O czasach postpatriotycznych
Wyschły owoc
"Owocem wiekowych prac narodu polskiego jest uczucie religijne
i patriotyczne, zwane u nas miłością ojczyzny"
- twierdził Mickiewicz, a Norwid pisał w słynnym liście do Michaliny Zalewskiej
z 1862 r., iż patriotyzm i historyczne uczucia są tak wśród Polaków rozwinięte,
że zdejmuje kapelusz przed ulicznikiem warszawskim. Dzisiaj warszawscy
ulicznicy nie przejawiają żywszych uczuć patriotycznych, chyba żeby do tych
przejawów zaliczyć obsmarowywanie murów antysemickimi hasłami. Jak się zdaje,
wspomniany przez Mickiewicza owoc wiekowych prac narodu zwiądł, wysechł,
a nawet pokrył się czarnymi plamami. Czyżby Polacy wreszcie stawali się
społeczeństwem, a przestali być "wielkim narodowym sztandarem", co od dawna postulowano
z nieuniknionymi odnośnikami do Norwida (jednak wątpić należy, żeby Norwid był
zadowolony z rezultatu tej przemiany)?
Czasy, gdy chwalono w Polsce kogoś za to, że jest wielkim
patriotą, dawno już minęły. Bodajże ostatni raz w mediach pojawiło się to
określenie w odniesieniu do Daniela Olbrychskiego, kiedy po incydencie w Zachęcie
tłumaczono, że był on zawsze polskim patriotą, co miało zapewne znaczyć, że
można się po nim spodziewać zachowań nieobliczalnych, porywczych, nietolerancyjnych
i mało awangardowych.
Granica między nacjonalizmem a patriotyzmem zdaje się
coraz bardziej zacierać, słowa "naród" i "narodowy" nabrały negatywnych
konotacji. Jak słusznie wskazuje Marek Cichocki, panuje dosyć powszechne
przekonanie, że w demokracji jedyną możliwą formą jest "patriotyzm minimalnych
środków". Ten jest pochwalany przez ludzi rozsądnych.
W Polsce Ludowej było inaczej. Propaganda często
apelowała do uczuć patriotycznych. Czyż trzeba przypominać Związek Patriotów
Polskich i ruch księży patriotów? Trzeba było być patriotą polskim, oczywiście
Polski właściwej, a więc socjalistycznej. I całkiem niedawne są czasy, gdy
ludzie wierzyli, że patriotą jest ten, kto pracuje na rzecz PRL, a ci, którzy
ją krytykują, są w zmowie z siłami imperialistycznymi i syjonistycznymi.
Celnicy przetrząsali na Okęciu bagaże w poszukiwaniu antypolskiej literatury,
którą był wtedy nie tylko na przykład "Spiegel", lecz także - i przede
wszystkim - paryska "Kultura", "Aneks" i wydane przez emigrację książki.
Jarosław Marek Rymkiewicz, opisując, w jaki sposób we Lwowie redaktorzy "Nowych
Widnokręgów" dokonywali przekształcenia Mickiewicza w ideologa Polski Ludowej,
zauważył, że niezbędne było wyposażenie tak stworzonej kukły w cechę
patriotyzmu: "Kukła była [...] internacjonalistą (lub ewentualnie
internacjonalistą-demokratą), rewolucjonistą (lub ewentualnie internacjonalistą-rewolucjonistą,
a nawet wszechświatowym rewolucjonistą), bojownikiem o wolność ludów,
międzynarodowym socjalistą, wyrywała się do ruchu rewolucyjnego, świadomie
stawała na drodze rewolucji, była przepojona przodującymi postępowymi ideami
swojej epoki, patrzyła oczyma dekabrystów i związała się na zawsze z narodem
rosyjskim. [...] Kukła była też wielkim patriotą polskim". Potem kukły, także rzeczywiste,
skomponowane były inaczej, ale ingredient patriotyzmu i poczucia odpowiedzialności
za "kraj między Odrą a Bugiem", "tu i teraz" nadal był niezbędny, aby inscenizacja
się udała.
Także narastający ruch opozycyjny odwoływał się do
kategorii narodu, łącząc ją z ideą wolności, a zarazem przeciwstawiając
wspólnocie etnicznej i plemiennej. Tak było nawet - a może przede wszystkim - w
jej lewicowym nurcie. Obrona wartości rozumiana była jako obrona narodu - i vice
versa. Naród był wspólnotą etyczną. Jak pisał w swym słynnym eseju Adam
Michnik, "naród bez imponderabiliów, naród wyrzekający się obrony tego, co
nieuchwytne czasem i niemożliwe do nazwania, wyrzeka się własnej kultury,
stacza się do poziomu plemienia".
