Patriotyzm nie jest ulubionym
tematem politycznej publicystyki. Rzadko też gości na warsztatach badaczy myśli
politycznej. Nie stanowi bowiem „wyróżnika”, dzięki któremu można dokonywać
pożytecznych kwalifikacji. Nie spotykamy go też jako kluczowego pojęcia lub
zawołania w myśli politycznej i retoryce żadnego z istotnych nurtów ostatniego
półwiecza. Na
potrzeby niniejszego tekstu sformułujemy zatem przedmiot zainteresowań w sposób
umożliwiający uchwycenie relacji między patriotyzmem i refleksją polityczną
jako próbę rekonstrukcji traktatu o powinnościach obywatelskich z jednej
strony, a refleksji nad postawami przyjmowanymi przez Polaków w sferze
publicznej z drugiej.
Takie ujęcie rzeczy stoi w pewnej
sprzeczności z metodą, jaką w badaniach nad tradycją patriotyczną zaproponował
Andrzej Walicki. Dominującym kontekstem jego rozważań jest naród. Wybór ten
jest uprawniony, choć bez wątpienia patriotyzm – na co zwracał uwagę już o.
Innocenty Bocheński – odnosi się w równej mierze do kraju ojczystego, narodu i
państwa. Rodzi zobowiązania wobec języka i kultury, które są przedmiotem innej
niż polityczna refleksji. Rodzi też zobowiązania publiczne, które można odnosić
do sfery państwowej, a nie tylko narodowej. Nawet wtedy, gdy państwo nie
istnieje, gdy jest podbite przez sąsiadów, może być ono – a nie naród – punktem
odniesienia refleksji politycznej.
Rozważania niniejsze warto zatem
zacząć od przywołania zaproponowanej przez Andrzeja Walickiego typologii,
wyodrębniającej trzy różne koncepcje patriotyzmu. Pierwsza postrzega patriotyzm
jako wierność woli narodowej, druga – idei narodowej przekazanej przez
tradycję, trzecia wreszcie – „pojmuje patriotyzm, jako obronę realistycznie
ujętego interesu narodowego”.
Walicki wskazuje przy tym na zasadniczy problem, jaki pojawił się przed myślą
polską po upadku Rzeczypospolitej, przywołując przy tym „nowatorską definicję”
Franciszka Salezego Jezierskiego, odsuwającą przypuszczenie, że „koniec państwa
polskiego jest jednocześnie końcem istnienia polskiego narodu”.
Patriotyzm staje się zatem pozbawiony kontekstu państwa, zastąpionego przez
kontekst narodu. Walicki odnajduje w literackich świadectwach epoki
potwierdzenie owej zasadniczej reinterpretacji patriotyzmu.
Taka definicja i opis patriotyzmu
sugeruje tożsamość postaw i zapisanych tradycji myślenia politycznego. Wydaje
się tymczasem, że bardziej zasadne jest – proponowane m.in. przez Marcina Króla
- rozróżnianie między codzienną i nie refleksyjną postawą (odruchem) a myślą
polityczną. Właśnie w odniesieniu do opisywanego przez Walickiego wieku XIX
Marcin Król pisał „Gdyby nie powstanie i rozwój myśli konserwatywnej i
odpowiednio socjalistycznej, spory toczyłyby się między postawami, czy gorzej:
odruchami – zachowawczym i radykalnym”. W
innej książce Marcina Króla znajdujemy głębsze uzasadnienie tego rozróżnienia:
wskazuje on na ogromną siłę polskiej postawy obronnej, „polskiego Zbaraża”,
który każdą śmielszą myśl, każde duchowe szarpnięcie zamienia na kolejne
kamienie obronnego szańca. Myśl wolnościowa czy niepodległościowa zostaje zatem
przez ów zbaraski odruch sprowadzona – a w zasadzie pomniejszona – do rozmiarów
narodowego idiomu, nieprzetłumaczalnego i pozwalającego tkwić w poczuciu
osamotnienia i pretensji do świata, bez zbytniego przejmowania się uciekającym
życiem. Tak zdaniem Króla postąpiono z romantykami i z Brzozowskim, z Dmowskim
i z Piłsudskim. Polska myśl grzęźnie nieustannie w polskim nawyku bezradności.
W tym sensie myśl polityczna,
rozumiana jako szkoła praktycznego patriotyzmu, zmierza do wskazania zadania
głównego, jakim jest wybicie się na niepodległość, a nie pieczołowite
gromadzenie pamiątek dawnej chwały. Zmierza do przełamania bierności i
wskazania dróg odbudowy Rzeczypospolitej. Patriotyzm zatem jako postawa jest
wieloznaczny. Myśl polityczna, jako próba uruchomienia poczucia powinności nie
ograniczonej tylko do sfery kultury, wyciąga go z owego letargu i poczucia
niemożności.
Kształt powinności jest zatem
opisany przez dwa zjawiska - lojalność wobec wspólnoty i jej kulturowej
tradycji, wobec samego jej prawa do życia, oraz poprzez pragnienie wskrzeszenia
państwa, poprzez zaangażowanie na rzecz „racjonalistycznie” zdefiniowanych realnych
interesów życiowych wspólnoty narodowej. W tym miejscu warto podkreślić, że
posługujemy się terminem Polski powojennej nieprzypadkowo. Zarysowany bowiem
problem „wskrzeszenia państwa” tak istotny dla Polski XIX-wiecznej, w okresie
po 1945 roku gubi swe wyraziste kontury, dzięki zbyt szerokiemu stosowaniu
pojęcia PRL – jako nazwy okresu historycznego, formy państwowej,
Nie powinniśmy zatem mówić ani o
patriotyzmie w PRL, ani nawet o patriotyzmie w czasach PRL – lecz raczej o
patriotyzmie w Polsce powojennej. W tej redefinicji tkwi przy tym pewien
‘fortel’. Bardzo trudno bowiem posługując się pojęciem PRL nie wpaść w liczne
pułapki, zwłaszcza gdy mowa o legalizmie państwowym epoki powojennej.
