(przedruk za: W. S. Reymont, Pisma, wydanie zbiorowe zupełne,
ze wstępem A.Grzymały-Siedleckiego, tom XX, 1925)
Oto "On", władca świata,
pan ziemi wszystkiej i mórz niezmierzonych i ludów nieprzeliczonych, już drugi
dzień i noc drugą jakby na krawędziach bytu rozkołysany, niby na wahadłach
rozpaczy i nadziei, czuwa zawieszony krwawymi oczami w przestrzeniach, w
tragicznym oczekiwaniu zwycięstwa lub śmierci.
Wszystek świat
wypowiedział mu posłuszeństwo.
Wszystkie ludy ujarzmione
zerwały kajdany.
Bunt ogarnął duszę, bunt
mściwy i srogi.
I oto, już od wielu dni
palący orkan zemsty przewala się po świecie, wynosi się nieubłaganym kręgiem
śmierci, idzie wskroś nocy oślepłych słupami ognia, wskroś bladych
rozdygotanych dni płynie żałobną marą gniewu, pod której stopami drży ziemia i
miasta walą się w gruzy, huczy straszliwym zgiełkiem walk i zagłady.
I zbliża się do stolicy
huraganem piorunów.
Już tam pod murami,
niedaleko, waży się Jego dola.
A on czeka dnie długie i
noce nieskończone na cios ostateczny, patrzy z okien wysokiej, obronnej wieży w
czarną, nieprzeniknioną noc; olbrzymie, jakby umarłe miasto ściele mu się do
stóp żałobnym kirem ciemności - nigdzie świateł, ni lśnień, ni nawet gwiazd na
ołowianym niebie, nic, pustka mroczna grobów, tchnąca zgniłym, niepokojącym
milczeniem.
Czasem zrywa się i leci
gorejącymi oczami nad majaki wież, krąży obłędnie nad mgławymi zarysami miasta,
spada jak sęp w czarne, głuche i ślepe rozpadliny ulic, w samą głąb ciszy, i
cofa się w nagłym przerażeniu, opada z jękiem bezsilnej rozpaczy.
I znowu czuwa w ciszy
godzin nieskończonych, w niedopowiedzianym mrowisku niepokojów, i znowu toż
samo pytanie podnosi głowę i wlepia przeżarte strachem oczy w niemą jeszcze i
nieodgadnioną...
Niekiedy wicher targa
oknami, niekiedy deszcz pluszcze po granitowych blankach, bełkocą rynny, a
przez puste komnaty płyną więdnące echa jęków, niekiedy śnieg prószy i cały
świat rozwidnia, że miasto szarzeje i wyłania się widmowo, a tysiące wież, niby
pięści zaciśnięte, zdają się pochylać ku niemu, a tysiące czarnych okien patrzą
jakby zmartwiałe oczy pobitych...
Cofa się wtedy i
kamienieje w grozie, i trwa zawieszony nad przepaścią, czując się niby drzewo
pochylone, gdy las rąbią, jęk walących się olbrzymów wstrząsa ziemią, świszczą
opadające konary, a huk toporów bije dokoła, bije bezustannie i coraz bliżej, i
coraz boleśniej, i coraz okropniej...
I czeka ciosu, który się
już wznosi.
- Choćby śmierć, byle prędzej
- jęczy bezsilnie.
Ale wieści nie przychodzą.
Posępny zamek milczy, a
ślepe ulice leżą pomarłe.
A tam świat się wali, tam waży
się Jego dola!
Naraz mury jakby zadrżały;
cichym, przyczajonym krokiem rzucił się do okien i nasłuchiwał trwożnie - wiatr
przynosił konające echa walki dalekiej, głuchy grzmot armat, trzaski salw
karabinowych i sypki gruchot kartaczownic, zaś chwilami jakby triumfalny hymn
śmierci się podnosił, a daleko, daleko tliły się jakieś łuny, i po czarnym
niebie krążyły czerwone, dzikie ślepia aerostatów.
Ale wiatr ucichł i
wszystko zwaliło się w noc i martwą ciszę.
I znowu godziny ciągną się
wolno, jak wieczność, wynoszą się leniwie z nicości a przepadają w milczącym,
nieodgadnionym nigdzie, a niby płyty grobowe walą się na jego duszę męką
oczekiwań.
Aż blady świt przyczołgał
się litośnie na jego oczy umęczone.
A potem jawa dnia zajrzała
sinymi źrenicami udręczeń, wyniosła z mroków rzecz każdą, postawiła w jaśni
rzeczywistości, a potrząsnąwszy światłem, już poszła światem tęskna, smutna i
rozpłakana deszczem przejmującym, a za nią podnosiły się nieprzeliczone stada
wron, kruków i sępów, i płynęły niby czarne, rozpuszczone warkocze. Na żer
leciały, na obfity trupi żer...
Złowrogą, czarną chmurą
krążyły nad zamkiem i, kracząc żałobnie, długo, wstrząsająco, poniosły się na
pola walk i mordów. Przebudził się i patrzył za nimi z dziwnie ściśniętym
sercem. Były już daleko, czerniejącą smugą kurzawy wlokły się wskroś dnia
posępnego, nad szarym, olbrzymim miastem.
A jego źrenice, niby ptaki
zbłąkane, krążyły ciężko nad tym miastem - światem, co się wynosiło z mgieł na
niskim wybrzeżu morza, nieprzejrzanym, szarym zsypiskiem głazów.
Tysiące wież sterczało
kamiennym, nieprzebytym lasem, dźwigając ciężką chmurę dymów i mgieł.
Wtapiał się chciwymi
oczami w tę groźną potęgę, pragnął ją przeniknąć aż do głębi, aż tam, gdzie
zawsze tliły się zarzewia buntów wszystkich, gdzie przyczajona nienawiść
szczerzyła na niego nieubłagane, żelazne kły zemsty...