Opozycja nie stroniła od silnej symboliki i często poruszała strunę patriotycznej
uczuciowości. Recytowanie wyuczonego na pamięć Mickiewicza dodawało aury, a
wiersz Do Matki Polki ozdabiał eseje, nie rażąc patosem czy "nacjonalizmem".
W okresie stanu wojennego odwołania do narodowej solidarności
nie były pozbawione emfazy, czasami wbrew deklaracjom. Wezwania do oporu odwoływały
się do więzi pokoleniowej, do polskiej wspólnoty losu: "Nie stać mnie na patos,
choć zapewne czas temu sprzyja, jest po temu odpowiedni. Powiem tyle: polskie
pytania to pytania skierowane do każdego z nas. Polski los jest losem każdego z
nas. Jest to nasz los ludzki. Bronić go musimy, jak bronili go nasi dziadowie i
ojcowie. Za każdą cenę".
Gdy w czasie demonstracji stanu wojennego ludzie śpiewali
Rotę, intelektualiści zapominali o dowcipach Słonimskiego na jej temat i
zdawali się bez reszty wtapiać w "szczep piastowy"; chodzono też tłumnie na
wieczory pieśni z powstania listopadowego śpiewane przez Przemysława
Gintrowskiego, a kolporterki "Tygod-nika Mazowsze" stylizowały się na łączniczki
AK itd.
Jeszcze raz potwierdzało się to, o czym pisał Józef Czapski
w Na nieludzkiej ziemi, że w czasach ucisku, w czasach trudnych polska
tradycja romantyczna okazywała swoją niezwykłą siłę. Dzisiaj może się czasem zdawać,
że niektórzy intelektualiści i politycy bardziej wstydzą się tamtych uniesień
aniżeli współpracy przy budowie zrębów realnego socjalizmu, nie mówiąc już o
Gierkowskiej drugiej Polsce. I to mówi o naszych czasach więcej niż cokolwiek
innego.
Wtedy zaś z mitami, z irracjonalizmem, z nierozsądkiem
młodości walczył dość osamotniony Jerzy Urban, nie bez racji i proroczo
wskazując na terapeutyczne funkcje władzy: "Nie ma [...] innego sposobu przekształcania
nieprzytomnych szaleńców w rozumnych realistów niż wchłanianie ich przez organizmy, którymi rządzi
celowość i pragmatyzm. Dźwigana odpowiedzialność wyklucza życie mitami.
Ciśnienie różnych konieczności ściąga z obłoków na ziemię. [...] Istnieje [...] przykre
lekarstwo, które ozdrowieńczy proces przyspiesza, a nazywa się ono: władza".
Jeż, który chciał być kimś
innym
Dzisiaj posługiwanie się pojęciem narodu marginalizuje i
uskrajnia. Nie prowadzi też do politycznych i życiowych sukcesów. Jak zauważyła
parę lat temu wnikliwa publicystka: "Od pięciu lat największy problem
powyborczy mają ci, którzy zwykli o żyjących między Odrą i Bugiem mówić
»Naród«, mniejszej przykrości doznają używający raczej określania »społeczeństwo«,
zaś najrzadziej jest ona udziałem tych, którzy patrzą na nas jak na populację,
gromadząc wiedzę o warunkach życia, wykształcenia, poglądach". Już więc zdrowy rozsądek i
chęć uniknięcia przykrości nakazywałby unikać tej kategorii i poprzestać na
terminie populacja, neutralnym emocjonalnie i aksjologicznie. Zwłaszcza że
termin naród zdaje się stać na przeszkodzie modernizacji terenów zamieszkanych
przez tę populację i zdaje się prowadzić do sprawiania przykrości innym -
obcym, wykluczonym, etnicznie odmiennym sąsiadom.