Sformułowanie „patriotyzm w epoce PRL” sugeruje, że to właśnie PRL był jedynym
możliwym punktem odniesienia dla każdej myśli politycznej. Jest to sugestia
nieprawdziwa.
Legalizm państwowy jako punkt odniesienia
Warto zatem wskazać też kontekst,
jaki dla postaw patriotycznych, wynikał z przyjętej wersji legalizmu
państwowego.
Legalizm ten w epoce powojennej odpowiadał na pytanie o lojalność wobec jakiejś
wizji Rzeczypospolitej. Lojalność, w imię której można było odmawiać
prawomocności władzom PRL i tworzyć przyczółki nadziei i przestrzenie wolności.
Być może część epoki powojennej upłynęła Polakom w stanie bezsilnej apatii
politycznej, być może – jak pisał publicysta drugiego obiegu -„myśl nasza
zamieszkała w PRL”. Istnieje jednak wiele dowodów na to, że słabo znana myśl
polityczna tamtej epoki nie ustawała w próbach rekonstrukcji idei państwowej.
Tylko jedna szkoła, jeden nurt reprezentował polityczną i ideową ciągłość,
pozostałe budowały swoje stanowisko od zera.
Reprezentujący ową ciągłość
legalizm Drugiej Rzeczypospolitej oznaczał zasadniczą postawę wierności
ideałowi niepodległego państwa, które stało się ofiarą napaści dwóch
totalitarnych reżimów. Które pod koniec wojny zostało zdradzone przez
sojuszników i zastąpione bytem o nowych granicach, nowym ustroju i zasadniczo
odmiennym statusie międzynarodowym: „zewnętrznej” prowincji imperium
sowieckiego.
O postawie tej po roku 1956 Rafał
Habielski pisze: „jej fundament stanowił
zespół czynników, wśród których dominującą rolę odgrywała zdecydowana negacja
powojennego kształtu Polski, w wymiarze politycznym i terytorialnym,
antykomunizm oraz przybierający ostre formy resentyment rosyjsko-sowiecki”.
Warto przy tym przypomnieć, że legalizm Drugiej Rzeczypospolitej miał swoje
wewnętrzne nurty: od twardego legitymizmu zwolenników ciągłości władzy
państwowej opartej na wykładni Konstytucji kwietniowej, po względnie
umiarkowane grupy odwołujące się raczej do idei jedności emigracji
niepodległościowej i ciągłości tradycji politycznych (narodowej demokracji, socjalistów,
piłsudczyków).
Warto zauważyć, że zwolennicy tego
stanowiska tracili z czasem swoją pozycję także w szeregach londyńskiej
emigracji. Młode pokolenie, a z czasem nawet całe środowiska – np. narodowcy –
łagodziły swoje twarde negatywne stanowisko wobec zmian zachodzących nad Wisłą
i dostrzegały, zwłaszcza po Sierpniu 1980 roku, mocną podstawę legalizmu także
w postawach Polaków żyjących w PRL. Jednak już w latach 70. utworzona z
inicjatywy emigracyjnego SN koalicja polityczna – Polskie Zjednoczenie Narodowe
– stwierdzała: „Przyszłość Polski wyrośnie nie z jakiegokolwiek
pseudo-legalizmu emigracyjnego, ale z pracy dążeń i woli całego Narodu, który w
miarę dojrzewania procesu przemian w układzie międzynarodowym i ewolucji
stosunków w nowej Europie - przejmie wykuwanie własnego losu we własne ręce”.
Prezes SN Dargas mówił o porzuceniu legalizmu
Drugiej Rzeczypospolitej: „Rozeszliśmy się z nim nie tylko dlatego, że powrócił
on do zasady monopolistycznej władzy, ale i dlatego, że uznaliśmy w ogóle całą
strukturę państwa na wygnaniu za nieprzydatną w dalszej walce o niepodległość,
nieprzydatną i ośmieszającą emigrację. Ten stan rzeczy trwa już od 4 lat i
wyszedł na dobre nie tylko ruchowi narodowemu ale i sprawie polskiej”.
Jednak legalizm Drugiej Rzeczypospolitej,
oparty na nadziei na wskrzeszenie państwa, na restytucję niepodległości
dokonaną wskutek rewolucyjnych zmian wewnętrznych lub jakichś istotnych
wstrząsów międzynarodowych, nie był jedynym poglądem przeciwstawianym
legalizmowi PRL. Z czasem dużą rangę polityczną zyskało stanowisko „legalizmu
zawieszonego” – lansowane przez kilka środowisk reprezentujących podejście
ewolucyjne, w myśl którego odrodzenie państwa będzie skutkiem społecznej presji
Polaków na struktury PRL. Co ciekawe, postawa taka przyjmowana była przez różne
nurty emigracyjne – od piłsudczykowskiego Ruchu „Niepodległość i Demokracja”,
przez struktury chadeckie skupione wokół Karola Popiela, aż po ludowców
Mikołajczyka. Od endeckich „Horyzontów” Olszewskiego i Giertycha po paryską
„Kulturę”.
Witold Olszewski pisał na łamach „Horyzontów”,
iż „londyńscy legaliści wzorowali się na legitymizmie zdetronizowanych
monarchów. Zapomnieli jednak o tym, że o losie monarchii decyduje moralna więź
między dynastią a narodem oraz niezbywalne - z punktu widzenia dynastii - prawo
do tronu, a nie żadna konstytucja. […] Idea legalizmu jest ideą martwą, bez
treści, bez walorów moralnych i ideowego znaczenia”.