Ale miasto leżało w
nieodgadnionej grozie milczenia, szarzało jak widmo w mgłach i deszczu
ściekającym bezustannie, jakby z przegniłej przędzy powietrza. Morze złe
burzyło się u wybrzeży, spiętrzone fale tłukły zielonymi łbami o granity
bulwarów i wracały spienione do wyspy, na której stał zamek, mewy kołowały z
krzykiem jękliwym. A on na próżno słuchał wrzaw i bełkotów dalekich, na próżno
chciał zajrzeć w duszę miasta - było posępne i nieme, jak wróg zakuty w zbroję
niezwalczoną.
Zatrzęsła nim dawna,
wściekła nienawiść do tego wroga.
Nie przemógł, chociaż topił
go we krwi, palił, bombardował, rozmiażdżał, nie przemógł...
Bo oto znowu on rozpalił
żagwie buntów. Znowu on idzie na czele świata przeciwko niemu!
- Śladu nie pozostawię po
tobie... Zatratuję cię na śmierć, a trupa każę powiesić i chłostać rózgami!- Groził
bezsilnie.
- A jeśli ty?... - Nie skończył
strasznej myśli, cofnął się w głąb, daleko od okna, włosy mu się zjeżyły, bo
naraz dojrzał, jakby tuż przed sobą, jakąś przerażającą scenę.
- Nie! Nie! Nie! - Krzyczał
obłędnie, miotając się po komnacie, ale wnet się uspokoił, strząsnął trwogę i
rozkazał:
- Aerostat!
Ale w zamku nie było już
ani jednego, nocy ostatniej reszta aerostatów zniknęła gdzieś bez wieści.
Przeżuwał tę wiadomość,
jakby garść gwoździ, które mu darły wnętrzności, nie cofnął się jednak, nie
słuchając próśb ni rad dworaków, pojechał pancernym samochodem, nawet bez
straży... Na moście, łączącym zamek z miastem, panował nieopisany chaos,
tłoczyły się ciżby wojsk, słanych na pola walki, karawany ambulansów, dział,
wozów pancernych, koni, taborów amunicyjnych - tysiące ludzi, wrzawa krzyków,
turkotów i przekleństw, tętenty przelatującej kawalerii, wszystko to niosło się
z hukiem, niby fale rzeki wzburzonej, a z przeciwnej strony, od miasta,
ciągnęły całe armie niedobitków, całe kohorty rannych, szli pieszo, bez broni,
w strzępach mundurów, bladzi, wynędzniali, poprzewiązywani krwawymi łachmanami,
do widm z pobojowisk podobni, szli posępnym, cichym tłumem, niemą groźbą...
Jechał wolno, przepatrując
badawczo twarze; wielu go poznawało, ani jeden krzyk się nie podniósł na cześć
jego, odwracano ciężkie oczy, a niekiedy klątwa wyszemrała i bagnet zabłysnął
złowrogo, i twarde, ostre spojrzenia niby kamienie spadały mu na twarz.
Otrząsał się z nich z
uśmiechem wzgardy.
Ale do miasta wjeżdżał z mdlącym
uczuciem trwogi przyczajonej, chociaż zuchwale spoglądał po ludziach, prężył
się dumnie i wyzywająco, czekał niebezpieczeństwa, chciał, by go poznali - lecz
miasto jakby go nie spostrzegło, przejeżdżał obcy i nie poznany wśród tłumów
nieprzeliczonych a dziwnie, złowrogo cichych; ulice były pełne, place podobne
do borów rozkołysanych, ruchome trotuary, zapchane ludźmi, przesuwały się jak
zwykle, olbrzymie kawiarnie mrowiły się od ciżb, a na balkonach, słupach i
dachach, wszędzie powiewały sztandary buntu: groźna pięść z mieczem
podniesionym do ciosu. A przy tym cicho było jak w grobie, tłumy snuły się jak
cienie, nigdzie gwaru, nigdzie krzyków, nigdzie słów żywszych, ni nawet gestów,
tylko wszystkie oczy ślizgały się wciąż z niepokojem po czarnych, olbrzymich
tablicach, poustawianych na placach, a niekiedy całe miasto jakby zamierało na
mgnienie, zasłuchane w dręczącym oniemieniu, w jakichś echach dalekich,
dalekich... Nie stracił ani jednego szczegółu, ni twarzy jednej, ni nastroju;
widział z rozkoszą nędzę w każdym domu, w każdej twarzy sprawdzał głód długi,
głód uparty, a na każdej ulicy przyglądał się ruinom, głodom i zniszczeniu.
I długo tak krążył po
mieście, niby sęp głodny, upatrujący żeru, gdy naraz na czarnych tablicach jęły
wybłyskiwać złotawe litery depesz z placu boju; nieprzejrzane tłumy czytały je
w modlitewnym skupieniu, nieprzejrzane ciżby piły je oczami zachwytów, aż nagle
szalony, wstrząsający ryk wyrwał się z gardzieli:
- Zwycięstwo! Zwycięstwo!
Szał ogarnął stolicę,
wszystkie dzwony zajęczały radośnie, zagrały orkiestry, tysiące sztandarów
rozwinęło się nad głowami, a z piersi tłumów runął śpiew niebosiężny, święty
hymn ludów, hymn wolności, głęboki jak niebo, potężny jak bój, bezgraniczny jak
ból, hymn huragan, i burza, i pioruny
Porwał go ten śpiew i
dreszczem przejmowała potęga radości, że słuchał i patrzył na nich już bez
gniewu i nienawiści, ale rozkazał powracać, gdyż poczuł się dziwnie znużonym i
strasznie smutnym, aż do łez, które mu się cisnęły do oczu jadowitymi, palącymi
żądłami.
A gdy się znowu znalazł w
swojej wieży, gdy spojrzał na szare olbrzymie miasto, uczuł się tak boleśnie
samotnym, że zapragnął towarzystwa ludzkiego, chciał posłyszeć głosy, chciał
ujrzeć twarze przyjazne i wierne spojrzenia - a gdzie się obrócił, rozlewało
się milczenie, stawała się trwożna pustka, ludzie kamienieli, służba odpowiadała
lękliwie, wszystko życie zamku zamierało pod jego spojrzeniem, groza majestatu
czyniła dokoła pustynię lodowatą, że błądził wśród komnat niezliczonych, w
głuchej ciszy murów i ludzi samotny jak zawsze, i jak zawsze niby poza światem.
