Strona poświęcona Władysławowi Konopczyńskiemu
Władysław Konopczyński - O wartość naszej spuścizny dziejowej


Rozszerzony wykład wstępny, wygłoszony 16. stycznia 1918 r. na Uniwersytecie Jagiellońskim przy objęciu katedry historii polskiej, „Głos Narodu” z d. 1—7 lutego 1918 r. (Przedruk za: W. Konopczyński, Od Sobieskiego do Kościuszki)

Lat temu dwadzieścia w pokoiku ma drugim piętrze pewnej kamienicy warszawskiej zeszła się garstka młodocianych spiskowców. Zasiedli około stołu nad grubą księgą i każdy po kolei wydawał lekcję, gdy inni sprawdzali według tekstu. Spełniali czyn, za który można było ulec wydaleniu z gimnazjum, i w dodatku usłyszeć słowa potępienia z ust publicystów ugodowego kierunku: odbywali w zakazanym kółku samokształcenia jedno z tysiąca zakazanych zebrań, poświęcone dziejom ojczystym. A księgą wiadomości dobrego i złego, w której szukali światłych poglądów na minione wieki, były: „Dzieje Polski w zarysie” Michała Bobrzyńskiego.

Pamiętam, jak wczytywaliśmy się w śmiałe wywody autora o zbawiennej roli wielkich despotów Ludwików i Henryków, Ferdynandów i Iwanów, o mądrości hierarchii możnowładczej, co rządziła Polską w dobie Grunwaldu, o lichocie królów Poczciwców i królów Dojutrków... Podręcznik był, jak na nas, trochę za mądry — i zbyt obcy. Dzięki temu po części nauka poszła w las. Nie obrzydziliśmy sobie historii polskiej do tego stopnia, jak to mogło nastąpić, gdybyśmy wysączyli z „Dziejów Polski” pełną miarę goryczy i pogardy wobec tradycyjnych świętości narodowych na potwierdzenie wszystkich zatrutych nauk, jakimi poił nas z katedry gimnazjalnej urzędowy pedagog. Mieliśmy zresztą odtrutkę w wieszczej poezji romantycznej; ten i ów zajrzał czasem do Lewickiego, do Tatomira, z których można się było dowiedzieć, że nie wszystko, co pisze Bobrzyński, stanowi niewzruszony kanon prawdy dziejowej.

Ale nam, młodym, trzeba było czegoś więcej. Dziś dopiero wiemy dokładnie, czego. Potrzebowaliśmy książki, która by całą wzniosłość zasad republikańskich Polski w epoce katastrofy przeciwstawiła ohydzie policyjnego despotyzmu europejskiego otoczenia, która by, nie odwracając oczu od błędów i obnażeń lotu ducha, usprawiedliwiła przed nami nie mylny głos naszych serc. Takim tonem umie pisać o dawnych królach, sejmach i bojach dopiero teraźniejsze pokolenie autorów. Taką ożywczą książkę o „Duchu Dziejów Polski” pochłania dziś z wdzięcznością nie tylko młodzież, ale cały czytający ogół polski.

Zresztą głos Antoniego Chołoniewskiego nie jest odosobniony. W całym współczesnym dziejopisarstwie przebrzmiewa akcent pokrewny, widać dążność do podkreślania dodatnich wartości Starej Polski, czuć wzmożony prąd afirmatywny, który w wyższym natężeniu przechodzi w apologię, w najwyższym — dochodzi do gloryfikacji naszych dziejów. Czas już przyjrzeć się temu prądowi, zobaczyć co on niesie i czym grozi, aby zająć wobec niego stanowisko samodzielne.

