Tekst
z książki Patriotyzm i zdrada. Granice realizmu i idealizmu w polityce i
myśli polskiej (red. Jacek Kloczkowski, Michał Szułdrzyński)
Kraków
2008, seria Polskie Tradycje Intelektualne
Oceny realizmu politycznego w
wydaniu dziewiętnastowiecznych konserwatystów krakowskich bywają skrajne.
Zdaniem zwolenników ich dorobku, to właśnie Stanisław Koźmian, Michał
Bobrzyński, Józef Szujski, Paweł Popiel i inni czołowi przedstawiciele tego
nurtu najlepiej zdefiniowali położenie narodu polskiego i zaproponowali
najrozsądniejszą w ówczesnych realiach politykę. Krytycy konserwatystów nie
dość, że nie podzielają opinii o trafności ich diagnozy rzeczywistości, to
czasem wysuwają nawet wobec nich zarzut zdrady interesów narodowych. Jak to
często bywa, prawda o konserwatywnym pojmowaniu realizmu politycznego leży
gdzieś pośrodku.
Konserwatywne „wojny domowe”
Analizę tytułowego zagadnienia warto
poprzedzić uwagami ogólniejszej natury. Po pierwsze, nie należy dziewiętnastowiecznego
konserwatyzmu krakowskiego redukować wyłącznie do najbardziej znanego
środowiska „Stańczyków”. Stanisław Koźmian, Józef Szujski i Stanisław Tarnowski
należeli niewątpliwie do czołowych reprezentantów nurtu konserwatywnego, ale
równie ważną dla polskiej myśli politycznej refleksję sformułowali np. Paweł
Popiel, Walerian Kalinka czy Antoni Zygmunt Helcel, których do „Stańczyków”
zaliczyć nie sposób. Problematyczne jest także uznawanie za „Stańczyka” Michała
Bobrzyńskiego.
Obraz krakowskiego
konserwatyzmu w drugiej połowie XIX w. stanie się jeszcze bardziej złożony, gdy
weźmie się pod uwagę istotne różnice poglądów, wyrażanych przez wspomnianych
myślicieli i polityków. Dokładna analiza owych różnic wykracza poza ramy
niniejszego tekstu, ale warto przywołać dwie polemiki ilustrujące spory,
toczone w ramach obozu czasem postrzeganego jako bardzo homogeniczny. Pierwszą
zainicjował słynny list Pawła Popiela do Jerzego Lubomirskiego, pisany po klęsce
powstania styczniowego, w którym nestor polskiego konserwatyzmu proponował
porozumienie z rządem austriackim i odsunięcie od steru spraw narodowych w
Galicji tych działaczy, którzy najaktywniej włączyli się w prace powstańcze – a
więc także przyszłych „Stańczyków”.
Riposta Józefa Szujskiego ukazała nie tylko różnice temperamentów adwersarzy.
Choć z czasem w wielu kwestiach „Stańczycy” i Popiel bardzo się zbliżyli – przy
czym to raczej ci pierwsi adoptowali poglądy Popiela niż Popiel szedł za modami
popularnymi w młodszych pokoleniach zachowawców – to „stańczykowski”
konserwatyzm miał swoją specyfikę, wiązaną niekiedy z jego liberalnymi
korzeniami, a także przybierał bardziej „frakcyjną” i polityczną postać niż
charakteryzujące się wielkim rozmachem intelektualnym stanowisko jednego z
prekursorów polskiej myśli konserwatywnej.
Drugi słynny spór
ukazujący zasadnicze różnice poglądów wśród konserwatystów wybuchł po wydaniu
przez Michała Bobrzyńskiego Dziejów Polski w zarysie. Liczne krytyczne
uwagi pod adresem tego dzieła sformułowali nie tylko zachowawcy starej daty –
Paweł Popiel i Walerian Kalinka, ale także Józef Szujski. Ponownie polemika
dotyczyła spraw zasadniczych – jak choćby zarzucanej Bobrzyńskiemu chęci podporządkowania
spraw religijnych wymogom politycznym czy za daleko idącej – jak twierdzili
jego adwersarze – apologii silnej władzy królewskiej.