..................
Dzień już gasnął, niby oczy
konające, i sypał popielną, martwą ciszą. Miarowe kroki straży rozlegały
się w korytarzach, a pod zamkiem, wśród mroków, pokrytych nagimi drzewami,
mrowiły się gęste biwaki wojsk i czerniały rzędy armat, przyczajonych niby
bydlęta z wyciągniętymi gardzielami, deszcz padał i sączył się po murach nieustannie,
jak płacz nieutulony, a niekiedy krzyk morza, szturmy fal i szum wichru,
przedzierały się jękiem do komnaty i rozpływały w trwożnej ciszy, że tylko głosy
godzin podnosiły się niekiedy i huczały żałobnie.
A on znowu siedział na
dawnym miejscu, zapatrzony w ślepą falę, i nasłuchiwał ciężkiego losu, i czekał
coraz niecierpliwiej. Naraz zadzwonił gwałtownie. Wsunął się trwożnie
przyboczny oficer.
- Jeszcze nic, żadnych
wiadomości - odpowiadał jego oczom.
Zaśmiał się szyderczo.
- A miasto już się
cieszy... Sam słyszałem.
- To kłamstwo ich
przywódców. To...
- Chcę wiedzieć prawdę...
Czekam na nią!
- Wszystkie komunikacje przerwane
i nie ma sposobu...
- Chcę mieć wiadomości! -
Zagrzmiał groźnie. Oficer zniknął, a po nim wszedł cicho czarny, nikły człowiek
ze złotym krzyżem na piersiach.
- I ty nie wiesz, co się
tam dzieje?
- Nie wiem, modlę się tylko
o zwycięstwo dobrej sprawy - szeptał, nie patrząc mu w oczy.
- Dobrej sprawy! I boisz
się, że przegramy...
- Wszystko w rękach losu. Rada
czeka na ciebie, panie.
- Niech czeka na topór,
jak i ja czekam! Niewolnicy!
- Chciałeś ich takimi
mieć, panie!
- Kto niegodzien
człowieczeństwa, obroży godzien i kija!
- Niebezpieczeństwo bliskie,
trzeba powziąć jakąś decyzję stanowczą...
- Niechaj przyjdzie!
Czekam na nie... Odejdź...- Zawołał wyniośle, przeszywając go dzikiem
spojrzeniem.
- Czekam na ciebie, tłuszczo!
Zabijesz, jeśli mnie zmożesz, lecz jeśli ja zwyciężę, rozgniotę cię jak
robactwo, zakuję cię w takie łańcuchy, że się już nigdy nie zerwiesz! Hordy
plugawe! - Szeptał, grożąc tam w noc, gdzie łuny jęły wykwitać, niby dalekie
zorze świtań. Poszedł w głąb zamku.
Drzwi otwierały się przed
nim bez szelestu, służba zginała pokorne karki, straże prezentowały broń,
oficerowie z gołymi szpadami występowali naprzód i trwożne, niewolnicze oczy
padały mu do stóp i czołgały się za nim.
Patrzył na wszystkich, nie
spostrzegając nikogo, i wlókł się jak cień uwiędły w spiekocie i, jak cień,
kładł i dokoła smutek posępny i strach, ale skinął bezwiednie ręką i zniknęli,
jakby się w ziemię zapadali, a on poszedł nieskończoną amfiladą komnat, jakby
pustynią zalaną światłem i zasypaną przepychem całego świata, wskroś bogactw
wszystkich ludów złupionych.
Dywany tłumiły odgłosy
kroków, że szedł jakby w cichości grobów. A niekiedy przystawał, rozglądając
się lękliwym i drapieżnym wzrokiem. Był sam jeden, tylko olbrzymie zwierciadła
powtarzały jego postać wyniosłą, siwą, pochyloną głowę i ciężkie ruchy...
Odwracał się niechętnie od
własnego obrazu i szedł coraz prędzej, a przez puste komnaty leciały za nim
echa jego westchnień, nieme krzyki spojrzeń i cicha rozpacz, dygocąca w
kamiennym sercu.
Szedł aż do wewnętrznych
dziedzińców, otoczonych potężnymi murami, przechodził galeriami z kryształów,
przez gaje palmowe, przez długie tunele oranżerii, gdzie kwiaty dyszały
upajającymi woniami, gdzie szemrały srebrne wodotryski, a roje ptaków, niby
pęki drogocennych kamieni, śpiewały w zielonych gąszczach. Była to niby
czarodziejska puszcza z tysiąca i jednej nocy, święty gaj, poświęcony bóstwom
rozkoszy i milczenia, gdzie utrudzone gwarem życia dusze mogły upijać się
czarem szmerów tajemniczych, lśnień, barw, zapachów i ptasich, nieodgadnionych
świergotań...
Ale on przechodził jakby
pustym ugorem i obojętnie deptał kwietniki, bo tam w dole, za kryształowymi
szybami, leżały dziedzińce zapchane jego niewolnikami, buchały ogniska biwaków,
połyskiwały bronie, dymiły kotły, a gwar ściszony kłębił się trwożnie wśród
murów gigantycznych.
Z czułością przeglądał
długie kolumny bojowe, stojące nieruchomo; były już gotowe, sprężone do skoku,
jak sfory, czekały tylko skinienia, aby się rzucić na wroga i śmierć
roznosić...
Wyszedł na balkon, z
którego zawsze pokazywał się wojskom.
Dojrzano go w krwawych
brzaskach ogniska, kilkaset szabel wybłysnęło w górę i kilkaset gardzieli
zakrzyczało.
- Moi są! Pewni a wierni!
Zginą za mnie! Ale czy zwyciężą?
Myślał, cofając się nagle
w cień, gdyż mu się wydało, iż jakaś strzelba schylała się jakby do strzału.