Nie brak w Polsce nacjonalistów i ksenofobów, którzy
nienawidzą wszystkiego, co odmienne, a szczególnie mniejszości i Unii
Europejskiej. W istocie, nienawiści jest wiele, ale nie brakuje też niechęci i
nienawiści do Polaków i do Polski. Bardzo często jest to niechęć samych Polaków
- postawa na pewno częściej dziś występująca niż tak chwalony przez romantyków
patriotyzm. Nie jest to niechęć nieuzasadniona, irracjonalna. Trudno jest się
powstrzymywać od takich uczuć, widząc ulice zabłoconej, styczniowej Warszawy,
spotykając niektórych rodaków, na przykład tych w dresach i adidasach, na
granicy polsko-niemieckiej, na polskiej wsi lub
w podwarszawskich autobusach, gdzie niestety ani poziom higieny osobistej, ani
kod językowy nie zmieniły się bardzo od czasów realnego socjalizmu. Zmiana
polega głównie na tym, że pojawiła się zaludniająca centrum z jego biurowcami i
urzędami nowa klasa "białych kołnierzyków" czy raczej "jedwabnych krawatów",
która
z tymi z autobusów podmiejskich nie chce mieć nic do czynienia. Przedstawiciele
tej nowej klasy dobrze ilustrują teorię Ervinga Goffmana, odgrywając usilnie
rolę "biznesmenów" lub "elity".
Powiedzmy szczerze - niestety Polska wydaje się znacznie
poniżej naszego poziomu. Nic dziwnego, że mówienie o własnym kraju z lekkim
obrzydzeniem należy do dobrego tonu, szczególnie gdy się przebywa za granicą. I
ileż to ukazało się w ciągu tych ostatnich 12 lat tekstów pisanych według tej modły.
Oto autor wypoczywa na plażach Hiszpanii, spaceruje po ulicach Sztokholmu,
jeździ na nartach we Włoszech lub Austrii, a potem niestety wraca do kraju
chamstwa i brzydoty. Tam czuje się świetnie, na swoim miejscu, jest u siebie,
egzystencja tutaj to wygnanie, banicja, degradacja, złośliwy wybryk losu.
Ale poczucie to wynika z fałszywego obrazu i siebie, i
tamtej rzeczywistości. Wszak najczęściej chodzi o autorów, którzy są
i mogą być tylko autorami lokalnymi, swojskimi i w gruncie rzeczy nieodłącznie
przynależą do polskiego - a mówiąc ściśle: warszawskiego - krajobrazu, jak kiedyś
wierzby płaczące, w innym zaś kraju cierpieliby niedostatek i zapewne
usychaliby z tęsknoty. Także rzeczywistość, w której się tak dobrze czują na
urlopie czy na stypendium, jest rzeczywistością wyimaginowaną, bo wbrew
optymistycznym zapowiedziom postmodernistów zachodnie społeczeństwa nie
składają się wyłącznie z turystów i stypendystów. Z początku wszystko wydaje
się lepsze, piękniejsze, czystsze, beztroskie. I nikt nie widzi, że choć Warszawa
nie jest może pięknością, to istnieją jeszcze takie miejsca jak Bronx, a Waszyngton
również nie grzeszy urodą.
Inaczej jest z tymi, którzy rzeczywiście zetknęli się z inną rzeczywistością.
Niedawno Agata Bielik w interesującym eseju w "Przeglądzie Politycznym" opisała
pokolenie emigrantów lat 80., którzy powrócili do kraju. Doświadczenie
emigracji sprawiło, że odkryli wartości umieszczone w partykularnym kontekście,
wartości tradycji, a zarazem odrzucają "banalny relatywizm, pociągający tylko
tych, którzy odeszli od prawd lokalnych na zbyt małą odległość, by zobaczyć prawdziwy
chaos".
Ów stosunek do siebie i świata zachodniego, jako świata
aspiracji, utopii zrealizowanej, jest czymś bardzo wschodnioeuropejskim.
Symptomem niedorozwoju i zapóźnienia jest właśnie to, że elity bardziej orientują
się na ośrodki zagraniczne i bardziej identyfikują się z nimi niż z innymi
warstwami własnego społeczeństwa. Jak zauważyli socjologowie, podobne zjawisko
występuje w krajach Trzeciego Świata i jest jedną z przyczyn braku prawdziwej
demokracji oraz rozwoju korupcji. W gruncie rzeczy to nastawienie wyrasta z
tego samego kompleksu niższości, na jakim zbudowana jest postawa ciasnego,
zamkniętego w sobie nacjonalizmu, pełnego lęku i zarazem samochwalstwa.