Spór o przyczyny upadku I
Rzeczpospolitej
Zarzuty wysuwane pod adresem
niektórych tez Dziejów… stanowiły część sporu o dorobek I
Rzeczpospolitej, w którym to sporze zagadnienie realizmu politycznego należało
do najważniejszych punktów odniesienia. Pytanie, dlaczego potężne w XVI i –
mimo pierwszych poważnych kryzysów – w XVII wieku państwo, stoczyło się w XVIII
stuleciu na skraj przepaści, w końcu do niej wpadając, jest klasycznym
dylematem rozważanym przez „realistów” z
różnych obozów ideowych. Odpowiedź, jakiej udzielali krakowscy konserwatyści,
jest równie klasyczna. W ich gronie nie brakowało wybitnych historyków. Trzech
z nich – Walerian Kalinka, Józef Szujski i Michał Bobrzyński – odegrało
doniosłą rolę
w badaniach dziejów I Rzeczpospolitej, formułując na jej temat tezy, które na
dziesięciolecia zdefiniowały pole sporu o ocenę tego okresu polskiej historii.
Owe tezy stały się fundamentem nurtu historiograficznego, obwołanego „krakowską
szkołą historyczną”. Jej podstawowym założeniem – zwłaszcza w oczach adwersarzy
– było poszukiwanie przyczyn upadku Rzeczpospolitej przede wszystkim we
własnych słabościach i winach. Na tym polu krakowscy badacze wyłamali się z
długiego szeregu dziejopisarzy nawiązujących do modnych uwag Joachima Lelewela
o wielkości ustrojowej dawnej Polski, której kres położyła dopiero agresja i
zaborczość sąsiadów. Trudno Szujskiego, Bobrzyńskiego czy Kalinkę uznać za
apologetów polityki pruskiej, austriackiej czy rosyjskiej. Dostrzegając jej
zaborczy charakter, nie koncentrowali się jednak na nim. Woleli inaczej
formułować zasadnicze pytanie o przyczyny upadku Rzeczpospolitej. W ich ujęciu
brzmiało ono tak: jakie błędy popełniła myśl i praktyka polityczna w czasach I
RP, że nie potrafiła znaleźć recepty na zaborcze poczynania sąsiadów? Realizm
polityczny konserwatystów nakazywał im bowiem wychodzić od oceny sytuacji
obiektywnie istniejącej. Skoro sąsiednie państwa rosły w siłę i zagrażały
Rzeczpospolitej, jej elity powinny były dać temu odpór. Jak? – to już kolejny
etap rozumowania konserwatystów.
Po pierwsze,
wprowadzając lepsze rozwiązania ustrojowe, umożliwiające sprawniejsze rządzenie
państwem. Krytyka ustroju I Rzeczpospolitej była w twórczości konserwatystów
powszechna. Przede wszystkim zwracali oni uwagę na słabość instytucji władzy
centralnej – rozumianej szerzej niż tylko prerogatywy monarchy. Szujski,
Bobrzyński, Kalinka i inni wypowiadający się na ten temat konserwatyści – choćby
Popiel i Tarnowski – musieli zmierzyć się z dylematem, czy właściwą drogą dla
Rzeczpospolitej byłoby naśladowanie rozwiązań tych państw, które stworzyły
władzę zcentralizowaną, skupioną na ogół w rękach władcy absolutnego – tak jak
to było w przypadku zaborców. Konserwatywni myśliciele polscy na ogół byli
wobec tego sceptyczni. Owszem, wskazywali na zbyt słabą pozycję monarchy w
Rzeczpospolitej, względnie na ułomność całego mechanizmu władzy, którego król
miał być najważniejszym, ale jednak tylko ogniwem. Zawodziła nigdy we właściwy
sposób nie zorganizowana administracja. Sejmy i sejmiki – już w XVII, a
zwłaszcza w XVIII wieku – nie odpowiadały na realne potrzeby i zagrożenia,
ukazując złe cechy ówczesnej kultury politycznej – krótkowzroczność i anarchię.
Mimo wszystko, konserwatyści krakowscy dalecy byli od apologii absolutnej
władzy i państwa skrajnie zcentralizowanego. Przed jej formułowaniem
powstrzymywały ich względy realizmu politycznego – był to sposób rządzenia tak
odległy od polskiej tradycji, że jego wprowadzenie byłoby gwałtem na naturze, a
takie konstrukcje polityczne długo, zdaniem konserwatystów, utrzymać się nie
mogą. Równie ważne było jednak także przekonanie
o wątpliwej moralnej konduicie despotycznych systemów ustrojowych. W konserwatywnych
pracach pojawiała się zatem teza, że wzmocnienie władzy uchroniłoby być może
Rzeczpospolitą przed upadkiem, ale formułowano ją roztropnie, bez popadania w
drugą skrajność – gloryfikację rządów absolutnych.
Po drugie,
Rzeczpospolita mogła ocaleć prowadząc lepszą politykę zagraniczną. To
przekonanie konserwatystów było ściśle związane z problemem władzy politycznej.