I znowu błąkał się jak
widmo w nieprzebytych murach zamku, niepokój go pędził z miejsca na miejsce, że
ginął na chwilę w jakichś korytarzach, wlókł się przez jakieś sale zimne i
puste, przechodził jakieś skrytki tajemne, aż wyszedł na najwyższe terasy, wiszące
nad morzem, i zapatrzony w nieprzeniknione mroki topieli rozhukanej,
nasłuchiwał groźnych bełkotów i jak ptak oślepły tłukł się w pustkach
bezmiernego lęku i trwogi.
Ale i tam pochwyciły go
gorzkie i straszne myśli, i tam spadły z niego złociste łachmany majestatu, i
tam wił się w człowieczej męce, i tam dzikie żale dusiły go za gardło i
rozdzierały żelaznymi pazurami serce nie ulękłe.
I znowu uciekał dalej,
gnany furiami niepokojów.
Aż znalazł się prawie
bezwiednie w apartamentach swej żony, lecz nim wszedł, długo i podejrzliwie
patrzył przez szklane drzwi, poza którymi widział szereg komnat sklepionych -
lśniły niby cudowne, złote muszle, wysadzane drogimi kamieniami.
Kilkadziesiąt osób
poruszało się w przyćmionym świetle, wśród kwiatów, złoceń i srebrnych
zwierciadeł.
Królewski przepych
napełniał tę czarowną oazę, kwiaty stały wszędzie, zapach fiołków przesycał
powietrze, żaden brutalny odgłos nie dochodził ze świata, żaden gwar walki nie
mącił kojącego nastroju, ludzie poruszali się jacyś szczęśliwi, próżni trosk i
obaw, usta uśmiechały się łagodnie, ściszone głosy krążyły miodnym brzękiem
pszczół, westchnienia kobiet, szelesty jedwabiów i lśnienia klejnotów były niby
tchnienia kwiatów.
Muzyka zabrzmiała, jak
daleki, czarowny poszum fal błękitnych. Okrył twarz skamieniałą maską majestatu
i wszedł, uśmiechając się łaskawie.
- Bawcie się. Nie
przerywajcie! - Mówił dobrotliwie, siadając na uboczu. "Ona" zajrzała mu w oczy
pytająco.
- Wszystko idzie
najlepiej. Wszystko! - Odpowiadał głośno, uśmiechając się do dworu, który go
otaczał skwapliwie, do dam wspaniałych, do panien czarujących, do młodzieńców
świetnych i do panów pełnych dostojności...
Muzyka spływała tumanem
brzmień złocistych i przejmujących dreszczem rozkoszy, upajała haszyszowym
czarem; słodkie głosy rozpylały się, niby deszcz kwiatów, mgłą wonną zadumy i
tęsknoty; syciły duszę marzeniem sennym, kołysząc ją aż do zapomnienia o sobie.
Światła, bijące nie wiadomo skąd, światła, pełne upajającej woni, zatapiały
komnaty w srebrzystym, migotliwym pyle, a na tle złotych ścian i kwiatów,
wynosiły się marmurowe, nagie ciała bogiń, które były jakby białą,
nieśmiertelną melodią piękna w tym czarodziejskim ogrodzie barw, dźwięków,
świateł i ludzi.
Ściszony szept rozmów
szeleścił niby opad suchych, czerwonych liści. Mieniły się barwy strojów,
szeleściły jedwabie, rozbłyskiwały klejnoty, krążyły słowa, leciały spojrzenia
jak nieme, letnie błyskawice, płonęły usta purpurowe, zrywały się westchnienia,
ale wszystkie oczy czuwały nieustannie na każdy gest Pana, bo gdzie spojrzał,
tam chyliły się pokornie głowy, rozbłyskiwały rumieńce i dusze zamierały w
radosnym oczekiwaniu.
A on nieruchomą, stężałą
źrenicą przeglądał wszystkie twarze, szukał pod maskami dworackich uśmiechów
odbicia własnych udręczeń i trwóg, szukał huraganów, tratujących świat cały.
Spokojni byli, ufali mocy
jego i potędze.
Więc i on uspokajał się
zwolna i zapominał, że znowu powracało mu uczucie swojej władzy i panowania,
podnosił się z bagnistych przepaści strachów, prostował się jak ostry, niezłomny
miecz, a zemsta jęła mu szeptać słodkie nadzieje... Zwycięstwa...
I już łaskawie dawał ucho
szeptom służalczym, radośnie słuchał kłamliwych hymnów miłości i z rozkoszą
zanurzał się w brzęku słów pustych, głoszących jego wielkość i potęgę.
- Moi są i wierni! - Myślał,
przechodząc wolno z pokoju do pokoju - i jak słońce płynął, rozsypując na
chylące się głowy łaski spojrzeń i uśmiechów, i jak słońce siał dokoła radość,
światło i szczęście - że już te komnaty stawały się kościołem, w którym
wielbiono go jak boga jedynego, były ołtarzem, gdzie oddawano mu cześć świętą i
nieustającą, gdzie cały świat klękał przed nim w rozmodleniu...
I do jego stóp władczych
płynęły hołdy wszystkiego człowieczeństwa, do tych stóp chyliły się w pokorze
ludy żebrzące o łaskę życia... Tak było zawsze, tak było za jego praojców i tak
będzie za jego następców i aż po wiek wieków.
Myślał teraz o tym, wodząc
przymglonymi źrenicami po twarzach czarnych, żółtych i białych, jakie się snuły
dokoła, po twarzach wszystkich ludów i ras podległych jego władzy.
- I aż po wiek wiekowi -
dumał słodko, siadając w cieniu palm.
Ciżba rozsypała się po
komnatach, muzyka zamilkła, gwary przycichły, serca się pokurczyły w lęku
oczekiwań, a on siedział samotny, jakby na tronie świata, wysoko ponad
wszystkim, w ciszy potęgi, że tylko błyski ludzkich spojrzeń mrowiły mu się u
stóp, jak gwiezdne korowody, a ich głosy, ich jęki, ich krzyki błagalne snuły
się niezrozumiałym i dalekim poszumem przelatujących meteorów...