Prąd apologetyczny nie jest zresztą daty dzisiejszej ani onegdajszej, jak nie jest też wyłączną własnością Polski. Narody muszą się bronić przed obcą pogardą i własnym zwątpieniem. Zdrowy instynkt samozachowawczy pcha w tym kierunku zwłaszcza narody politycznie podupadłe, trapione bolesnym wspomnieniem zaginionej świetności. Tak we Francji z bolesnych rozmyślań nad pogromem 1870 roku zrodził się krytycyzm Taine'a, którego antytezą są wyrozumiałe dla rewolucji poglądy Sorela, Aularda i jego uczniów. W Szwecji surowo krytykowali orężne dzieje Karolów Fryxell i Carlson; lecz po nich przyszło nowe pokolenie pisarzy, które przywróciło cześć królom-bohaterom i oświadczyło, że nie powinno się patrzeć na całe dzieje narodu pod kątem widzenia jednej katastrofy. Człowiek nie może się obejść bez wiary w utajony zasób własnych sił. Nie dość powiedzieć sobie, że wyklinamy całą przeszłość i zaczynamy od dziś nowy żywot: takie samopoczucie wystarczałoby może nielicznym wyznawcom bezwzględnie wolnej woli, ale nie szerokiemu ogółowi, który czuje, że siły są gdzieś w głębinach policzone, że wielki przejaw może wytrysnąć tylko z wielkiej dyspozycji, a kto ma nędzne zasoby wewnętrzne, ten przy największym wysiłku nie zdobędzie się na nic wielkiego.

Dlatego to, odkąd w ogóle naród stawał wobec dręczącej zagadki: cośmy warci i czy jesteśmy na dobrej drodze, nie tylko tacy zaślepieni wielbiciele Starej Polski, jak Andrzej Maksymilian Fredro lub Jezuita Pęski, autor „Dominae Palatia”, ale i umysły krytyczne, jak Łukasz Opaliński i Starowolski, kruszyły kopie w obronie czci ideałów narodowych, po części dla utwierdzenia w wierze rodaków, po części dla dania odprawy obcym potwarcom. W Delegacji Sejmu rozbiorowego 1773—5 r. mocno protestowali przeciwko pomawianiu Polski o anarchię przeciwnicy Rady Nieustającej: poseł Franciszek Wilczewski mówił (16 kwietnia 1774): „Rzeczpospolita Polska nie jest fundowana na anarchii, tak, jak jest oskarżona, ale na prawach i wolności” — i wykładał istotę polskiego konstytucjonalizmu. A Ignacy Kurzeniecki odrzucał (29 kwietnia) termin anarchii, „bo tym samym sami siebie obwiniamy, sami czerniemy się i potępiamy, sami na siebie niesławną kładziemy decyzją..., wszak wiadomo, że anarchia ta nie z nas samych pochodzi, ale z tych którzy ab extra przemocą czynią między nami rozróżnienia”[1]. Tak mówili dobrzy i światli patrioci, ale w danej chwili usposobieni krytycznie wobec zamierzonej odmiany. Kto przeciwnie rwał się do czynu, do zerwania z przeszłością, do przebudowy, jak Czartoryscy w roku 1763, albo Sułkowscy w dziesięć lat po nich, ten porównywał naród polski z upadłym ludem izraelskim, albo konstatował anarchię.

Duch krytyki, zawsze nierozłącznie związany z pragnieniem poprawy, ozwał się ostatnio najsilniej po katastrofie styczniowej. Dziejopisarstwo ówczesne wstąpiło w obu uniwersytetach galicyjskich na wyższy poziom wyszkolenia i poczęło budować gmach od fundamentów. tj. od wydawnictw źródłowych i prac monograficznych. W tym znaczeniu razem wzięte uniwersytety polskie z udziałem uczonych poza galicyjskich stworzyły szkołę nowoczesną, podobną do takiejże zbiorowej szkoły niemieckiej, włoskiej czy francuskiej.

Całemu przecież ruchowi nadali charakterystyczne znamię trzej mężowie wybitnego talentu, a tęgiego hartu: Walerian Kalinka, Józef Szujski i Michał Bobrzyński. Rzucili oni na przeszłość tak wiele oryginalnego, smutnego światła, że czytelnikom zamiejscowym, zwłaszcza warszawskim, zdało się, jak gdyby w Krakowie rozpleniła się cała wielka „Szkoła krakowska”, niesłychanie surowa wobec dawnych grzechów, nader tendencyjna, podległa wpływom postronnym, a skostniała w dogmatyzmie katolickim.