Reakcją na odczuwany nieustannie dystans między tamtą
wspaniałą rzeczywistością a mizerią, w jakiej się żyje, jest chęć dostosowania
się, imitacji, naśladowania lepszych. To dążenie do zmiany własnego obrazu
zgodnie z oczekiwaniami innych jest tym większe, że istnieje zasadnicza
rozbieżność między tradycyjnym obrazem własnym Polaków a ich obrazem w oczach
innych. Dla nich jesteśmy raczej potomkami nieokrzesanych chłopów, których
znają jako emigrantów przybyłych do ich krajów, a nie butnej szlachty, jesteśmy
narodem w zasadzie nieistniejącym do roku 1918, a potem gnębiącym innych, bezwzględnie rozpychającym się kosztem sąsiadów, bo jak wiadomo,
Białoruś sięgała aż pod Warszawę, Ukraina po Zamość i Lublin, Niemcy za Poznań,
£ódź
i Bydgoszcz; narodem, który ma szczególnie dużo na sumieniu - od prześladowań
innowierców, poprzez krwawą pacyfikację Ukrainy, Bromberger Blutsonntag,
morderstwo w Jedwabnem, Akcję "Wisła", aż po wypędzenie Niemców itp. Najczęściej
okazuje się, że ci, którzy znają doskonale tę wyliczankę, nie grzeszą znajomością
innych faktów z naszej historii. I gdy dzisiaj niemieccy historycy starają się
zdekonstruować "czarną legendę" Polski, nasz główny wysiłek zdaje się zmierzać
w zgoła przeciwnym kierunku.
Wspominanie o tym, że to nas podzielono pod koniec XVIII
wieku, uciskano w XIX i napadnięto w roku 1939, że totalitaryzm nie zrodził się
w Polsce, lecz w tych dwóch wspaniałych krajach sąsiednich, którym tyle
przysparzaliśmy zmartwień naszą anarchią, jest w bardzo złym tonie. Poza tym okazuje
się szalenie szkodliwe dla nas samych, może bowiem odwrócić nas od Europy
i poróżnić z sąsiadami. Jak ostrzega jeden z czołowych publicystów III RP:
"Martyrologiczno-heroiczna wizja własnej historii przesłania Polakom niemal
zupełnie przykre fakty z przeszłości, utrwala antagonizmy wobec sąsiadów oraz
utrudnia porzucenie roli ofiary
i odegranie aktywnej, konstruktywnej roli w procesie budowania europejskiej
jedności i tożsamości".
Najzdrowiej milczeć jest więc i o heroizmie, i o martyrologii, skupiając się na
krytycznym rozrachunku. Najłatwiejszą reakcją na tę rozbieżność jest
dostosowanie się do oczekiwań silniejszych partnerów, całkowite dystansowanie
się wobec własnego wizerunku, dążenie do dekonstrukcji tego, co
w ich oczach jest tylko mitem (przy czym taka dekonstrukcja łączy się z budową
nowych mitów, zgodnych z dominującą kulturą). Tylko że w gruncie rzeczy postawa
taka, choć wygodna, nie budzi szacunku u tych, których się naśladuje.
Przypomina mi ona morał pewnej książki dla dzieci, którą kiedyś ciągle
czytaliśmy przy obiedzie, bo dzieci, jak wiadomo, są naturalnymi
konserwatystami,
a jedzenie nie zawsze należy do ich ulubionych zajęć. Była zakupiona w Centrum
Kultury NRD, ładnie ilustrowana, dość słabo przetłumaczona. Opisywała zaś
historię jeża, który starał się przypodobać innym zwierzętom, zdobyć przyjaźń
przez ich naśladowanie. Próbował kolejno zachowywać się jak kret, wiewiórka, jeleń.
Ale im bardziej starał się, do tego nieudolnie, naśladować innych, tym bardziej
był wyśmiewany. Dopiero wtedy, gdy odważył się być sobą, zyskał uznanie. Nie wiem, czy książeczka
ta nie powinna stać się obowiązkową lekturą dla wyjeżdżających za granicę dyplomatów
i pracowników polskich instytutów kultury.
Jest przy tym rzeczą zastanawiającą, że bynajmniej nie
w każdym przypadku stosuje się równie ostre oceny. Zachodni specjaliści od
spraw Europy Wschodniej mają na przykład znacznie łagodniejszy stosunek do
Rosji niż do Polski. Rzadko się pisze
o rosyjskim antysemityzmie czy rosyjskim kolonializmie, o tych górach trupów,
na której ufundowana jest dzisiejsza Rosja.
Obraz Polski to w dużej mierze wynik wewnątrzeuropejskiego kolonializmu XIX
wieku i tego, że często byliśmy Europie niewygodni. Także w Polsce potępienie
polskiego nacjonalizmu łączyło się często
z pobłażliwą postawą wobec innych nacjonalizmów. Dlaczego litewski, ukraiński,
francuski czy amerykański nacjonalizm miałby bowiem być czymś lepszym od polskiego?