"Tak było zawsze i tak
będzie aż po wiek wieków".
Śnił upajający sen o
potędze.
Naraz przypomnienia
zajrzały mu w oczy trupią i szydliwą twarzą, obudził się nagle, zdało mu się,
że jakaś brutalna, zimna ręka ośmieliła się go dotknąć, gniew nim zatrząsł
srogi a nieubłagany.
- Któż śmiał? Kto? - Pytał
gniewnymi oczami.- Jeśli oceany powstaną przeciwko mnie - zasypać je; jeśli
góry - zrównać; jeśli ludy - wyciąć i spalić, a prochy rzucić do kloak!... Któż
śmie?...
Dwór dygotał przed jego
obliczem, podobnym do chmury brzemiennej piorunami, nikczemna bladość lęku
pokryła twarze...
Wyszedł, nie zważając na
nikogo.
Ale nie wiedział, gdzie
iść i co począć ze sobą, chwiał się jak drzewo miotane wichurą, błądził
bezradnie w cichych, oddalonych pokojach swoich dzieci.
Nie wszedł jednak do nich,
spoglądał na nie z daleka jakimś rozłzawionym nagle wzrokiem.
Bawiły się w wielkiej,
błękitnej sali, siedziały na dywanie całą gromadką, rozszczebiotane jak ptaki.
Odchodził i powracał, nie
mógł się oderwać, patrzył na ten obraz radosny oczami rozpaczy, nasłuchiwał
szczebiotów, całował spojrzeniami różowe twarzyczki, brał je w pamięć,
opancerzał niemi swoje serce rozpłakane nagłym płaczem bezmiernego żalu...
Oderwał się wreszcie i
uciekł do swojej wieży samotnej.
Wiadomości z pola bitwy
jeszcze nie było.
Natomiast z czarnej,
zadeszczonej nocy wyrywały się już coraz częstsze odgłosy walki, niekiedy
huczały posępne grzmoty dział. Łuny kręgiem straszliwym wybłyskiwały dokoła
stolicy, powiewając krwawymi płachtami.
Nowe roje zgryzot obsiadły
mu duszę i nowe roje strachów, a gwałtowne przypływy gniewu rozrywały serce.
Obraz dzieci tkwił mu
nieustannie w pamięci, tkwił w przerażającej grozie lęku, budzącym coraz
sroższy szał wściekłości.
Nie mógł już siedzieć i
czekać, ognistą lawę czuł w żyłach i gniew nim miotał jak osaczonym tygrysem.
Nienawiść w nim zawyła, a dzika, krwawa zemsta sprężyła mu grzbiet i ręce, że
byłby rozrywał, kąsał, tratował, pławił się we krwi wrogów i mścił się za te
męki, jakie przechodził.
Czuł się jak piorun
uwięziony, jak Bóg, zakuty w kajdany nieprzezwyciężonych mocy...
Miotał się po pustej,
samotnej komnacie, wyciągając do miasta ręce głodne zemsty - a to miasto
nienawistne, to miasto buntownicze, leżało tuż przed nim, okryte nocą, potężne
i straszne jakieś w swoim ogromie, leżało tak blisko a niedosięgłe dla jego
żelaznych pazurów zemsty i gniewu... Niedosięgłe...
Milczał złowrogo ten wróg
przeklęty i nieubłagany.
Tylko morze huczało swoją
pieśń nieustanną, a na moście w brzaskach pochodni rozwianych, w rytmicznym
szczęku łańcuchów, snuły się szeregi jakichś ludzi eskortowanych przez bagnety.
To przeprowadzano jeńców
do lochów zamkowych.
Zatrzęsła nim dzika,
drapieżna radość i kazał się tam prowadzić. Spadał windami w podziemia jak sęp
na żer, i coraz niżej, coraz głębiej, aż do lochów kutych w skale, do
kamiennych, strasznych jaskiń, gdzie jakby łzy wylewane przez wieki okrywały
mury gorzkimi pleśniami i sączyły się zropiałymi strugami z gotyckich sklepień.
W jakiejś kazamacie olbrzymiej, wspartej na rękach słupów, zasiadał sąd.
Kilku ludzi w kapturach i
maskach czarnych siedziało za stołem, w głębokich stallach i skazywało.
Pochodnie, zatknięte w
żelazne łapy, dymiły, rozsiewając krwawe światło zgrozy i lęku.
Usiadł za sędziami, w
cieniu, u stóp Chrystusa, który zwisał ze ściany ogromny, skrwawiony, żałosny,
straszny w męce konania i jak ból nieśmiertelny, jak wiecznie żywy ból
człowieczy.
A z głębin lochów, z
bezdennych nor, zionących stęchlizną grobów, wychodziły nieskończone szeregi
skazańców.
Szli starzy i młodzi,
kobiety i dzieci, szli w ponurym brzęku kajdan i w cichych, wstrząsających
płaczach, szli do widm nędz i głodów podobni, a stawali nieulękli, jak skargi
prawieczne, jak krzywdy i przekleństwa wszystkiego człowieczeństwa.
Oskarżyciel czytał długą
litanię ich grzechów i zbrodni.
- Śmierć! - Padał wyrok
krótki jak cięcie topora. Ale wleczeni na kaźń wołali triumfująco:
- Za nami idzie wolność i
sprawiedliwość!
I ginęli w mrokach
kazamat, a co chwila, z nieodgadnionych głębin, rozlegał się gruchot salw i
jakby skrzyp szubienic, zaś niekiedy przedzierał się krótki, zdławiony,
straszny krzyk...
A on patrzył i słuchał.
I wciąż nowe, nieskończone
szeregi prowadzono na sąd i rzucano je mściwie w niezgłębiony dół śmierci.
W dymnych brzaskach
pochodni, jakby w krwawych oparach, przechodziły gromady mężów, czarnych
jeszcze od prochów, poszarpanych kulami, dyszących walką, bohaterskich a
groźnych jak błyskawice.