Gdyby jej instytucje wykształciły się we właściwy sposób, łatwiej byłoby snuć
dalekosiężne wizje sojuszy i konfliktów, a następnie konsekwentnie wcielać je w
życie. W skomplikowanym położeniu Rzeczpospolitej, trzeba było umiejętnie
godzić śmiałość zamierzeń i ostrożność przed pochopnym wcielaniem w życie
ryzykownych projektów. Zdaniem konserwatystów, w wielu kluczowych momentach
dziejów Polski przedrozbiorowej brakowało i jednego i drugiego.
Polityka zagraniczna
to sfera funkcjonowania państwa szczególnie mocno związana z zasadami realizmu
politycznego –
a więc precyzyjnym formułowaniem celów polityki, w oparciu
o trzeźwą ocenę rzeczywistości, a następnie dobraniem odpowiednich środków do
ich realizacji. To także sfera, w której pokusa podporządkowania wszystkiego
wymogom skuteczności bywa nad wyraz silna. Konserwatyści nie ulegali jej.
Owszem, żałowali, że Rzeczpospolita nie wykorzystała szans na uporanie się ze
swymi największymi wrogami – Rosją i Prusami – gdy była
u szczytu potęgi, a przeciwnicy w niektórych okresach wystarczająco słabi, aby
dzięki konsekwentnym i roztropnym działaniom militarnym i dyplomatycznym
poskromić ich mocarstwowe ambicje. Nie chcieli jednak widzieć Polski równie jak
jej najwięksi rywale zaborczej, łamiącej zasady współżycia między narodami,
wynikające z moralności chrześcijańskiej. Woleli podkreślać – jak Stanisław
Tarnowski, autor monumentalnych Pisarzy politycznych XVI wieku – nowatorstwo
i wysokie walory moralne koncepcji Pawła Włodkowica, niż narzekać, że w
polskich realiach nie zrodził się żaden Machiavelli, który by natchnął
rządzących Rzeczpospolitą do prowadzenia polityki mającej jedną tylko miarę
oceny – skuteczność. Nie zawsze jednak konserwatywni myśliciele kładli nacisk
na motywację działań politycznych, kosztem oceny ich skutków. Kryterium
skuteczności bardzo często bowiem pojawiało się w ich uwagach na temat
dziewiętnastowiecznych insurekcji narodowych.
Krytyka powstań
dziewiętnastowiecznych
Jeśli pod adresem konserwatystów
wysuwano niekiedy oskarżenia o zdradę narodową, to ich krytyka powstań
dziewiętnastowiecznych bywała częstą tego przyczyną. Ich obrońcy mają o tyle w
tym względzie ułatwione zadanie, że wystarczy, aby dla odparcia zarzutów
przypomnieli koleje życia kilku czołowych reprezentantów krakowskiego konserwatyzmu.
Owszem, byli oni krytykami powstań – o czym będzie za chwilę mowa – ale … sami
brali
w nich udział. Paweł Popiel walczył w powstaniu listopadowym. Walerian Kalinka
współpracował z dyktatorem powstania krakowskiego – Janem Tyssowskim. Szujski,
Koźmian i Tarnowski włączyli się aktywnie w prace powstańcze 1863 i 1864 r. Nie
sposób oczywiście pominąć przy analizie wątków biograficznych zwykłej ewolucji
poglądów – dostrzegalnej zwłaszcza wśród „Stańczyków”
– niemniej zaangażowanie powstańcze przyszłych liderów konserwatywnych było
faktem i każe inaczej patrzeć na ich krytykę insurekcji.
Podobnie jak w
przypadku ocen dotyczących I Rzeczpospolitej, także w odniesieniu do powstań
narodowych konserwatyści próbowali przeprowadzić ich analizę, wychodząc od
zdefiniowania położenia narodu polskiego i próby odpowiedzi na pytanie, jaka
polityka byłaby w określonych realiach pożądana. Gdy więc rozważali skutki
insurekcji, zaczynali nie od ich znaczenia moralnego, a od bilansu zysków i
strat, czasem bardzo wymiernych. Jeśli przed powstaniem listopadowym Polacy
mogli cieszyć się względną autonomią w Królestwie Kongresowym, mieli sejm,
polską w gruncie rzeczy armię, wielu rodzimych urzędników na ważnych urzędach,
a po powstaniu stracili większość z zajmowanych wcześniej pozycji i spotkali
się z represjami ze strony rosyjskiej, to bilans takiej insurekcji –
analizowany z punktu widzenia realizmu politycznego – przedstawiał się źle.
