc ze sobą, co było w kasie
z
gotowizny i kosztowności. Wawrzecki posłał za nim w pogoń
Madalińskiego, z
rozkazem schwytania. Ale Madaliński go nie dognał i tylko nieco
pieniędzy dla
armii uratował. Reszta zginęła przy aresztowaniu Kołłątaja, na granicy
galicyjskiej, pod Przemyślem.
Nie na tym
koniec; są
jeszcze przykrzejsze dowody, którym by się wierzyć nie
chciało, gdyby się nie
miało przed oczyma. W owej chwili Kołłątaj nie czuł się obowiązany
szanować
nawet prywatnej własności.
Zjawisko to smutne,
godności człowieka i godności
narodu ubliżające, by ktoś,
co stanął tak wysoko i był u steru rządu, mógł spaść tak
nisko. Jak to
wytłumaczyć? Czy tym, że in extrema necessitate omnia
communia?... Bywa
to w istocie, że w chwili pogromu, ludzie wrażliwi a bez zasad, tracą
głowę; że
strach ślepy, strach zwierzęcy każe im o wszystkim zapomnieć, co winni
sobie i
drugim. Być może, że Kołłątaj tym się uspokajał, że skoro jemu zabrano
majątek,
może i on w potrzebie z cudzego się ratować. Ale to wszystko nie
usprawiedliwia,
uczciwego człowieka, a najmniej kapłana. Wszak tylu wówczas
znalazło się ludzi
w podobnej a nawet trudniejszej przeprawie, a wyszli czyści, bez cienia
plamy.
Kościuszko jak był tak pozostał ubogim; Zakrzewski niegdyś pan zamożny,
na
starość zeszedł ledwo nie na żebraka a niemało innych, dawniej
bogatych,
cierpiało na wychodźstwie dotkliwą nędzę. Kołłątaj na to się nie
zdobył, i
pokazało się na nim raz jeszcze, że rozum, w człowieku nie zastąpi
cnoty, że
nauka, doświadczenie i wysokie stanowisko nie nagrodzą braku zasad, i
że taki,
co dla kariery przyjmuje kapłaństwo, może stać się zdolnym do
wszystkiego!
Marcin Badeni, który go znał od dzieciństwa, mawiał
o nim, że gdyby był
pewny, że z pomocą diabła wdrapie się wysoko, to by mu oddał swą duszę.
Po ośmiu latach
więzienia,
Kołłątaj wrócił do kraju złamany na zdrowiu, ale z
nietkniętym zasobem sił
umysłowych. Jeszcze kilka razy zajaśniał swym bystrym rozumem i
skutecznie
swoimi radami pomagał Czackiemu w urządzeniu liceum krzemienieckiego,,
ale do służby
publicznej już
nie wszedł na
powrót. Za czasów Księstwa, najbliżsi Kołłątaja
znajomi i
towarzysze z epoki Sejmu Czteroletniego dzierżyli w kraju pierwsze
godności:
Małachowski, Ostrowski, Stan. Potocki, Matuszewic i inni; a jednak
żaden z nich
nie pomyślał, by Kołłątaja zatrzymać w Warszawie i z jego światła i
zdolności
korzystać dla kraju. Niektórzy pisarze dzisiejsi gorszą się
tą ich obojętnością
dla człowieka takich zasług;
nie tylko gorszyliby się, gdyby wiedzieli, jakie wspomnienie wynieśli
tamci z
osobistych z Kołłątajem stosunków. Jeden Skarszewski,
którego Kołłątaj swej
zemście niesumiennie w r. 1794 poświęcił.
widząc go później w potrzebie, zapomniał po chrześcijańsku
swej krzywdy, i
posłał mu jakoby pożyczką tysiąc dukatów przez x.
Straszyńskiego, a rewers jego
spalił. — Kołłątaj czując się odepchniętym od wszystkich,
zniechęcony i
zgorzkniały, chciał już tylko wrócić do własnego majątku i
do beneficjów i
oddać się na resztę życia pracom naukowym. Ale daremne były jego
starania, nie
odebrał nic. W ostatnich latach jak na początku swojej kariery, żył ze
wsparcia, które mu przysyłało rodzeństwo.
Zrobiono między
Staszicem
a Kołłątajem porównanie. Niewiele między nimi podobieństwa a
różnic bez końca,
ale jednak zestawienie tych dwóch ludzi daje do myślenia.
Obu początek dość
niski, Staszica tak niski, że nie chciał swoim nazwiskiem szkodzić
swoim pismom
i wydal je bezimiennie; szedł w górę bardzo powoli, raczej
ciągniony przez
drugich niż żeby sam o awans się starał, a umarł na wysokich
dostojeństwach,
szanowany i wielbiony od narodu. Kołłątaj przeciwnie, prędko zajaśniał,
prędko
dobił się pierwszorzędnych godności, były chwile, w których
niemal nad
wszystkimi górował, a umarł pozbawiony wszystkiego, zewsząd
odrzucony. Obaj
zostali księżmi bez powołania, jeden z woli matki, drugi przez ambicją;
tamten
porzuca bogate probostwo, które mu oddano, bo nie chce
pełnić obowiązków
pasterskich, żyje ubogo, pracą i rządnością przychodzi do milionowej
fortuny i
tę umierając na użytek publiczny przekazuje. Kołłątaj przeciwnie, żyje
wystawnie, a choć także obowiązków pasterskich nie chce
pełnić, chwyta jedno
beneficjum za drągiem, per fas et nefas goni za
majątkiem, traci
wszystko i umierając, przekazuje rodzeństwu niespłacone długi. Obaj
niepospolici myśliciele, Staszic głębszy ale paradoksalny, Kołłątaj
mniej
głęboki ale praktyczny, obaj niezmordowani w pracy, oddani służbie
publicznej
przez całe życic; Kołłątaj o całą głowę przewyższa Staszica talentem
pisarskim,
rozumem politycznym, zdolnością administratorską i organizacyjną;