- Śmierć! - Spadał na nich
katowski łoskot topora.
- Za nami wolność idzie i
sprawiedliwości - wołali, odchodząc w śmierć nieulękłą.
Przechodzili młodzieńcy
piękni i weselni, podobni bogom.
Przechodzili starce
zgrzybiałe, na prawnukach wsparte.
Przechodzili czarni, i
biali, i żółci, i wszystkie narody, i wszystkie rasy, i wszystkie stany od
oraczy prostych aż do królów...
I nieskończoną, ofiarną
procesją walili się w cuchnący dół śmierci... Że już się zdawało, jako
wszystkie podziemia zawalają trupy, a krew płynie strumieniem, rzeką, wzbiera i
podnosi się aż do sklepień z bulgotem jak morze na przypływie...
- Wszyscy przeciwko mnie?
Jęczał, przyciskając się
bezwiednie do stóp Chrystusowych, który łzawymi oczami miłosierdzia obejmował
te głowy męczeńskie i jakby je błogosławił na drogę wieczną, na nowe,
nieśmiertelne życie...
- I dlaczego? Dlaczego? -
Pytał się z coraz głębszą trwogą własnej duszy, wezbranej litością.
Aż przywiedli gromadę
pacholąt, dzieci prawie, o oczach jak niebo i twarzach cherubów.
Ale i ci byli winni, i na
nich miał spaść topór kata.
Jakaś olśniewająca prawda
przeszyła mu mózg i okręciła serce żelazem bezmiernym, odsunął sędziów i
twardym głosem rozkazał ich uwolnić i tych wszystkich, którzy jeszcze czekali
na swoją kolej. Otworzyły się lochy na oścież, a ze wszystkich korytarzy, ze
wszystkich nor, ze wszystkich podziemi spływały nieskończone ciżby ludzkie,
napełniając salę trwożnym szmerem radości...
On stał u stóp Chrystusa,
wyprostowany, posępny, z mgłą szklistą w groźnych oczach i patrzył im prosto w
twarze.
Szmer zwolna przechodził w
gwar, w krzyk, ludzie biegali jak obłąkani, wybuchały śmiechy szaleńcze, płacze
kwiliły, a ciżba rosła nieustannie, otaczając go zwartym kołem głów
drapieżnych, wrzasków, pięści wyciągniętych, tysiące oczu wpijało się w niego,
jak ostrza szpad, przeszywających na śmierć, nieubłaganie, aż ze wszystkich
piersi wyrwał się jeden krzyk straszliwy:
- Kat! - I bluznął mu w twarz, jakby
wszystką krwią pomordowanych.
- Precz! - Krzyknął, odsuwając ich
gestem takiej potęgi, że rozstąpili się pokornie, a on wyszedł wolno i dumnie.
.....................
Wielka rada, zebrana w
sali tronowej, czekała już na niego od dawna, gdyż kurierzy przylatywali z pola
bitwy z coraz groźniejszymi wieściami. Przerażenie widział w oczach służby,
strach już dygotał w każdym sercu, a grzmoty dział huczały w każdym zakątku,
lecz mimo to szedł wolno i ciężko, jakby pod brzemieniem tamtych krzyków.
Otwarły się przed nim
drzwi kute w brązie.
Tłum ministrów, wodzów,
doradców, tłum książąt i panów, zebranych z całego świata, nie powstał na jego
powitanie, siedzieli przygarbieni, milczący i trupio błądzi.
- Któż zwyciężył? - Zapytał.
- Motłoch! - Zabrzmiał
jakiś głos ponury,
- Na południu wojska
zniesione ze szczętem.
- Flota zatopiona.
- Dolna część miasta już w
rękach tłuszczy.
- Wojsko na wałach
przeszło do buntu.
- Oddział aerostatów po
ich stronie.
- Wszystko stracone!
Wszystko!
Mówili jeden po drugim i
twarde słowa spadały na niego jak kamienie, że cofał się pod tym gradem
śmiertelnym.
- Gwardie wysłać! - Wyszeptał.
- Zdradzą! Nie przemogą.
Tam ocean wezbrał i druzgoce wszystkie tamy! Świat się wali!
- Biada nam, biada!
- Więc cóż robić? - Pytał
bezradnie.
Huk wstrząsnął murami,
posypały się strzaskane szkła okien, zimny wiatr buchnął po sali, aż portrety
królów zakołysały się na ścianach.
- Chwila sądu i kary się
zbliża! - Ktoś jęknął. Milczenie zapadło ciężkie, jak płyta grobowa.
- Tchórze i niewolnicy!
Katom was oddam. Precz
Ale nikt się nie poruszył,
tylko oczy zaświeciły złowrogo, zacisnęły się pięści, a usta wykrzywiał strach.
- Mówcie, bo oszaleję!
Siedzieli niemi, jakby
nagle pomarli.
Patrzył na nich oczami
wzgardy i nienawiści.
- Strach wami miota, nikczemny,
plugawy strach - szeptał urągliwie. - I ja widziałem śmierć niewinnych. Widziałem,
jak szli na śmierć sprawiedliwi... Słyszałem triumfalną pieśń zabijanych! I
katem mnie nazwali! Katem! - Wołał głosem rozpaczy. - Tam zrozumiałem wszystko,
tam prawdzie spojrzałem w oczy, tam pierwszy raz w życiu widziałem ludzi... A
teraz wiem, co począć, wiem. Nuże trupy, powstańcie. Dosyć już krwi, dosyć walk
i łez... Niechaj dzwony uderzą, niechaj heroldowie rozgłoszą, że daję wszystko
tym, którzy są wszystkim. Ja tak chcę! Słyszycie!
Rada porwała się na nogi,
bo znowu zagrzmiały armaty, kule posypały się na ściany jak grad, a bezmierny
krzyk walki wionął po sali dziką, skłębioną wichurą...
- Prędzej! Ogłosić moją
wolę. Prędzej! - Krzyczał rozpłomieniony.
- Za późno!
- Za późno!
Powtarzali posępnie,
otaczając go kołem.