Naprawdę „szkoły” takiej nie było. Najstarszy z trójcy, Kalinka, zamieszkały we Lwowie, wpływał na poglądy Szujskiego i Bobrzyńskiego, ale nie mógł się nazywać ich nauczycielem. Poza tymi trzema, względnie czterema (jeżeli doliczyć do nich jeszcze historyka literatury Tarnowskiego), inni profesorowie krakowscy jak Piekosiński, Zakrzewski, Smolka, Lewicki, chyba tylko milczeniem zaznaczyli swą solidarność z kolegami. Właściwi zaś uczniowie: Waliszewski, Ulanowski, Czerniak itp. poszli już zupełnie inną drogą. Była więc głośna szkoła krakowska uczelnią bez uczniów, a przy tym uczelnią osobliwą, bo pełną zajadłych sporów między nauczycielami.

Swoją drogą nie da się zaprzeczyć, że u podnóża Wawelu biło źródło pewnych wspólnych tendencji i zapatrywań, które porywały za sobą nawet umysły dalsze, niezdolne do samoistnej syntezy. Źródło to, podwójnie ocembrowane murami redakcji „Czasu” i „Przeglądu Polskiego”, zasilało swą ideologią całą partię konserwatywną i karmiło prawdziwą „szkołę” — ale to była szkoła polityczna, nie historyczna. Wpływ jego sięgał daleko, aż za kordony rosyjskie i pruskie, i wywoływał tam sprzeczne oddźwięki. Stamtąd też przyszła zszeregowana reakcja nie tylko przeciwko stańczykom, ale i przeciwko należącym do ich obozu historykom krakowskim, którzy po części inspirowali politykę konserwatystów, po części z niej brali natchnienie.

Nie wszyscy trzej wodzowie ulegli podszeptom politycznym w jednakowej mierze. Ks. Kalinka pisał ze zbolałego serca, Bobrzyński — pod nakazem imperatywnej woli. Owóż uczucie zabarwia swój przedmiot na jednolity ton; wola łamie lub ignoruje wszystko, co jej próbuje się oprzeć. Tylko rozum subtelny, spragniony czystej prawdy a wsparty chłodną empirią, umie wszędzie rozdzielać światło od ciemności i unikać jednostajnego traktowania różnorakich przedmiotów. Dlatego to z poglądów ogólnych Kalinki (nie mówię o poszczególnych faktach, przezeń wydobytych), pod ogniem krytyki Korzona, Smoleńskiego, Rembowskiego, Askenazego zostało niewiele; z apodyktycznych wyroków Bobrzyńskiego odpada ogromna część, zależna od jego osobistych kryteriów: — kiedy tymczasem owoc potężnej myśli Szujskiego, największego naszego dziejopisa po śmierci Lelewela, — o ile ta myśl nie wykraczała poza szranki historii — owoc ten, w moim przekonaniu, stoi prawie niewzruszony.

Nie widać zgoła, co można by zarzucić takim twierdzeniom, ostro zresztą napastowanym, jak np., że za Zygmunta III najprostsza droga do ocalenia państwa prowadziła przez wywrót formy rządu z r. 1573, z elekcją viritim, jednomyślnością, paktami konwentami, konfederacjami: itd.; albo, że parlamentaryzm był dla nas w XVII wieku formą przedwczesną, skoro szlachta umysłowo i moralnie do niego nie dorosła; że na ogół spóźnialiśmy się w rozwoju za Europą Zachodnią; że ekspansja na wschód, pomimo wszystkich korzyści, płynących z pozyskania nowych obywateli i nowych terenów, oddalała nas od Zachodu i skazywała na orientalizację, rozluźniała intensywność wewnętrznego życia, pochłaniała siły potrzebne do budowy spoistego ustroju w ziemiach piastowskich; że wreszcie wiele objawów, których szkodliwe skutki miały się ujawnić z czasem, np. przerost społeczny i monopol polityczny szlachty, ucisk chłopów, upośledzenie mieszczan, datuje się jeszcze z XV wieku. Nie wszystko to wymyślił Szujski; wiele spostrzeżeń powstało jeszcze w „szkole naruszewiczowskiej”, coś niecoś dodali demokraci spod znaku Lelewela, ale pogłębił te poglądy, ujął ściślej i mocno ustalił dopiero wielki chorąży „szkoły krakowskiej”.