Podobnie w takiej analizie wypadało powstanie styczniowe, nie tylko kładące
kres reformom Aleksandra Wielopolskiego,
których powodzenie zdaniem konserwatystów znacznie poprawiłoby położenie Polaków
pod rządami rosyjskimi, ale także prowokujące antypolski kurs polityki carskiej
w skali, jakiej dotąd nie doświadczano.
Ocena insurekcji
powinna więc – zdaniem konserwatystów – zależeć w znacznej mierze od tego, czy
spełniła stawiane przed nią cele. W tym przypadku sprawa wydawała się bardzo
prosta. Powstania miały przywrócić Polsce niepodległość. Nie przywróciły jej, a
nawet pogarszały położenie Polaków.
Konserwatyści stawiali więc kolejne pytanie: dlaczego powstania nie spełniły
pokładanych w nich nadziei? I odpowiadali: bo były źle przygotowane.
Podkreślali zarówno niefortunnie dobierane momenty ich wszczynania – gdy położenie
Polaków w zaborze rosyjskim było względnie, jak na jego realia, dobre
– jak też brak realizmu
w ocenie możliwości nadejścia pomocy z zewnątrz, na którą powstańcy bardzo
liczyli (niekoniecznie musiała to być pomoc zbrojna, wystarczałaby, jak czasem
uważano, akcja dyplomatyczna). Skoro Rzeczpospolita upadła – podkreślali
konserwatyści – gdy dysponowała znacznie większym potencjałem niż naród
podzielony między trzech zaborców, którzy w dodatku znacznie urośli w siłę od
kiedy położyli kres niepodległej Rzeczpospolitej, to nadzieje na powodzenie
powstań bez wsparcia innych ważnych aktorów na arenie międzynarodowej były
iluzją. Jeśli zdawano sobie z tego sprawę – a konserwatywni krytycy nie
odmawiali tej świadomości niektórym inspiratorom insurekcji – należało albo
zadbać o to wsparcie poprzez działania dyplomatyczne (jak to próbował czynić
książę Adam Czartoryski), albo wybrać taki moment na wybuch, w którym wymierzona
w Rosję akcja powstańcza byłaby na rękę potencjalnym możnym sojusznikom – a
myślano przede wszystkim o Francji.
Zdaniem konserwatystów – wyraził to najdobitniej Stanisław Koźmian w
trzytomowym Roku 1863, będącym bodaj najwszechstronniejszą krytyką powstania
styczniowego – pod tym względem przywódcom insurekcji zabrakło zdolności, jakie
powinni mieć ci, którzy decydują się narazić naród na tak wielkie ryzyko. Co
zresztą ciekawe, również niektórzy konserwatyści – nie wyłączając samego
Koźmiana, ale też Popiela, który od początku planom powstańczym był w latach
60. niechętny a nawet wrogi – ulegli iluzji pomocy francuskiej, zdecydowanie
przeceniając możliwości sprawcze Napoleona III.
W pismach politycznych
konserwatystów nieco bagatelizowany był natomiast inny ważny aspekt powstań –
przez wielu ich obrońców uważany jako walor rozstrzygający spór o sensowność
insurekcji – mianowicie ich znaczenie jako czynnika wzmacniającego świadomość
narodową. Nie odmawiali powstańcom patriotyzmu, ale uważali, że przejawiał się
on w szkodliwy sposób.
Konserwatyści widzieli bowiem w insurekcjach – choć najczęściej dopiero
oceniając je post factum – przejaw braku politycznego rozsądku, który
uchroniłby naród polski od kolejnych klęsk. Na ich krytyczną ocenę wpływało
także przekonanie, że czasie insurekcji łatwo było o triumf niskich instynktów,
które co prawda nie ujawniały się w ich początkowych stadiach, ale z czasem
dochodziły do głosu, zwłaszcza w miarę wzrostu znaczenia radykałów.
Wpływy radykałów były
zresztą jednym z głównych powodów, dla których konserwatyści krakowscy źle
oceniali powstania – szczególnie krakowskie 1846 r. i styczniowe. Wydarzenia
1846 r., opisywane bardzo krytycznie przez Antoniego Zygmunta Helcla
i Pawła Popiela – gdy fatalnie przygotowany ruch powstańczy sprowokował, także
z inspiracji rządu austriackiego, zamieszki
z udziałem chłopów, którzy miast zwrócić się przeciw zaborcom, poczęli grabić
majątki szlacheckie, posuwając się nawet do mordów – stały się w kolejnych
dziesięcioleciach ważnym punktem odniesienia dla zachowawców. Mieli oto oni
bowiem dowód, jak łatwo sprawa narodowa może stać się pożywką dla radykalizmów,
które wymykając się spod kontroli, stanowiły bynajmniej nie wyimaginowane
zagrożenie. Do tego dochodziła kwestia – choć wobec braku wiary konserwatystów
w powodzenie powstań bardziej teoretyczna niż praktyczna – o jaką Polskę
właściwie się bito: czy o Polskę konserwatywną, zachowującą starą hierarchię społeczną,
względnie nieco tylko ją korygującą, czy też o Polskę zbudowaną według recept
rewolucjonistów, a więc taką, w której struktura społeczna i porządek
polityczny miały się gruntownie zmienić. Scenariusz drugi był oczywiście przez
konserwatystów postrzegany jako wielkie zagrożenie.