Na pewno jest rzeczą bardziej elegancką krytykować siebie niż innych, ale
dokonywanie ocen z wyidealizowanego punktu widzenia, na przykład gdy się
zakłada, że w przypadku narodów Europy Zachodniej etniczność nie odgrywa żadnej
roli i że nie występuje tam nacjonalizm, jest tylko objawem wspominanej wyżej autoniechęci.
Wielu osobom wychowanym na dominującym na Zachodzie
obrazie Polski nie może pomieścić się w głowie, dlaczego to właśnie Polska była
krajem, który dobrze poradził sobie z transformacją. Why Poland? - pytała mnie
amerykańska koleżanka, która jako stypendystka Fulbrighta spędziła rok w
Krakowie, oczekując zapewne nędznych lepianek ze sfanatyzowaną ludnością
katolicką
i uciśnionymi kobietami. Takie zaskoczenie polską rzeczywistością, która
okazuje się inna niż obraz Polski znany z lektur prasy i książek, jest bardzo
częste.
Ale nie tylko niechęć do Polski empirycznej, lecz także
pewne cechy polskiej kultury narodowej odpychały od niej jej inteligencję -
sielskość, naiwność, wiara w przetrwanie wartości, brak demonizmu, polski tradycyjny
naiwny patriotyzm. Miłosz wyznawał: "Jeżeli mam być szczery, w każdym niemal
Polaku wietrzę niewinność wysokiej retoryki ducha, tak że mam wspólny język
tylko z Polakiem zdemonizowanym, takim, który przeszedł przez marksizm, ateizm
czy może jakieś tam dewiacje".
Rzeczywiście, inne kultury, zwłaszcza obu krajów sąsiedzkich, znacznie lepiej
się pod tym względem prezentują, mimo wszystkich wampirycznych motywów
odkrytych przez badaczy polskiego romantyzmu. Polska kultura mało była dionizyjska,
zachowała tomistyczną wiarę w porządek świata, zarazem ontologiczny i etyczny.
"Z trudnych do ustalenia przyczyn w kulturze polskiej bardziej niż w
jakiejkolwiek innej zaznacza się optymistyczna wiara w porządek przedustawny,
z boskiego nadania, który może być naruszony, ale nie długo". Ale także to należy już
chyba do przeszłości.
Jaka ojczyzna?
Może jednak da się być patriotą bez używania pojęcia
narodu? Patriotyzm jest miłością ojczyzny. Ale czym jest ojczyzna, patria?
Terytorium? To w polskim przypadku zmieniało się nazbyt często. Ogółem ludzi
mieszkających w kraju, w którym się urodziłem? Także nie. Trudno żywić
patriotyczne uczucia względem populacji. Państwem w jego istniejącym kształcie?
Tym bardziej nie, gdyż wtedy rzeczywiście należałoby pracować kiedyś na rzecz
PRL, wyznając patriotyzm w rozumieniu Mieczysława Rakowskiego
i innych tego typu ideologów. Niektórzy sądzą, że powinna to być mała ojczyzna, a nie ta duża,
ideologiczna. Lecz dlaczego im ciaśniej, tym ma być lepiej? Nie podzielam
zachwytu polskich intelektualistów nad pięknym słowem Heimat. Zupełnie
wystarczają mi "strony rodzinne". I jedną z nielicznych przewag Polski nad
Niemcami widziałbym w tym braku sentymentalnej, ciasnej ideologii Heimat.
Kraj, Ojczyzna, naród: les choses vagues, rzeczy
mgliste, jak je nazwał Paul Valéry, to znaczy wymykające się definicji, zbyt
naładowane uczuciowymi znaczeniami. Lepiej więc w tej dziedzinie niczego nie
dociskać. Tyle że nie bardzo dobrze, kiedy przynależność do danego narodu
określa człowieka, jako jego główna dominująca cecha. Valéry nie musiał zajmować
się Francją ani nawet zastanawiać się, co to znaczy być Francuzem, francuskość
była powietrzem, którym oddychał.
Wyobrażenie, że angielskość, francuskość i amerykańskość
w przeciwieństwie do polskości są czymś nieproblematycznym, bezspornym, jest
jednak złudzeniem. Być może w niektórych epokach taka refleksja wydaje się
mniej potrzebna. Ale w przypadku Francji w czasach nowoczesnych pojawił się
przecież dramatyczny konflikt różnych wizji "francuskości". Nie jest też prawdziwe
twierdzenie, że "la nation" lub "the nation" - w przeciwieństwie do "narodu" -
"oznaczają ogół ludności razem z zamieszkanym przez nią terytorium", nawet gdyby rzeczywiście
etniczne pochodzenie odgrywało w tych przypadkach mniejszą rolę.