Reprezentująca najsilniej
stanowisko ewolucjonistyczne paryska „Kultura” poszła od samego niemal początku
drogą lekceważenia legalizmów i tradycji politycznych epoki przedwojennej.
„Pomniejszycielami Sprawy Polskiej – pisał jeszcze początkach lat 50. Juliusz
Mieroszewski – są ci, którzy fałszywie pojmują legalizm i sądzą, że zasadniczą
podstawą polityki niepodległościowej są nasze legalne pretensje do sojuszników
– tak jakby państwo było wekslem czy długiem, który może być zwrócony”.
Mieroszewski głosił, iż „ewolucjonizm w naszej interpretacji - nie dąży ani do
obalenia ustroju ani do likwidacji partii komunistycznej - tylko do stopniowej
przebudowy modelu Polski Ludowej. Nie domagamy się również rewizji marksizmu
ponieważ tej rewizji muszą dokonać sami marksiści. Domagamy się natomiast, by
komuniści zmienili swój stosunek do nie-komunistycznej większości społeczeństwa.
[…] Ewolucjonizm w naszej interpretacji - nie zmierza do kontrrewolucji. Chodzi
nam tylko o uwłaszczenie, o wydobycie z politycznego poddaństwa obywateli
niekomunistów. […] Jeśli Polska miałaby w przyszłości odegrać rolę mostu na
Rubikonie - jej model ustrojowy musiałby stanowić przekonujący dowód, że jest
rzeczą możliwą budowanie socjalizmu w ramach kultury zachodniej”.
Miarą powinności w koncepcji
„legalizmu zawieszonego” nie jest zatem stosunek lojalności wobec
przedwojennego państwa i jego symboli lecz raczej zdolność poszerzania
marginesu swobody Polaków żyjących w kraju. W tym sensie pozytywnie można
oceniać rozmaite formy emancypacyjne: działalność katolików świeckich, z
którymi współpracę nawiązywało środowisko Karola Popiela i bunty rewizjonistów
w PZPR, przychylnie a niekiedy entuzjastycznie witane na łamach „Kultury”.
Legalizm zawieszony nie był przy tym stanowiskiem „neopozytywizmu”, milczenia o
sprawie prawomocności państwa. W sprawie legalności i celów rządu warszawskiego
nie żywił – poza epizodami z roku 1956 – złudzeń.
Nurt ten uznawał jednak zarazem za
najistotniejsze zmiany zachodzące w kraju, nawet niewielkie, ale poszerzające
zakres realnych swobód. „Jeżeli ktoś siedzi w więzieniu na chlebie i wodzie –
pisał Mieroszewski - jest rzeczą wielkiej wagi, by raz dziennie dostawał gorącą
kaszę. Nasi przeciwnicy krzykną: więźnia trzeba odbić siłą, bo łaknie wolności,
a nie kaszy. A jeżeli uwolnienie nie będzie możliwe w obrębie najbliższych lat
dziesięciu czy dwudziestu – to wówczas co? Owa kasza może stanowić o życiu lub
śmierci – o doczekaniu dnia wolności”.
Formuły legalistyczne
„ewolucjonistów”, uznające sprawę prawomocności państwa i władzy za zawieszoną,
wychodziły w jakimś stopniu naprzeciw koncepcjom legalistycznym formułowanym w
kraju. Ten ostatni – szerzej zarysowany w koncepcjach opozycji demokratycznej
po roku 1976 – nazwalibyśmy „legalizmem aspiracji narodowych”, legalizmem
narodu aspirującego do własnego państwa.
U źródeł tej postawy leżą
działania konspiracyjnego ruchu, tworzonego pod koniec lat 60. przez środowiska
o wyraźnej tendencji niepodległościowej. Jego programowy dokument zaczynał się
słowami: „Mijają lata, które ilustrują, że nasz naród w dalszym ciągu nie ma
nic do powiedzenia w swoich najważniejszych, najżywotniejszych sprawach”.
Autorzy stwierdzają dalej, iż „bez możliwości niepodległego istnienia nie
potrafimy się rozwijać społecznie, ekonomicznie i kulturalnie. Będziemy
wartościowym pierwiastkiem w rodzinie ludzkiej tylko jako naród mówiący swoim
głosem i swoimi decyzjami – jako atrapa na usługach obcego sowimperializmu nic
pożytecznego nie możemy wnieść do trwałych wartości wspólnoty ludzkiej”.
Podobne stanowisko, sformułowane
zresztą w sposób niezwykle istotny dla naszych rozważań, zawierał o kilka lat
późniejszy dokument PPN (przypisywany Andrzejowi Kijowskiemu)
„Tradycja niepodległościowa i jej wrogowie”, stwierdzający, że „naszą ojczyzną
nie jest PRL, podobnie jak nie było nią napoleońskie Księstwo Warszawskie, czy
kongresowe Królestwo Polskie. Naszą ojczyzną jest Polska, która zmienia
granice, ustroje, krajobraz, liczbę i skład swojej ludności, sojusze,
zależności, okupantów, rodzaj zajęć, charakter, nawet nazwę – a pozostaje
niezmienna w tym tylko, że Polacy chcą aby była. […] Państwo to koniunktura
polityczna. Ojczyzna to niepodległość”.
Stanowisko pokrewne przypiszemy
jeszcze zapewne środowiskom takim jak Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela,
Konfederacja Polski Niepodległej oraz
Ruch Młodej Polski. W deklaracji ideowej tego ostatniego środowiska czytamy, iż
„zasadniczym – choć nie ostatecznym – celem narodu polskiego jest odzyskanie
niepodległości państwa polskiego oraz uzyskanie możności pełnego korzystania
przez państwo i naród z suwerennych praw! […] Pozbawienie narodu prawa do
niepodległości jest aktem niezgodnym z obiektywnym ładem moralnym, bowiem
odbiera temu narodowi możliwość partnerskiej służby dla świata”.