Nawet jeżeli nie obawiali się jego zrealizowania w dającej się przewidzieć
przyszłości, to
w walce o rząd dusz Polaków był to już dla nich całkiem realny
i aktualny problem. Inna sprawa – o czym przyjdzie powiedzieć – że akurat w tym
względzie nie potrafili sformułować programu działania, który by ich pozycję
umacniał, systematycznie do końca XIX wieku tracąc swoje wpływy w społeczeństwie
na rzecz ruchów o bardziej masowej podstawie – jak socjaliści i endecy. Można
wszakże także i ten wątek konserwatywnej krytyki powstań – nawet jeśli się jej
nie podziela – uznać za przejaw realizmu politycznego. Insurekcje były bowiem
przez konserwatystów oceniane w szerokim planie konfliktów społecznych,
politycznych i kulturowych. Wykraczały one poza rodzime polskie spory, będąc –
jak podkreślali konserwatyści – fragmentem walki ideowej toczącej się w całej
Europie, w której po jednej stronie stali obrońcy tradycji, wiążący ją przede
wszystkim z zasadami wiary katolickiej, a po drugiej rewolucjoniści, owej
wierze często radykalnie niechętni, widzący przyszłość Europy w obaleniu
starych porządków politycznych i społecznych, a zarazem w jej przeobrażeniu
kulturowym. Taka perspektywa oglądu polskich powstań na pewno komplikowała ich
ocenę, ale świadczyła zarazem o szerokich horyzontach myślenia konserwatystów.
Jeśli realizm polityczny ma spełnić jeden ze swoich zasadniczych celów –
trzeźwą ocenę sytuacji – nie może on uciekać od analizy zjawisk daleko
wykraczających poza ramy bieżących konfliktów. Konserwatyści zdawali sobie z
tego sprawę, choć nie oznacza to bynajmniej, że udzielali celnych odpowiedzi na
wszystkie pytania, które sami zadawali.
Współpraca z zaborcami
Tylko niepoprawni marzyciele i
nieprzejednani niepodległościowcy mogli stawiać postulat zupełnego braku
jakiejkolwiek współpracy z zaborcami. Pytanie w XIX wieku nie brzmiało: czy
współpracować? – tylko: w jakich obszarach i na jakich warunkach? Oczywiście,
odpowiadając na nie, zwracano uwagę na aktualną politykę danego rządu
zaborczego. Inaczej zapatrywano się na warunkowe porozumienie z rządem wiedeńskim,
gdy ten w pierwszej połowie XIX wieku szedł drogą centralizacji i józefinizmu –
co wytykał mu Walerian Kalinka w dziele Galicja i Kraków pod panowaniem
austriackim – i inaczej, gdy w latach 60. na fali chęci wzmocnienia
monarchii przez jej decentralizację pojawiła się szansa na autonomię Galicji.
Inny wymiar miało zaangażowanie w administrację carską w latach 20. czy na
początku 60., gdy za sprawą względnie łagodnego kursu polityki caratu i reform
Ksawerego Druckiego-Lubeckiego i Aleksandra Wielopolskiego stopniowo poprawiało
się położenie Polaków w zaborze rosyjskim, a inny w czasach największych
represji popowstaniowych.
Na tle innych polskich
nurtów politycznych, konserwatyści dość konsekwentnie stawiali postulat
współpracy z zaborcami.
Pomijając tych, którzy rzeczywiście przekraczali czasem granice apostazji
narodowej, a przynajmniej niebezpiecznie się do niej zbliżali,
np. propagując hasła panslawistyczne, przedstawiciele tego obozu ideowego
postulowali porozumienie z rządami zaborczymi nie z powodów szczególnej wobec
nich atencji, lecz wychodząc z trzeźwej – jak im się przynajmniej zdawało –
oceny rzeczywistości, a więc zgodnie z kanonami realizmu politycznego.