Staszic tym
jednym tylko od niego wyższy, że prawy i bezinteresowny. I jak by
Opatrzność
chciała nam zostawić przestrogę z życia tych dwóch ludzi,
obydwu dała koniec
bardzo różny; jednego hojnie wynagrodziła za jego cichą,
rzetelną i wytrwałą
pracę, drugiemu gorzko, jeszcze przed śmiercią, pokutować kazała za
jego
chciwość i niepomierną ambicją. Gdyby Kołłątaj przy swoich talentach
miał tyle
zacności, ile miał jej Staszic, nie tylko byłby zapewne
wzniósł się tak nagłe,
ale w każdym razie zaszedłby wysoko, i nie byłoby w owej epoce
człowieka,
któryby na większą cześć i wdzięczność od narodu zasługiwał
X. Kalinka C. R.
„Przegląd
Polski”, 1885-6, I
(fragment dzieła Kalinki
„Sejm Czteroletni”)
Muczkowski,
cytowany u
Łętowskiego, Katalog Biskupów krakowskich etc.
III, 139.
List z d. 29
czerwca 1785,
ogłoszony w Archiwum domowym Wójcickiego.
Warszawa 1856, s. 109.
Wolski, Obrona
Stanisława
Augusta. II, 232; — Listy Kołłątaja. Poznań
1872. I, 9, 24, 31, 68
itd., i mnóstwo innych dowodów.
Jakże przy nich zrozumieć, że w dziele: O ustanowieniu i
upadku konstytucji
3-go maja (Metz 179,. cała wina akcesu do Targowicy złożona
jest na Króla! II,
124, 125.
W liście do
Ign. Potockiego pisze
Małachowski z Wenecji 2 stycznia 1793: „Słabości x.
Podkanclerzego dwoistym
uczuciem żałuję: jako przyjaciel i jako obywatel, znając w nim
patriotyzm i
zdolność rzadką w pracowaniu dla publiczności. Chciałem, aby, gdy sejm
oznaczony będzie, do czego (teraz) podobieństwa nie mamy, zjechał do
Warszawy i
swą doskonałością odwracał kaleczenie praw naszych, co by więcej im
uszkodzenia
przyniosło jak gdyby z swojej głowy nowe formowali. Ale widzę, że te
ostrożności na nic się nie zdadzą.” Była to więc ostrożność w
skutku daremna, ale
w zamiarze nienaganna; zbytecznym zaś dodawać, że bez akcesu do
Targowicy
Kołłątaj zjechać do Warszawy i na sejmie zasiadać nie mógł.
— Godzi się przy
tym porównać, co mówi sam Kołłątaj w Listach
(wyd. Siem.). I, 24, 31,
38, 73, 77, 86.
List
do przyjaciela (Linowski)
1795, s. 68.
Oto co pisze
Stanisław Potocki w
listach poufnych (1802 i 180, pisanych do brata Ignacego. „D.
21 grudnia: J'ai reçu
du prisonnier d'Olmiitz fraichement mis en liberté, une
lettre qui ma surpriśe.
C'est pour m'annoucer qu'il a prié M. 1'Ambassadeur de
Russie de m'adresser des
lettres qu'il doit lui envoyer ici, pour qu'elles lui parviennent avec
sureté.
Cela m'a paru bien familier de la part d'un homme avec qui je n'ai
aucune
relation et qui a même peu dle droit à compter ser
mon éstime. Vous
savez quo nous avions jadis à Varsovie le même
plénipotentiaire, chez
qui mon argent et mes médailles étaient en
dépêt, et qu'â la mort de cet
homme, il s'cst constitué héritier de tout cela via
facti, Il me promet à
peu près que mes médailles se retrouveront, car
il n'est pas question d'argent.
Si elles se retrouvent, elles seront sans doute bien
écornées, car j'en ai
reconnu de tont côté que l'on vendait, Dieu sait
comment. Il est bien
extraordinaire d'être compromis à propos de botte,
par un homme
qui vous a plumé de la sorte.”— D. 5 stycznia
1803: „Przybył tu na koniec Kołłątaj, którego dla
interesu o moje zabrane medale widzieć musiałem. Nieskończenie mi o
nich
nazmyślał, a co większa, bez żadnej potrzeby. Wreszcie niewiele się
zmienił,
prócz tego że stracił parę zębów. Wątpię, aby mu
tutaj siedzieć dozwolono,
chyba że na to przyjdą rozkazy z Berlina. Jedzie on do Krasnorosji,
gdzie na Wołyniu
w małej wioseczce osiąść ma, bo w Galicji wszystko mu zabrano i
zarewer-sować
się kazano, że do tego kraju nie wróci. Ja raz dopełniwszy
co mi interes i
uczciwość kazała, więcej się z nim widzieć nie będę, i on też rozumiem
niedługo
tu zabawi”.— D.
14 stycznia 1803: „Kołłątaj est parti subitement d'ici, sans
qu'on sache et même
sans qu'on se donne la peine d'en savoir la raison, car il y a eu ordre
de
Berlin, non seulement de le laisser tranquille, mais même de
l'accueillir. Quant à moi, je pense qu'il n'a pas
été content du public
d'ici, qui ne s'est nullement occupć de lui; hors la Grabowska, son
sejour n'a fait ici aucune sensation sur personne”.
— Powyższe ustępy wypisałem
z oryginalnych listów Stanisława Potockiego. Gdzie te
ostatnie znajdują, można będzie wskazać
później nie dziś, z powodów łatwych do
zrozumienia.