Trzeba podkreślić, że
nieprzypadkowo stanowisko takie pojawia się w deklaracjach, które mają stać się
podstawą wspólnego działania: akcji wydawniczej, oświatowej, organizowania
pomocy dla represjonowanych. Opozycja demokratyczna formułowała bowiem odmienny
od legalizmu zawieszonego program, w którym społeczeństwo miało być czynnikiem
aktywnym, zaś legalizm stanowił fundament działania na rzecz zmian w kraju.
Bliski w politycznych skutkach,
ale odmienny w zarysowywanych przesłankach działania, był stanowiący równie
silną przesłankę działań opozycji demokratycznej lat 1976-1980 „legalizm praw
człowieka”. Przyjęły to stanowisko grupy o wyrazistym rodowodzie lewicowym,
sceptycznie odnoszące się do samej idei państwa. Pozytywny wykład tego
stanowiska znajdujemy we wspomnieniowym tekście Jacka Kuronia, który stwierdzał,
że „duchowość lewicy jest
antyformalistyczna, jak sądzę, ze względu na to, że to co sformalizowane,
przeciwstawia się wszelkiej spontaniczności, jawi się więc jako ograniczające
wolność. Jeszcze chyba do dziś określenie „formalne” kojarzy mi się jako
pejoratywne. W tej duchowości wartością jest miłość, a raczej nie rodzina,
społeczeństwo, a w żadnym razie nie państwo; sprawiedliwość, ale nie prawo;
ruch społeczny, a nie organizacja, hierarchia”.
Znacząca część tego środowiska porzuciła przy tym konformistyczną wobec
legalizmu PRL postawę przyjmowaną przez lewicowy rewizjonizm i sporą część
niepokornych środowisk intelektualnych. Porzuciła, by rozpocząć ewolucję ku
akceptacji „niepodległościowego horyzontu myślenia politycznego”. Zmierzało do
tego zadeklarowanie w oświadczeniu powołującym Komitet Samoobrony Społecznej
„KOR” (29 września 1977), iż obok walki o prawa człowieka komitet będzie
podejmował walkę o „instytucjonalne zabezpieczenie praw i wolności
obywatelskich”. Pod
koniec lat 70. KOR wyraźnie podjął tematykę niepodległościową. Oświadczenie z
11 listopada 1978 r. o niepodległości podkreślało, że rocznica ta jest „świętem
tych, którzy dążą do niepodległej, demokratycznej, sprawiedliwej Polski”.
W późniejszym oświadczeniu KSS KOR czytamy: „Nie godzimy się i godzić się nie
możemy z sytuacją, w której: naród nasz pozbawiony jest niepodległości; łamane
są prawa człowieka i obywatela mimo uznania ich w zasadniczych aktach prawnych
PRL; nie realizowane są zasady demokracji politycznej…”.
Legalizm aspiracji narodowych stał
się zresztą wspólną formułą zdecydowanej większości opozycji po Sierpniu 1980
roku. W ramach Solidarności występował wprawdzie jeszcze „legalizm praw klasy
robotniczej”, którego ideowe manifesty napisano między rokiem 1956 a 1968, ale miał on niewielu zwolenników. Legalizm ten – wspomnijmy z kronikarskiego obowiązku –
mógł odwoływać się zarówno do tradycji przedwojennego socjalizmu (emigracyjne
pismo „Światło” redagowane przez Zygmunta Zarembę),
jak radykalnego nurtu partyjnego rewizjonizmu (obecnego w niektórych tekstach
„Po prostu”, jak i w Liście do Partii Kuronia i Modzelewskiego). Sam
Kuroń przyznał – w ogłoszonych w roku
1989 wspomnieniach, iż niektóre fragmenty listu otwartego inspirowane były
lekturą Państwa i rewolucji Lenina, w której to książce odwołuje się
on „do anarchistycznych i anarchosyndykalnych programów zniesienia państwa, a
wraz z nim policji i wojska”.
Nie sposób jednak nie wspomnieć o
jeszcze jednym – istotnym i żywotnym nurcie politycznym, który uznawał
legalność PRL za oczywisty punkt wyjścia dla polityki polskiej po II wojnie
światowej. Nie nazywamy go wprost „legalizmem PRL”, bo nie zawsze był afirmacją
powojennych porządków. Uznać trzeba, że „legalizm PRL” wyznawali ci, którzy
istnienie tej formy państwowości uznawali za fakt pozytywny,
a nie zaledwie coś, co trzeba – jako konieczność historyczną czy geopolityczną -
zaakceptować.
Legalizm PRL był przy tym źródłem
zupełnie innej wersji patriotyzmu, czasami odnoszonego do pojęcia
„socjalistycznej ojczyzny”, uzgodnionego z pseudo-internacjonalistycznym
postulatem nadrzędności ZSRR w „socjalistycznej wspólnocie narodów”. Pominięcie
go w niniejszej pracy powinno być oczywiste. Uznanie legalności PRL było zatem
„pesymizmem legalistycznym”, uznaniem, że nie istnieje i nie jest do pomyślenia
obiekt, wobec którego moglibyśmy być lojalni. Ufundowany na tym pesymizmie
patriotyzm chronił raczej – jeżeli czytać najciekawsze dla tej postawy teksty
powstałe w kręgu „Znaku” i „Tygodnika Powszechnego” - wartościowe treści
„dawnej” cywilizacji. Chciał wkomponować je w nowy porządek, z nadzieją, że ich
uniwersalna wartość okaże się w perspektywie długiego trwania silniejsza od
norm wprowadzonych przemocą.