- Na moście walka!
- Już niema ucieczki, ni
ratunku!
- Zginiemy. Rozerwą nas! -
Jęczeli, tłocząc się dokoła niego.
- Idę naprzeciw i ogłoszę
im sam wolności - zawołał, rzucając się ku drzwiom.
- Nie wyjdziesz bez nas!
Wrzasnęli, otaczając go
gąszczem szpad obnażonych i twarzy srogich.
- Chcesz nas wydać na łup
zemście!
- I nami kupić sobie
życie!
- Nie, nie, będziesz naszą
tarczą i zakładnikiem! Sto rąk go chwyciło, rzucając daleko od drzwi, które się
z brzękiem zawarły za nimi. Musiał ulec przemocy.
Był uwięziony w swoim
zamku, we własnej sali tronowej.
Długo nie mógł pojąć, co
się z nim dzieje.
- Zamknęli go jak złe,
szkodliwe zwierzę! Jego! Oni! Ci, których wyniósł z nicości! Którzy byli jego
echem; jego cieniem...
Świat się z nim zapadał,
jakby na dno chaosu.
- Gdzież jestem! Gdzie? -
Wołał, tocząc błędnymi oczami.
Był sam w pustej,
olbrzymiej sali, światła pogasły, a tylko w krwawych brzaskach łun widniały z
portretów głowy przodków, bieliły się twarze widmowo i połyskiwały posępnie
oczy, zbroje i korony!
Patrzyli w niego
lodowatymi oczami otchłani.
Stali dumni, wyniośli,
wspaniali, niby chór bogów nieśmiertelnych.
Oto ten, co na stosach
trupów utwierdził tron praojców.
Oto ten, który ludy
związał w snop niewoli i przygniótł stopą żelazną.
Oto ten, o którym każda
piędź ziemi wołała przekleństwem.
Oto szeregi cichych i
dobrych, których imiona byty tylko pustym dźwiękiem.
A oto ten największy,
który cały świat zagrabił pod swoją władzę i wszystką sławę wziął na skronie...
Wieki pomarłe, potęgi
pomarłe, triumfy trupie, sławy struchlałe, czyny zapomniane, cienie znikome,
nicości... Patrzyły na niego ze złotych ram jakimś szyderczym, dziwnym
wzrokiem.
Wicher powiał po mrocznej
sali, aż poruszyły się ich berła, zaszeleściły płaszcze, zadrgały korony i
zaczęli się chwiać, poruszać i jakby schodzić z płócien i iść ku niemu wolno,
nieskończonym korowodem widm milczących...
Cofał się przerażony, ale
oni szli wciąż, jakby wskroś niego, szli posępni, a każdy zaglądał mu w twarz
pustymi oczodołami i szeptał:
- Śmierć! Śmierć! Śmierć!
Rzucił się nagle i na
oślep do drzwi głównych.
Były zamknięte.
-Służba! - Zakrzyczał, szarpiąc
brązowymi antabami.
Nikt się nie zjawił.
Pobiegł do drugich drzwi -
były zamknięte.
Ostatnie, sekretne, ukryte
pod zwierciadłami, tak samo.
Zatargał niemi z całych
sił, bił nogami, krzyczał i błagał.
Nie ustąpiły, nikt nie
słyszał jego próśb.
Obłędny strach nim
zamiotał, że po tysiąc razy targał drzwiami, po tysiąc razy przebiegał salę,
bił pięściami w ściany, łomotał w brąz, krzyczał, prosił, groził nawet - na
próżno, tylko echa jego własnych krzyków rozlegały się w ciemnościach.
Wracała świadomość i wtedy
zdawało mu się, że śni straszny sen, z którego nie może się przebudzić.
To chodził zgięty wzdłuż
ścian, obmacując gładkie mury, nic, nie było wyjścia, a pod wybitymi oknami
leżała przepaść...
Jakiś podejrzany szmer
zadrgał jakby pod baldachimem tronu; skrył się za jakąś portierę i, z zapartym
oddechem, oblany potem, czekał w męce, gdyż mu się zdawało, że idą po niego, że
już się napełnia sala... Że skrzypią posadzki pod ciężkimi krokami, że broń
szczęka, i że ze wszystkich stron wyciągają się jakieś drapieżne, nieubłagane
ręce...
Wyciągnął szpadę i bronił
się oszalały, ciął ciemności, zabijał mroki, przeszywał próżnię z nadludzkim
krzykiem gniewu.
Naraz jakby cyklon
zatargał zamkiem.
Grzmot wrzasków i świateł
runął w okna, czarne czeluście ulic sypnęły światłami, ulewa kul spadła na mury
rzęsistym gradem.
Oprzytomniał.
- Do mnie gwardie! Do
mnie!-Krzyczał oknami, ale głos jego ginął, jak szelest liścia wśród burzy.
Orkan bitwy srożył się już
na wybrzeżu, wywalał się z głębi miasta i toczył z rykiem ku mostowi, pod
zamek.
Morze ognia rozlewało się
nad miastem, tysiące ognistych słupów miotało się w ciemnościach, a dołem, w
ulicach grzmiało tysiące huków i tysiące gardzieli wyło dziką pieśń zemsty.
Jak fale spiętrzone
tłoczyły się z ulicy tłumy walczące, jak chmury czarne, zionące piorunami
strzałów i krzyków. Płynęli ze wszystkich stron, wszystkimi ulicami, ze
wszystkich domów się darli, a ze wszystkich zaułków, dachów i okien lał się
śmiertelny war kul.
Pogięte i splątane linie
wojsk cofały się krok za krokiem, a co chwila zniżały się bagnety i biły w
napierającą masę, co chwila nieludzki wrzask rozdzierał powietrze, tłum się
powstrzymywał, kłębił i znowu uderzał z niepowstrzymaną siłą, parł się ślepą,
zbitą masą, jak lawina, druzgocąca wszystko napotkane.