Czy patriota musi być dumny z przynależności do jakiejś
wspólnoty, do jakiejś kultury? Nie wydaje mi się, żeby było to konieczne. Ale
warunkiem wstępnym jest uznanie i zrozumienie swego usytuowania, swej przynależności.
Patriotyzm zakłada, że takie usytuowanie wpływa na naszą sytuację moralną i
intelektualną. Bycie patriotą zakłada akceptację zobowiązań płynących z
przynależności do wspólnoty nie wybranej, lecz zastanej, której jesteśmy
członkiem przez urodzenie. Zrozumiały jest bunt jednostki, nowoczesnej, zindywidualizowanej
i refleksyjnej, którą oburza irracjonalność, przypadkowość takiego usytuowania,
bunt intelektualisty, który nie czuje się przywiązany do żadnego partykularnego
kontekstu. Jednak XX wiek pokazuje jasno cenę tego buntu.
Isaiah Berlin wskazuje, że cechą nacjonalizmu jest to, iż
ceni się pewne cele, przekonania, sposoby życia tylko dlatego, że są własne,
swoje, a nie dlatego że uznaje się je za wartościowe same
w sobie. Ale nie zauważa, że to, co własne, ponieważ jest nasze własne, nabiera
- nabierać musi - dla nas szczególnego etycznego znaczenia. Inne obowiązki mamy
wobec własnej matki niż wobec cudzej, choćbyśmy nawet swoją mniej cenili;
podobnie jest z krajem, narodem.
Jeden z najwybitniejszych filozofów współczesnych Alasdair MacIntyre wykazuje,
że patriotyzm należy do klasy cnót, które zasadzają się na lojalności wobec
danego narodu.
Oczywiście pojawia się pytanie, w jakiej mierze te zobowiązania należy przedkładać
nad inne. Niewątpliwie patriotyzm wymaga czasami poświęcenia norm
uniwersalnych, z drugiej jednak strony nie jest po prostu podporządkowaniem się
aktualnej woli empirycznej wspólnoty. Miał rację George Steiner, gdy pisał, że
nie ma takiej wspólnoty narodowej, której nie można by opuścić. Czasami właśnie
opuszczenie jej jest wiernością i lojalnością - jak było na przykład w
przypadku de Gaulle'a czy emigrantów niemieckich z III Rzeszy. Lojalność to nie
tylko - i nie zawsze - lojalność wobec żyjących, lecz również wobec zmarłych.
Także Polska to nie tylko obecny kraj o powierzchni 312 685 km2 i
nie jego obecna ludność, lecz ciągłość tradycji i jej normatywna treść. Naród -
w przeciwieństwie do społeczeństwa w rozumieniu wulgarnej socjologii czy demoskopii (które w Polsce
niestety zastąpiły w dużej mierze socjologię w pełnym tego słowa znaczeniu) -
ma obok wymiaru empirycznego jeszcze wymiar symboliczny. Ukształtowany w
dziejach ma narratywną teleologiczną tożsamość, wyrażającą się w także w
mitach,
w biografiach, w kulturze, w historycznej opowieści. Ów wymiar splata się z
realnym, w nim się wyraża, ale nie jest z nim tożsamy.
Jak pisał Eric Voegelin, "ludzkie społeczeństwo nie jest
po prostu faktem lub wydarzeniem w świecie zewnętrznym. [...] Społeczeństwo
rozświetlone jest [...] przez symbole, i to o różnych stopniach złożoności - od
rytuału, poprzez mit do teorii - symbole te o tyle rozświetlają społeczeństwo
znaczeniami, o ile wewnętrzna struktura takiego kosmionu, a więc związki między
ludźmi i grupami, istnieje jako całość i jeśli jest otwarta na tajemnicę
ludzkiej egzystencji. Samorozświetlanie społeczeństwa przez symbole jest nieodłączną
częścią społeczeństwa jako czegoś, co jest dziełem nie tylko przypadku czy
umowy".
Otóż Polska jest rozświetlona
w nieco inny sposób niż Francja czy Ameryka. Patriotą jest ten, kto - mówiąc
patetycznie - przyczynia się świadomie do tego, aby to światło nie zgasło.