Z czasem koncepcja z lat 40.
zamieniła się w bardziej „aktywistyczną” postawę wyrażoną w koncepcji „neopozytywizmu”,
definiowanego jako zaprzeczenie romantyzmu czyli reprezentującego – według
głównego ideologa „Znaku” Stanisława Stommy - „umiar, ostrożność, skłonność do
kompromisu, a odrzucenie polityki ryzyka i mierzenia sił na zamiary”, odrzucającego
politykę wielkich haseł i krytycznie odnoszącego się do „bohaterskich” epizodów
naszej przeszłości. Ów
neopozytywizm zaprowadził liderów ruchu do PRL-owskiego Sejmu na lat
dwadzieścia. Jego pozytywna moc wyczerpała się jednak znacznie wcześniej, a samo
środowisko porzuciło jego umiarkowaną linię na rzecz dialogu, a potem
współpracy ze środowiskami opozycji demokratycznej. Część tego środowiska –
zrazu związana z Tadeuszem Mazowieckim, a potem także częścią redakcji
„Tygodnika Powszechnego”, zajęła stanowisko bliskie „legalizmu praw człowieka”.
Do uznania legalności PRL wzywano też nawiązując – jak Aleksander Bocheński czy
Adam Bromke – do tradycji polskiego „realizmu”, rozumianego jako zdolność do
zawierania kompromisu z okupantem czy zaborcą.
Solidarnościowe przebudzenie
Narodziny Solidarności nie
przekreśliły wagi myślenia legalistycznego, w tym sensie, w jakim jest ono
pytaniem o treść pojęcia obywatelskich zobowiązań i obywatelskiej lojalności.
Owe zobowiązania prowadzą nas do pytania o państwo nawet wtedy, gdy nie ma go
na mapie, gdy jego dobra nie chronią żadne instytucje. Prowadzą nas do pytania
o państwo także wtedy, gdy zmianie ulec musi sama racja jego bytu. W tym sensie
ma rację Lech Mażewski, gdy pisze, iż „od momentu powstania „Solidarność”
stanęła wobec konieczności określenia swego stosunku do istniejącego od 1944 r.
na ziemiach polskich państwa. Czym jest PRL? Czy jest to forma sowieckiej
okupacji, a może totalitarna struktura zniewolenia społeczeństwa, czy też mimo
wszystko państwo polskie, chociaż niesuwerenne i niedemokratyczne? Odpowiedź na
pytanie o charakter PRL w zasadniczy sposób określała strategię działania
politycznego „Solidarności”. Jeśli PRL w 1980 r. jest definiowana jedynie jako
forma sowieckiej okupacji o totalitarnym charakterze, to związkowi nie
pozostawało nic innego, jak walka z państwem. Inaczej jest w sytuacji, gdy PRL
potraktuje się za rodzaj ułomnej polskiej państwowości. W tym momencie możliwa
staje się walka o państwo, o jego wewnętrzną demokratyzację i o powiększanie
zakresu jego wewnętrznej suwerenności”.
Co ciekawe, Mażewski uznaje za
autora strategii walki z państwem Jacka Kuronia, opisującego konflikt lat 80. w
kategoriach walki społeczeństwa z totalitarnym państwem. Rzeczywiście, epoka
Solidarności prowadziła do daleko idących przeformułowań programowych, jednak
wydaje się koniecznym dokonanie dalej idących rozróżnień. Wydaje się bowiem, że
część opozycji głosząca przede wszystkim hasło walki z totalitarnym państwem,
wzmocniła jedynie stanowisko legalizmu praw człowieka, nadając mu uniwersalny i
łatwiejszy do prezentacji poza krajem kształt antytotalitarnego oporu. Nie
warto jednak utożsamiać tej wizji z właściwą przede wszystkim „legalizmowi
Drugiej Rzeczypospolitej” tezą o sowieckiej okupacji po roku 1945.
Co więcej, samo „uznanie
państwowości PRL” mogło mieć przynajmniej trzy formy: po pierwsze – radykalną
formę legalizmu PRL, po drugie – bierne uznanie legalności, po trzecie wreszcie
– przyjęte przez część środowisk w latach 80. uznanie „warunkowe” i
„ewolucyjne”, nawiązujące w istocie do trzech nurtów legalizmu lat 1956-1980
(zawieszonego, praw narodu i praw człowieka). Owo warunkowe uznanie oznacza
gotowość uznania porządku państwowego, który faktycznie broni praw narodu,
respektuje elementarne prawa człowieka, nie jest narzędziem zewnętrznej
opresji. Sam Mażewski przyznaje, że ostatecznie – w końcu lat 80. – sami
autorzy koncepcji „walki z państwem” porzucili ją na rzecz zwieńczonej okrągłym
stołem i wyborami 1989 roku „walki o państwo”.
Uważam, że znacznie poważniejszym
problemem niż sama tylko idea „walki z państwem” było przeniesienie atrybutów
państwowych na sam ruch Solidarności. Idea Samorządnej Rzeczypospolitej,
będącej swego rodzaju państwem w państwie, zarządzanym przez związek zawodowy,
była klasycznym przykładem myślenia „zaprzecznego”. Podobne konkluzje spotykamy
w Krytyce solidarnościowego rozumu Sergiusza Kowalskiego, w którym
rekonstruuje on jednoznacznie negatywny obraz obcego systemu i
przeciwstawionego mu społeczeństwa. Pisze on, iż „solidarnościowe my,
choć zinstytucjonalizowane, było przede wszystkim wspólnotą świadomości –
obszarem wyodrębnionym w oparciu o kryteria aksjologiczne o moralnym posmaku”.
Obszarem którego jedność miała wyraziście negatywny charakter.