Zupełnie zasadniczym
założeniem było przekonanie, że władza – jakakolwiek by nie była – po prostu
jest potrzebna. Przy czym trudno – nie licząc naprawdę nielicznych konsekwentnych
anarchistów – wskazywać poważne nurty polityczne, które by miały na tę kwestię
inne zapatrywanie. Rząd – taki czy inny –
i tak by istniał. W konkretnych realiach dziewiętnastowiecznych był to rząd
zaborczy i tu sytuacja się komplikowała. Konserwatyści próbowali z niej wybrnąć
konstatacją – że inny rząd niż zaborczy nie jest w danych realiach możliwy. Rozważania,
co by było, gdyby udało się odzyskać niepodległość, nie były im obce, ale w
konkretnych warunkach musieli odnosić się do twardej wymowy faktów. Można było
starać się o stanowiska będące częścią administracji państw zaborczej – albo z
góry z nich rezygnować. Można było przyjmować honory i bardziej wymierne
przywileje ze strony władzy austriackiej, rosyjskiej i pruskiej – albo wyrzekać
się ich. Raz jeszcze należy powtórzyć: wiele zależało się od tego, w jakich
okolicznościach stawano przed tymi dylematami (choć byli i tacy konserwatyści,
którzy bynajmniej żadnych wątpliwości w tych względach nigdy nie miewali).
Rzadko się jednak zdarzało, aby to konserwatyści pozwalali sobie na
manifestacje niechęci wobec władzy zaborczej i jawny opór.
Udział we władzy
zaborczej – choćby na niskim jej szczeblu – dawało się łatwo uzasadnić. Lepiej,
aby jak najwięcej stanowisk zajmowali Polacy, skoro urzędnicy przybyli z krajów-zaborców
bardzo często źle się zapisywali w polskiej pamięci. Ponadto konserwatyści
zwracali uwagę, że uczestnictwo w sprawowaniu władzy – powtórzmy: nawet w najbardziej
przyziemnych dziedzinach codziennej rutyny urzędniczej – było niezbędną szkołą
polityczną i państwową. Inne nurty – choćby endecja czy demoliberałowie
galicyjscy – także wychodziły z tego założenia. Nie przypadkiem wśród kadry
urzędniczej II Rzeczpospolitej pokaźną grupę stanowili adepci
austro-węgierskiej szkoły biurokratycznej. Nie była to może szkoła imponująca
swym poziomem – choćby pruska administracja, znacznie mniej na Polaków otwarta,
a często wręcz antypolska, cieszyła się lepszą opinią jeśli chodzi o zorganizowanie
i codzienne funkcjonowanie
– niemniej swą pozytywną rolę odegrała. Konserwatyści byli przy tym dość spokojni
o ewentualne skutki udziału w administracji zaborczej dla świadomości
narodowej. Nie obawiali się zbytnio, że urzędnicy monarchii habsburskiej
zniemczą się i wyrzekną polskości. Problem zdrady i renegatów nie był poważnie
przez nich rozpatrywany. Polacy zaangażowani w mechanizmy władzy wszelkich
szczebli byli ważni w ich koncepcji, gdyż konserwatyści wierzyli, że pracą
organiczną – niekoniecznie tak samo uzasadnianą jak u liberalnych pozytywistów
– zapewni się trwanie narodowi pozbawionemu własnego państwa.
Z całą pewnością o
pozytywny stosunek do współpracy z zaborcami było łatwiej wtedy, gdy znaczącą
rolę mogli w niej odegrać sami jej propagatorzy. Trudno uznać konserwatystów za
idealistów, którym obcy byłby jakikolwiek w tym względzie pragmatyzm.
Rozumowali niewątpliwie kategoriami interesu osobistego, ale też powodzenia
środowiska, z którego się wywodzili.
Ich krytycy zwracali wszakże uwagę, że często z faktu zajmowania przez
konserwatystów wysokich stanowisk w administracji Austro-Węgier niewiele
wynikało dla interesów polskich.
Działo się tak z różnych powodów: niekiedy ograniczonych możliwości sprawczych
nawet na wysokich szczeblach rządowych, znacznie bardziej obciążającej obojętności
na los sprawy narodowej, czy wreszcie nieprzynoszącej chwały indolencji.