Biały koń
Przynależność do narodu polskiego, bycie Polakiem było -
i ciągle jest - szczególnie trudne. Trudniejsze niż bycie Francuzem,
Amerykaninem, Anglikiem, także Węgrem czy Czechem. Być może trudniejsze nawet
niż bycie Niemcem, choć noszenie piętna narodowosocjalistycznej przeszłości na
pewno nie jest rzeczą łatwą. Bycie Polakiem oznacza przynależność do narodu
kiedyś podbitego
i poniżanego, a dzisiaj - mimo wszystkich przemian - często lekceważonego i
niezbyt cenionego.
Poprzednie pokolenia były oczywiście w znacznie gorszej
sytuacji. Bycie Polakiem oznaczało konfrontację z wymaganiami, którym nie każdy
chciał i mógł sprostać, zostawiły one mało miejsca na indywidualizm, szukanie
własnej drogi. Miłosz wyznaje to otwarcie: "Polska mnie przeraża. Powiedzmy, że
przerażała mnie przed wojną, podczas wojny, i przeraża przez całe te
dziesięciolecia po wojnie. Jak powinien zachować się schwytany przez nią
człowiek (urodzenie się tam czy język) jeżeli chce być rozumny, trzeźwy, spokojny, a przy tym
uczciwy? Jeśli uważa te bezustanne ofiary, konspiracje, powstania za zupełny
nonsens, po prostu dlatego że
w »normalnych« krajach tego nie ma? I ostatecznie, jeżeli 99% Francuzów żyło
jak zwykle po klęsce 1940 roku, to jest to normalne".
Jak dzisiaj odnosilibyśmy się do przeszłości Polski, gdyby
rzeczywiście była to tylko historia kompromisów, hiperrealizmu, małego egoizmu
i kolaboracji? Miłosz i Gombrowicz bali się Polski bohaterskiej, zmuszającej do
poświęcenia, do podporządkowania własnych ambicji, talentu, własnych dążeń narodowi.
Dzisiaj może się zdawać, że ci dwaj intelektualiści bali się jakiejś ułudy,
"mitu", fałszywego heroicznego wizerunku, podczas gdy Polska prawdziwa to była
Polska kolaborantów, szmalcowników i kombinatorów, w której znalazłoby się dość
miejsca na indywidualne strategie życiowe.
Maria Janion w przemówieniu wygłoszonym na Zamku
Królewskim w Warszawie podczas uroczystości wręczenia Nagrody Wielkiej Fundacji
Kultury trafnie mówiła, nawiązując do Józefa Czapskiego: "Istota polskości
odczytana przez poezję polską to
w tej perspektywie »przykucie przez ofiary niewinne«. Polakiem jest ten, kto
tych ofiar niewinnych nie może zapomnieć, najokrutniejsza krytyka Polski nie
może przekroczyć tego niewidzialnego łańcucha, który łączy nas z naszymi niewinnymi
ofiarami. Nie możemy zapomnieć tych ofiar. Nie możemy zapomnieć tych cierpień i
dlatego nie zerwiemy z polskością".
Niestety w dalszej części książki okazuje się, że chodzi
o ofiary, które padły z naszych rąk. Autorka - tym razem - nie pisze prawie nic
o ofiarach złożonych przez Polaków. Naturalnie nie powinniśmy zapominać tych,
których skrzywdziliśmy, ale okrutna krytyka wielu autorów wydaje się nie
przykładać żadnej wagi do owego niewidzialnego łańcucha, o którym mówiła Maria
Janion. Tak jakby zobowiązania moralne i intelektualne płynęły tylko ze zbrodni
naszych przodków, lecz nie ich poświęcenia. Jakbyśmy mieli moralne zobowiązania
tylko względem rabina Piekarza, lecz już nie wobec Karola Levitoux, Zygmunta
Sierakowskiego czy ks. Jerzego Popiełuszki - i jakby się one wykluczały.
Tak można by sądzić, zważywszy na niezwykle radykalny
wniosek, jaki z debaty o Jedwabnem wyciągnął Marcin Król. Autor Podróży romantycznej stwierdził, że Jedwabne to
dla niego "koniec
możliwości myślenia Polaków o sobie samych w pewien sposób. [...] Takiego mianowicie, że
należymy do jakiejś wspólnoty określanej jako »polskość« czy »ojczyzna«. Wiele o owej
ojczyźnie pisałem
i uważałem, że
jest ona dla nas niezbędna. Już nie. Tamta »polskość« i tamta »ojczyzna« zakończyły swój żywot".