Nic zatem dziwnego, że po
wprowadzeniu stanu wojennego myśl polityczna wpadła w nurt „dyskursu
antypaństwowego”, że cała intelektualna aparatura pojęciowa lewicy została
zaprzężona do krytyki wojskowego reżymu, tak uroczo podobnego do swych
latynoamerykańskich kuzynów. Jednak ów emocjonalny zwrot „przeciwko państwu”
nie niszczył ani potencjału legalizmów obecnych w latach 1956-1980, ani nie
blokował powstawania nowych koncepcji. Przykładem tego mogą być choćby
manifesty Grupy Publicystów Politycznych, środowiska „Polityki Polskiej” czy
grup liberalnych wypowiadających się na łamach „Stańczyka”. Żadna z tych
koncepcji nie była wprost manifestacją nowego legalizmu. Wszystkie stawiały na
„odzyskanie państwa” i uczynienie go przestrzenią wspólną dla władz i opozycji.
W tym samym kierunku zmierzały deklaracje Prymasowskiej Rady Społecznej i
części doradców „Solidarności”.
Zasadniczy problem legalizmu i
lojalności obywatelskiej został jednak w latach 80. umieszczony gdzie indziej:
nie w sferze porozumienia o charakterze państwowym, lecz zaklęty w postulat
przywrócenia „Solidarności”. Istotą kompromisu miało być zatem uznanie
legalności związku i zawarcie ekonomicznego „paktu antykryzysowego”. Postawa
oporu, jaką ukształtowały strajki latem 1980 roku, a następnie dojrzewające struktury
„Solidarności”, zmieniła zatem w sposób zasadniczy kanony polskiej myśli
politycznej. Co więcej, zasadnicza zmiana dotyczyła także faktu, że po raz
pierwszy opór zyskał formę instytucjonalną, pozwalającą na reprezentowanie
poglądów i interesów innych niż oficjalne deklaracje władz PRL.
Osiągnięcie to skłaniało doradców
związku i liderów lewicowego nurtu opozycji do zbudowania moralistycznego
imperatywu wierności NSZZ „Solidarność” jako podstawowej powinności
obywatelskiej. „Solidarność” jawiła się publicystom jako „mała niepodległość”,
swego rodzaju państwo zastępcze. Wikłała myśl polityczną w utopijne postulaty
samorządności pracowniczej i społecznej, blokując odtwarzanie myśli państwowej.
Owo zaniedbanie – surowo krytykowane przez Jerzego Giedroycia czy Jana Nowaka
Jeziorańskiego – było tylko w części naprawiane przez opozycyjną nową prawicę i
środowiska niepodległościowe. Skutkiem tego zaniedbania była utrata perspektywy
państwowej podczas negocjacji okrągłego stołu. Namiastką tej perspektywy stało
się przywrócenie legalnego działania Związku (przez wielkie Z); wszystko inne –
łącznie z wyborami parlamentarnymi - było raczej ceną za owo zasadnicze
ustępstwo władzy.
Paradoksalnie jednak wszystkie
istotne dla narodzin i funkcjonowania pierwszej „Solidarności” koncepcje
legalizmu zostały w jakimś stopniu podważone właśnie w roku 1989. Po pierwsze
dlatego, że negocjowano tak, jak gdyby naszą ojczyzną i przestrzenią życia
publicznego miał się stać związek a nie państwo. Po drugie dlatego, że nie objaśniano
zmian w kategoriach państwowych (pojęcie to nie pojawiało się prawie wcale w
deklaracjach związku i komitetów obywatelskich). Co więcej, jak pisał Bohdan
Cywiński w jednym z pierwszych numerów wskrzeszonego „Tygodnika Solidarność”:
„niepodległości Polski nie wynegocjuje się przy żadnym Okrągłym Stole. Co
więcej logika Okrągłego Stołu wymaga, by o niepodległości w ogóle nie
wspominać, by uznać ją za pozytywnie załatwioną od 45 lat”.
Przeniesienie legalistycznych
tęsknot na „Solidarność” i zawarcie porozumienia z pominięciem zagadnień
specyficznie państwowych było konsekwencją istotnych zaniedbań intelektualnych,
które dokonały się w latach 80. Główny nurt opozycji z pogardą odnosił się do
prób myślenia państwowego rozwijanego w kraju i na emigracji, zlekceważył
instytucjonalne aspekty myślenia „realistów” i wkroczył w oficjalne życie
publiczne uzbrojony w moralizatorski dorobek intelektualny lat 80. i pewność
siebie, godną zasadniczo innej sytuacji historycznej. Reformę państwa
rozpoczęto rezygnując z nazywania rzeczy po imieniu, nowej Rzeczypospolitej nie
dano na początku drogi jasnej perspektywy legalistycznej.
Rzeczpospolita wielu legalizmów
Brak doktryny państwowej (czy też
– jak chce Ludwik Dorn – apaństwowa doktryna ustrojowa Trzeciej Rzeczypospolitej),
nie był czynnikiem sprzyjającym przebudowie instytucji publicznych. Osłabiał
też kulturową treść zmian. Często wiąże się to z brakiem symbolicznego
przełomu, który przecinałby więzi między PRL a Trzecią Rzeczpospolitą. Sądzę
jednak, że sprawa sięga korzeniami znacznie głębiej – do samej perspektywy
poznawczej głównych aktorów zdarzeń. Problem legalizmu został rzeczywiście w
jakimś stopniu „rozstrzygnięty” przy okrągłym stole i nie zakwestionował go
nawet fakt przejęcia insygniów rządu emigracyjnego, czy kilkakrotna proklamacja
początku Trzeciej Rzeczypospolitej.