Decydując się od lat
60. na bliską współpracę z rządem austriackim, konserwatyści mieli w zanadrzu
argument, którego nie sposób było zbagatelizować, choć nie musiał on oczywiście
oznaczać ostatecznego triumfu ich racji. Otóż równolegle z poprawianiem się
sytuacji Polaków w Galicji, co następowało także dzięki lojalistycznej postawie
środowisk konserwatywnych, pogarszało się położenie rodaków mieszkających na ziemiach
pozostających pod panowaniem rosyjskim i pruskim (a od początku lat 70. już po
prostu niemieckim). Im większe szykany i represje spotykały Polaków w pozostałych
zaborach, tym bardziej zdobywały uznanie nawet niewielkie ustępstwa ze strony
Wiednia. Groziło to co prawda przesadną aprobatą dla władzy wszak wciąż zaborczej,
ale niewątpliwie analiza sytuacji narodu podzielonego między trzy mocarstwa
stosujące wobec niego różną politykę, skłaniała do trwania przy programie
współpracy. Było to jeszcze łatwiejsze, gdy traktowało się Austro-Węgry nie jak
typowe państwo zcentralizowane, lecz jako monarchię, której zwornikiem nie był
interes narodowy dominującej nacji – jak to było w Prusach, a potem
w Niemczech, i niezmiennie w Rosji – ale interes dynastyczny, uosobiony przez
monarchę, mającego – co wydaje się wiarą typową dla idealistów politycznych a
nie realistów – z równą troską pochylać się nad losem każdego narodu
znajdującego się pod jego władaniem. Konserwatyści krakowscy podkreślali tę
specyfikę państwa Habsburgów, a i nie ustrzegli się pokładania wielkich nadziei
w osobie samego Franciszka Józefa.
Cesarz co prawda doskonale nadawał się na symbol trwałości – rządził bowiem od
1848 do 1916 r. Znacznie gorzej przedstawia się jednak bilans jego panowania –
nie tylko z punktu widzenia interesów polskich, bo wszak o nie specjalnie się
nie troszczył, ale także pozycji monarchii w Europie. Mimo to polscy
konserwatyści, wobec braku perspektyw na rychłą odbudowę państwa polskiego,
woleli wiązać przyszłość – własną i narodową – z monarchią habsburską niż
widzieć się w ramach państwa carów czy pod panowaniem Żelaznego Kanclerza i
jego następców. Stąd m.in. brała się ich niechęć do wszelkich ruchów konspiracyjnych,
których celem było wywoływanie zaburzeń w Galicji. Konserwatyści podkreślali,
że osłabianie pozycji Austro-Węgier nie leży w polskim interesie, bo korzystają
z niego przede wszystkim Niemcy i Rosja. Przejawem ich realizmu politycznego
było traktowanie ziem trzech zaborów jako swoistych naczyń połączonych – nieroztropna
polityka w Galicji groziła pogorszeniem sytuacji Polaków w innych zaborach,
każdy bowiem polski ruch rewolucyjny mógł stać się pretekstem dla Niemców i
Rosjan do wzmożenia represji. Zarazem państwa te wywierały naciski na Wiedeń,
aby tłumił w zarodku polskie tendencje niepodległościowe. Austro-Węgry miały
coraz mniej atutów, aby się owym naciskom przeciwstawiać. Dla konserwatystów
był to ważny aspekt „realistycznej” oceny położenia Polaków
w Galicji. Osobną kwestią jest pytanie, czy nie przywiązywali do niego zbyt
dużej wagi i czy nie wykorzystywali tego argumentu głównie dla realizacji
swoich partykularnych interesów ideowych i politycznych.
Konserwatyści a demokratyzacja
Poczucie realizmu politycznego
konserwatystów krakowskich najłatwiej kwestionować, gdy weźmie się pod uwagę
ich stosunek do demokracji. Nie chodzi o rozważania nad jej naturą – tu
wpisywali się w stary jak sama demokracja nurt jej krytyki jako ustroju, w
którym dochodzą do głosu niskie instynkty, króluje demagogia, zagrożony jest
tradycyjny porządek polityczny i społeczny, zaś politykę sprowadza się do
triumfu siły, skoro
o wszystkim ma rozstrzygać większość. Z taką oceną demokracji można
polemizować, można ją też podzielić – nigdy w całości odrzucić; konserwatyści
niczego nowego tu nie powiedzieli.