Patriotyzm jest lojalnością, wytrwałością w obowiązku i
lojalności. Wybitny polski intelektualista, który był niegdyś uosobieniem
niezłomnej, patriotycznej postawy, symbolem Polski heroicznej, wyraził to dosadnie,
lecz też niezwykle trafnie, mówiąc o swojej odpowiedzialności politycznej jako
przywódcy intelektualnego
i politycznego oporu wobec komunizmu: "Jeśli posadzili cię na tego białego
konia, którym miał do Polski wrócić generał Anders, to nie możesz się na nim zesrać.
W żadnym bądź razie jak jesteś ¯ydem
i patrzy na ciebie cały naród".
Odwołał się więc do jednej z najbardziej wyszydzanych przez komunistów
mitycznych nadziei Polaków - powrotu generała Andersa na czele polskiej armii,
wyzwolenia, oczekiwania happy endu, jeszcze jednego przejawu naiwnej wiary w
przedustawną harmonię. W tych słowach jest poczucie odpowiedzialności za naród,
rozumienie wagi symboliki i symbolicznej reprezentacji, a także świadomość, że
istnieją antysemickie uprzedzenia, lecz że nie naruszają one i nie dyskredytują
narodu jako formy naszego życia społecznego, że budowanie solidarności
narodowej i przezwyciężanie uprzedzeń to nie walka z symbolami, mitami i
nadziejami, lecz rozwijanie ich wolnościowego sensu. Jednak po 1989 nazbyt
często usiłuje się nas przekonać, że nigdy nie istniał ów biały koń, lecz
jedynie jakaś brudna, nędzna szkapa, że tylko bat i wędzidło powstrzymywało ją
od tratowania innych,
a teraz, gdy tego wędzidła zabrakło, znowu stała się niebezpieczna
i powinniśmy się jej pozbyć jak najszybciej.
Patriotyzm nie wyklucza wolności i nie wyklucza etyczności.
"Jesteśmy - pisał ks. Józef Tischner - Polakami nie na zasadzie wymiany, lecz
na zasadzie wzajemności. Tworzymy w sobie naszą polskość. [...] Jedno trzeba
mocno podkreślić: w tworzeniu tym nie ma żadnej konieczności. Znaczy to:
polskość jest propozycją etyczną i dlatego można się do niej nie przyznać, a -
przyznawszy się - można odejść, można ją zdradzić". Marek Cichocki pisze o
tym, że patriotyzm łączy się zawsze z gotowością poświęcenia się dla wspólnoty,
walki w jej obronie. Ale mówienie o patriotyzmie zakłada też, że jest sensownie
mówić o jego braku, w skrajnych przypadkach nawet o zdradzie. Zapewne często
oskarżenia o zdradę padały wtedy, gdy chodziło o rozbieżności między różnymi
wyobrażeniami dobra ojczyzny. Konflikt dotyczył dwu różnych koncepcji, uczciwie
pomyślanych. Czasami patrioci okazywali się zdrajcami (także niektórzy targowiczanie
czuli się patriotami), a ci, którzy uchodzili za zdrajców - patriotami.
Dzisiaj w Polsce zderzają się ze sobą różne patriotyzmy,
różne wyobrażenia na temat tego, w czym leży dobro tego kraju. Ale czasami to
dobro rozumiane jest jako przekształcenie narodu, jego zamiana w otwarte
społeczeństwo - takie, w którym uczestniczy się na zasadzie dobrej woli, do
którego można dowolnie wejść lub wyjść i którego jedność zasadza się na jedności
interesów. Czasami staromodnemu patriotyzmowi przeciwstawia się pragmatyzm,
o którym nieustannie słyszymy i czytamy, że stanowi on zasadniczą cechę dobrego
polityka, jego najistotniejszą cnotę. Ten tzw. pragmatyzm jest z istoty
sprzeczny z patriotyzmem, nawet jeśli przyczynia się do dobra - na przykład
pomyślności gospodarczej - danego kraju i zyskuje poklask jego populacji. Nie
tylko dlatego, że działania obliczone wyłącznie na korzyści, na skuteczność
łatwo mogą popaść w konflikt z głębiej rozumianym dobrem wspólnym,
z normatywną treścią tradycji. "Zdradzić - ostrzegał poeta - jest to opuścić
ideę trudną do zrealizowania, to porzucić żmudny obowiązek dla korzyści namacalnych,
widocznych i łatwo uchwytnych".
Pragmatyzm jest sprzeczny z patriotyzmem z przyczyn zasadniczych - gdy staje
się postawą powszechną i wyłączną, niszczy ten rodzaj stosunków między ludźmi,
między obywatelami, tę symboliczną i realną więź, dzięki której patriotyzm jest
w ogóle możliwy.