Wielość legalizmów akcentowana
była choćby przez ów spór o moment założycielski. Jedni widzieli go w początku
rozmów okrągłego stołu, a zatem w akcie kompromisu między władzami PRL a
reprezentantami opozycji. Inni w wyborach 4 czerwca, a zatem w demokratycznej
legitymizacji zawartych umów i wykorzystaniu szansy, jaką dawały one w sferze
politycznej artykulacji. Jeszcze inni – w tym niżej podpisany – widzieli moment
założycielski w dniach pokojowego zamachu stanu przeciwko „duchowi okrągłego
stołu”, które przyniosły powstanie 12 września pierwszego po wojnie rządu nie
kierowanego przez partię komunistyczną i nie podporządkowanego Moskwie.
Ostatnia szeroko omawiana
koncepcja legalizmu została zaprezentowana w 1994 roku przez Aleksandra
Kwaśniewskiego i wiązała początek III Rzeczypospolitej z datą 1 stycznia 1990,
z momentem zmiany nazwy państwa i jego konstytucji, ale także – co godne
podkreślenia – z wprowadzeniem reformy Balcerowicza. Koncepcja ta zawiera zatem
oprócz pewnego punktu formalistycznego, także swój realistyczny wymiar –
państwo, które legitymizowane jest przede wszystkim poprzez swoją zdolność
generowania pomyślności ekonomicznej lub – jak mogą ocenić to inni – poprzez
zdolność do włączenia się w gospodarkę światową. Koncepcje podobne zostały
nazwane przez Wojciecha Lamentowicza wizją „technokratycznego państwa
innowacyjnego”. Można dodać, że jest to wizja państwa, w którym demokracja
spełnia rolę „amortyzatora” między racjonalnością ekonomicznego projektu, a
oczekiwaniami społeczeństwa.
Wielość legalizmów zamieszkujących
sferę symboliczną naszej polityki uchyla zatem prawomocność mówienia o Trzeciej
Rzeczypospolitej jako o RPRL. Można przyjąć, że wzmacniała ona tendencje do
zawieszenia sprawy legalizmu w ogóle, do wyeliminowania go z Konstytucji i
praktyki ustrojowej i administracyjnej. Puste miejsca zostały jednak wypełnione
starą treścią. Legalizm PRL nie zwyciężył bowiem w sferze symbolicznej, ale w
sferze realiów ustrojowych. Umowy okrągłego stołu zostały „zalegalizowane”
decyzją KC PZPR i Sejmu. Co więcej, jak pisze Artur Wołek: „polska droga
odejścia od komunizmu polegająca na częściowym poszanowaniu porozumienia z
komunistami, a częściowym zerwaniu umów Okrągłego Stołu dała początek
paradoksalnej janusowej regule uznania. Mówi ona, że regułą polityki w Polsce
jest tylko taka reguła, która współtworzy system reguł demokratycznego państwa
i równocześnie uznaje stare reguły ustroju komunistycznego za przynajmniej
częściowo obowiązujące. Reguła uznania akceptuje zatem tylko te reguły, które
są oparte na założeniu zasadniczego braku tożsamości PRL i III
Rzeczypospolitej, odrzucające reguły antyreformatorskie, ale z drugiej jednak
strony uznaje wartość części starych reguł i pozwala siłom starego reżimu mieć
wpływ, większy lub mniejszy, na nowe reguły”
Słabość myśli i doktryny
państwowej Trzeciej Rzeczypospolitej, atrofia myślenia legalistycznego,
sprawiły, że nowe państwo było niezdolne do formułowania kodeksu powinności
obywatelskich, że nie przyniosło – inaczej niż Druga Rzeczpospolita – nowego
modelu patriotyzmu. Paradoks polega zapewne na tym, że społeczeństwu nie dano
nawet takiej szansy. Elity nie „zdradziły” w takim sensie, w jakim dziś mówi o
tym część gorzkiej publicystyki dawnego obozu „Solidarności”, nie sprzedały
niczego za judaszowe srebrniki. Ich zdrada polegała raczej na intelektualnej
abdykacji, na państwowej obojętności. Wszelkie spory podejmowano abstrahując od
państwa jako całości. Lustrację wiązano często z problemem osobistej winy, a
nie z racją stanu. Problem pozycji Kościoła widziano w kontekście sporu
katolików z postkomunistami, a nie rozwiązań gwarantujących wolność sumienia i
respektujących prawa większości.
Jeżeli traktujemy
patriotyzm nie jako nostalgiczne i rzewne uczucie, ale przenosimy go do sfery
woli i powinności, to wówczas zaniedbania myśli państwowej wyrządzają mu szkodę
nieodwracalną, kierują jego wolę ku celom mało skonkretyzowanym. Skazując go na
jałowość w sprzężeniu zwrotnym, pozbawiają go siły i przekonania do własnych
racji. Patriotyzm pogrąża się w niepraktycznych gestach i umacnia przekonanie,
że życie płynie w zasadniczej sprzeczności z jego niepraktycznym podejściem do
rzeczywistości.
Patriotyzm i postawy publiczne
Okres powojenny pozostawił jednak
nie tylko ciekawy i mało znany dorobek w dziedzinie dyskursu o legalizmie
państwowym. Był też epoką ważnych dyskusji na temat postaw publicznych Polaków.
Dowodził istotnej samoświadomości i sporej dozy zdrowego krytycyzmu. Krytycyzm
ów nie był przy tym destrukcyjną i pełną kompleksów postawą upokorzonego
narodu, lecz często formułował programy ofensywne.