W realiach drugiej połowy XIX wieku – gdy idee demokratyczne zdobywały coraz
większą popularność, a stopniowa demokratyzacja życia politycznego jawiła się
już jako nieuchronna, choć można było wciąż zastanawiać się, jak daleko ona
zajdzie – chcące odgrywać poważną rolę stronnictwa brały więc w swych rachubach
pod uwagę demokrację jako ważny punkt odniesienia
i wyzwanie, z którym będą musiały się zmierzyć. Dylemat był prosty: czy
demokrację poprzeć, a jeśli tak – jakie wyciągnąć
z niej korzyści. Stanowisko konserwatystów było niejednoznaczne. Z jednej
strony obserwowali wzrost popularności haseł demokratycznych i zdawali sobie
sprawę, że ich kolejne sukcesy są kwestią czasu. Z pewnością nie można im zarzucić
braku realizmu w tym względzie. Z drugiej strony, zabrakło im pomysłu, jak w
tych nowych realiach może się odnaleźć stronnictwo konserwatywne. Gdy czyta się
rozważania konserwatystów o demokracji
z drugiej połowy XIX wieku, brakuje w nich próby nowego zdefiniowania własnej
roli w zmieniających się realiach politycznych
i społecznych. Konserwatyści toczyli co prawda spory, czy należy ograniczyć
zakres kurialnego prawa wyborczego i dopuścić do ciał przedstawicielskich
większą reprezentację chłopstwa. Postulował to chociażby Michał Bobrzyński, polemizując
ze Stanisławem Koźmianem, który obawiał się znoszenia kolejnych ograniczeń dla
uczestnictwa w polityce żywiołów niewykształconych
i podatnych – jak sądził – na demagogiczną agitację. Inni konserwatyści – jak
Paweł Popiel – nie byli entuzjastami dużej reprezentacji włościan w sejmie, ale
nie bali się jej, postrzegali bowiem chłopstwo jako siłę w gruncie rzeczy zachowawczą,
przywiązaną do monarchii, religii i dalece mniej wywrotową niż mieszczaństwo i
inteligencja.
Zdawali sobie oni sprawę, że tradycjonalizmem chłopów może zachwiać wywrotowa
agitacja socjalistów i innej maści radykałów. Stąd dużą wagę konserwatyści
przywiązywali do szkolnictwa – bynajmniej nie dlatego, aby chcieli je za
wszelką cenę i na wielką skalę upowszechnić; chodziło raczej po prostu
o to, aby było ono konserwatywne w swej treści. W ich rozważaniach widać
świadomość, że wrogie im nurty ideowe mogą próbować wywierać wpływ na masy na
różne sposoby – nie tylko przez sączenie agitacji radykalnej w szkołach, ale
również przez demonstracje, wykorzystywanie uroczystości patriotycznych, tani
populizm przedwyborczych wieców itp. W tym względzie konserwatyści byli
realistami – bo rozumieli, jak działa propaganda i jak przekuwa się ona na określone
stanowiska polityczne i w konsekwencji – na poparcie społeczne. Mimo to – nie
potrafili się przeciwstawić rosnącemu znaczeniu swych oponentów.
Konserwatyści nie
umieli umasowić swego ruchu, przejść od polityki koteryjnej do polityki
masowej, iść drogą, którą podążyli – z sukcesami – endecy, socjaliści i
ludowcy. Nic dziwnego zatem, że znaczenie polityczne konserwatystów było
znaczne dopóty, dopóki o ich pozycji w sejmie i innych organach wybieralnych
decydowały ograniczenia kurialnego systemu wyborczego i dopóki mogli liczyć na
względy rządu wiedeńskiego przy rozdziale stanowisk w autonomii galicyjskiej.
Do odzyskania niepodległości byli więc wciąż bardzo wpływowi i zajmowali wiele
ważnych urzędów. Przegrali jednak z kretesem walkę o rząd dusz i gdy w II
Rzeczpospolitej ich pozycja została zweryfikowana przez powszechne wybory,
okazało się, że jest ona bardzo słaba.
Być może była to
nieuchronna kolej rzeczy – tezę taką można wyrazić z dużą dozą pewności. Jednak
realiści polityczni powinni byli lepiej zdefiniować swoją sytuację. Tymczasem
czytając konserwatywne artykuły o demokracji można odnieść wrażenie, jakby ich
autorzy doskonale rozumiejąc mechanizmy nią rządzące, siebie samych arbitralnie
wyłączyli spod ich panowania. Do czego nie mieli – co oczywiste – żadnych
realnych przesłanek.
Jeśli więc
konserwatyści ponieśli niekwestionowaną klęskę na polu realizmu politycznego,
doznali ją być może właśnie w starciu z nowym modelem uprawiania polityki, w
którym decydującą rolę odegrała demokratyzacja życia politycznego i społecznego.
Bardziej niejednoznaczne stanowisko
przedstawił jedynie Michał Bobrzyński. W Dziejach Polski w zarysie
tęsknota za silną władzą, choćby absolutną, jest widoczna, choć chyba nie w aż
tak dużej skali jakby sugerować mogły krytyczne uwagi formułowane w czasie wspomnianej
polemiki przez Józefa Szujskiego, Waleriana Kalinkę i Pawła Popiela.
|