A z pod zamku świegotały
już nieustannie granaty, wynosiły się jak race, zakreślały ognisty łuk nad
wodami i padały w ciżbę, rozrywając się ze straszliwym trzaskiem, zabijały
setkami, ale nie powstrzymały.
Tłum się nie cofał,
zmiatał wszystkie przeszkody i z wściekłością uderzył na ostatnie szańce i
most.
Walczyli już jak oślepli i
nieprzytomni, ginęli bez jęku i trwogi, a odrzucani bagnetami, tratowani,
miażdżeni, rozrywani szrapnelami, parli się wciąż naprzód ze straszliwym
skowytem szaleńców, z nieubłaganością gniewu i zemsty.
A on nie łudził się już
nadzieją zwycięstwa, kamienny spokój przejął mu duszę, że obojętnie, jak na
widowisko, patrzył na bitwę coraz bliższą, na dziki szał, z jakim się mordowano
na moście.
Lud wciąż uderzał jakby
piersiami w nastawione bagnety, cofał się z pomrukiem i uderzał coraz
potężniej, uderzał niezmożony, niepokonany, jakby zgoła nieśmiertelny.
A jego wierni obrońcy,
jego czarne gwardie ginęły do ostatka, widział, jak co chwila tysiące mieczów,
kos i drągów wznosiło się i niby cepy żelazne spadało na ich czarne, nieulękłe
głowy, widział, jak zwarci w mur, ramię przy ramieniu, bronili się zaciekle i
umierali, a tłum po nich płynął i tratował jak huragan...
Obojętnie patrzył na
wszystko, tylko, gdy potężna pieśń i krzyk buchnęły z piersi tłumów, wyjrzał
bezwiednie.
Na głównej baszcie zamku
powiał sztandar buntu, a na ostatnich fortach wywieszono białe chorągwie,
wojsko rzucało broń, bratało się z ludem i odwracało działa na zamek.
- Wszystko się wnet
skończy... - Myślał spokojnie.
Skończyła się walka, tylko
gdzie niegdzie rozlegały się jeszcze wrzaski mordów i strzały, a lud już rzeką
nieskończoną płynął przez most i rozlewał się na placu zamkowym, a nad nim
huczała niebosiężna, upajająca pieśń zwycięstwa, królewska pieśń potęgi.
Słuchał, nie odrywając oczu od ciżb, kłębiących się mrowiskiem nieprzejrzanym, ale
zaczął drżeć, jakby z przejmującego chłodu.
- Białe chorągwie u bram!
Parlamentarze idą!
Obejrzał się gwałtownie,
cała rada, wszyscy ministrowie i doradcy, wszyscy książęta i panowie, cisnęli się
do sali tronowej.
- Za chwilę pomrzemy wszyscy!
- Rzekł cicho i smutnie.
- Nie oddamy się na łaskę
i niełaskę! - Ktoś krzyknął.
Uśmiechał się i zapatrzył
w dal jakąś, gdzieś w tajemnicę, wyłaniającą się z cieniów.
- A czegóż chcą parlamentarze?-Zapytał
wreszcie.
- Ciebie, panie! - Ozwał
się zgodnie chór dostojników.
- Mnie? Mnie?
- Chcą ciebie i my cię
wydamy!
- Aby skończyć wojnę
domową...
- Aby ocalić własne głowy!
Dobrze, ocalcie się! Dobrze!
Szeptał, zaglądając im w
twarze z szyderczym uśmiechem. Cofali się, spuszczając oczy, a on zbliżał się
do niektórych i jakby na pożegnanie mówił:
- Tyś głodów winien!
- Tyś pił złoto ich i
krew!
- Tyś był ich katem!
Rzucał w posiniałe ze
strachu twarze; milczeli, tylko usta się im trzęsły i latały oczy zakrwawione,
ale cisnęli się dokoła, czepiając się go jak ostatniej deski ratunku.
- Lud się już
niecierpliwi! Prędzej.
Otoczyli go nieprzebytym
lasem szpad obnażonych, ujęli pod ręce, bo się nieco chwiał, i powiedli.
Złote chorągwie szły
przodem i rzędy pochodni, a za niemi tłum, odziany w różnobarwne szaty, niby
łan kwietny rozwijał się przez nieskończoną amfiladę sal.
Cichy, rozełkany hymn
śmierci rozbrzmiewał pod niskimi sklepieniami aż chwiały się światła.
Szli wolno wskroś
krużganków, schodów, tarasów i pięter, schodzili coraz niżej, aż do tego morza,
bijącego niecierpliwie do podwoi zamkowych, a on olbrzymi, niby dąb wynosił się
ponad wszystkie głowy i patrzył oczami jakby już z tamtego świata.
Wiedział, co go tam czeka.
Tylko, że jego dusza była
już niedostępna wszystkiemu, co człowiecze, i jakby już umarła dla życia,
wzięła ostatni lot przeznaczenia i niosła się bez trwogi w nieznane.
Już patrzył w zaświaty i
słuchał nieskończoności.
A chwilami zdawało mu się,
że niosą go do grobu ojców i zaraz pozostawią na wieczny spokój i odpoczywanie.
Że już śnił sen o sobie i
o tych rojach ludzkich, co nikłymi cieniami przepływają nieskończoną,
nieustanną falą życia.
Pochód się wstrzymał w
olbrzymiej sieni, za żelaznymi bramami ryk tłumów huczał niby morze rozsrożone.
Twarze pobladły, a ktoś
załkał rozpacznie.
Śpiew umilkł, rozwarły się
bramy i wyszli na plac.
Tłum się skłębił
gwałtownie, odstąpił nieco od bram i jakby skamieniał, wpijając się tysiącami
oczu w Jego twarz zmartwiałą. Ktoś pociągnął go za rękę, wyprowadził i rzekł
głośno:
- To on! Macie go!
Postąpił automatycznie
kilka kroków i spojrzał w twarz ludu, w nieubłaganą twarz przeznaczenia.
Stała się chwila
strasznej, trupiej ciszy.
............
Triumfująca śmierć
zasiadła na osieroconym tronie świata i śmiała się szyderczo, długo i
bezlitośnie.