Przykładem takiego ofensywnego
krytycyzmu będzie z pewnością program Wielkiej Nowenny prymasa kard. Stefana
Wyszyńskiego, który łączył postawę narodowej dumy z programem walki z
narodowymi wadami. Tak znaczący program wychowawczy został zresztą przez
instytucje kościelne po roku 1989 zapomniany i zaniechany. Nawet diecezje
dziedziczące bezpośrednio tę wielką tradycję pracy nad postawami Polaków nie
stworzyły szans na jego podjęcie. Mimo eksplozji przedsiębiorczości i zmianie
postaw wobec pracy zawodowej, nie wyszło spod pióra żadnego z polskich
duchownych dzieło na miarę Ducha pracy ludzkiej Wyszyńskiego. Przestrzeń
tę wypełniła pasywna skłonność oceniania sfery publicznej z zewnątrz, czasami
szarpiąca nawet po nazwisku tego czy innego polityka; skłonność unikająca
odpowiedzialności za kształt polskich spraw, coraz bardziej podobna do
właściwego mediom recenzowania wszystkiego i wszystkich, niekoniecznie z
perspektywy religijnej i moralnej.
Jednak krytycyzm dotyczył nie
tylko wad narodowych, ale i swoistej postawy pasywności w sferze publicznej.
Znakomitym przykładem jest ogłoszony na łamach „Aneksu” w połowie lat 70. tekst
Antoniego Macierewicza. Opisując postawy katolicko-tradycyjnego nurtu polskiego
społeczeństwa, stwierdzał on, iż „jak w XIX w. tak i współcześnie jest to
raczej nurt biernego oporu niż skrystalizowany program działania. Jego
podstawowym hasłem jest: jak najdalej od polityki. Apolityczność, solidna praca
i ciche kultywowanie tradycji to ideał wszczepiany młodemu pokoleniu. Jego
partią polityczną jest Kościół, ideologią – wstręt do rewolucji, wytyczną na
życie – bierność i uczciwa praca na swym poletku”.
Macierewicz opisywał proces porzucania po Marcu 1968 przez szeroko rozumianą
inteligencję przekonań socjalistycznych i wzrost sympatii tej grupy do
Kościoła. Podstawą tego jest jednak porażka dwóch strategii – opisanej wyżej
tradycjonalistycznej bierności i rewizjonistycznego aktywizmu. „Jeśli dzisiaj
porozumienie wśród opozycji jest łatwiejsze niż kiedykolwiek dotąd – pisze
Macierewicz – to nie wskutek przezwyciężenia różnic, lecz bankructwa myśli
tworzącej te różnice”.
Dalej i głębiej szli w swych
analizach socjologowie, zainteresowani problematyką specyficznych cech
polskiego społeczeństwa. W jednej ze „zbójeckich książek” Trzeciej
Rzeczypospolitej emigracyjny socjolog Adam Podgórecki podjął próbę
rekonstrukcji zasadniczych postaw utrudniających rekonstrukcję normalnego życia
publicznego. Pierwszą z nich jest „przyziemna” postawa przetrwania,
najpowszechniejsza bodaj w epoce powojennej, która w warunkach współczesnych
przybrała postać postawy konsumpcyjnej. Drugą – szczególnie ważna w kontekście
rozważań o patriotyzmie – jest postawa spektakularnej pryncypialności, z którą
wiąże się zamiłowanie do obchodzenia świąt i rocznic, do samorealizacji w
spektakularnych manifestacjach przy jednoczesnym sceptycyzmie wobec codziennej,
systematycznej pracy.
Trzecia postawa, czy jak chce Podgórecki – „metapostawa”, to instrumentalizm,
zorientowany na cele prywatne, instrumentalnie podporządkowujący sobie
działania instytucji, relacje z innymi ludźmi, aktywność publiczną, będący
nierzadko konsekwencją „przyziemnej postawy przetrwania”. Czwarta postawa
przyjmowana przez Polaków w powojennej rzeczywistości charakteryzuje się
„niezdolnością wyszukiwania środków umożliwiających osiągnięcie upragnionych
celów”.
Te cztery postawy pozbawiają
Polaków zdolności do odbudowy życia publicznego po komunizmie. Blokują
budowanie instytucji wyposażonych w czytelne procedury, wolnych od nepotyzmu i
logiki działania właściwej opisywanym przez Podgóreckiego „brudnym wspólnotom”.
Hamują one powstawanie debaty publicznej opartej na indywidualnej
odpowiedzialności jej uczestników, a nie na towarzyskich i ideologicznych
„wojnach”. Wzmacniają zamiłowanie do tematów trzeciorzędnych, ale za to
umożliwiających zwalanie winy na innych i rozkoszowanie się poczuciem moralnej
wyższości.
W emigracyjnej książce socjologa
znajdujemy zatem pewien rodzaj obecnego w literaturze pięknej i myśli
politycznej „niezadowolenia” - patriotycznego samoniezadowolenia. Odruchu,
któremu pogrążona w jednoczynnikowym paradygmacie myślenia „postępowego”
inteligencja przypisuje gębę modernizacyjną, choć nowoczesność nie musi być dla
niego motywem przewodnim.
Patriotyzm, zamieniony dziś w
skłonność do ckliwych akademii lub – co gorsza – w polityczny „muchotłuk”,
którym można dowolnie okładać przeciwnika, jest kategorią, która domaga się
istotnej korekty: osłabienia związków z odruchem tradycjonalistycznym,
pozbawienia go kokonu samozadowolenia i popchnięcia go ku zadaniom
obywatelskim, ku szukaniu drogi, jaką może podążyć Polska i jej instytucje w
nie do końca zrozumiałym dla nas świecie. Patriotyzm nie musi wyrzekać się
narodowej dumy, uwielbienia dla lokalnego krajobrazu, czy troski o kulturowe
dziedzictwo. Nie może jednak wyczerpać się w tych działaniach, zapomnieć o
istnieniu państwa i związanych z podtrzymywaniem i rozwijaniem tego istnienia
powinności.