Obeszłoby się może jednak bez wielkiej kampanii przeciwko „szkole krakowskiej”, gdyby Kalinka samotnie kończył żywot we Lwowie, czytany przez część inteligencji galicyjskiej, umiejącą ocenić jego „Sejm Czteroletni”, i gdyby Kraków reprezentował sam jeden Szujski. Ale do prawdziwej przesady doprowadził polityczny sposób myślenia »szkoły« Bobrzyński. Jego „Dzieje Polski w zarysie”, wyrozumiałe dla wszelkich wrogów polskości, a nielitościwe dla wszystkich królów i mężów stanu, co nie przeczuli, czego od nich po 300, 500 latach zażąda ten lub ów profesor, rozchodziły się bez przeszkód cenzuralnych po całej Polsce. Tu już można było czytać takie twierdzenia, że „nie sąsiedzi, tylko nieład wewnętrzny przyprawił nas o utratę politycznego bytu”, że „lepiej, oskarżając siebie samych, przyczynę klęski znaleźć w naszej anarchii”. Tego już nie można inaczej nazwać, jak tendencją, choćby to nawet była tendencja najzacniejsza i najrozumniejsza.

Co ciekawsze, z rzekomych historycznych przesłanek wysnuwano w Krakowie morały wręcz nieoczekiwane. Historiografia pełna jest opowiadań o winach dawnej szlachty i możnowładztwa. Polityka — z udziałem Szujskiego i Bobrzyńskiego — radziła rządy w kraju opierać na ziemiaństwie i arystokracji. Historia świadczy, że reformę w XVII i XVIII wieku udaremniał bezgraniczny konserwatyzm społeczeństwa. Polityka, wciąż z powołaniem na historię, żądała posłuszeństwa dla partii konserwatywnej. Historycy uczyli: upadliśmy, kłaniając się bogom cudzym. Politycy oświadczali: przy obcym tronie stoimy i stać chcemy, i nawet nie przy jednym, ale przy trzech tronach naraz! Albowiem wszelki autorytet, wszelki

Krakowska szkoła polityków dla potępienia spisków, powstań, demokracji, liberalizmu i dla uzasadnienia rządów arystokratyczno-konserwatywno-ugodowo-katolickich potrzebowała dowodu, że jesteśmy zawsze tym samym niepoprawnym narodem warchołów, że naród, który stworzył i ukochał złotą wolność, nie godzien jest zaufania nawet po rozbiorach, że stare grzechy pokutują w nas wciąż jeszcze. Jak gdyby nic się nie stało pod koniec XVIII wieku, jakby czynnikiem odrodzenia narodowego i nawet wzmocnienia rządu nie były właśnie prądy demokratyczne, liberalne, poniekąd rewolucyjne, antyszlacheckie i z konieczności czasem antyklerykalne! Jak gdyby naród rozdarty, ujarzmiony, skuty, zakneblowany, mógł żyć bez organizacji nielegalnej, jakby Konfederacja Barska, Trzeci Maj, Insurekcja nie zrodziły się właśnie ze spisków! — Zdumiewać się dziś można, jak dalece tendencja stańczykowska mąciła chwilami jasny sąd historyków, którzy jej hołdowali. Toż nikt inny, jak głęboki Szujski puścił w świat dowcipne a płytkie zestawienie liberi veto i liberi conspiro, kiedy naprawdę związek historyczny istniał tylko między dawną konspiracją familii magnackich, a nowoczesną konspiracją przed narodem klubów ugodowych. Nikt inny, jak bystry Kalinka, odnalazł w skrzywionych teoriach „Considérations” Rousseau’a jawny dowód, że staropolska anarchia szlachecka wybornie da się pogodzić z nowożytną anarchią demokratyczną.

Takie bezceremonialne przemycanie polityki pod pokrywką przedmiotowej nauki musiało przyśpieszyć protest ze strony tych umysłów, które raził pokutniczy nastrój niektórych dzieł historyków szkoły krakowskiej i nadmierne zgęszczenie w nich ciemnych barw. Protest najmocniejszy nadszedł z Warszawy. Dlaczego stamtąd? Prof. W. Sobieski w interesującym wywodzie tłumaczył przed laty, że pesymizm Kalinki, Szujskiego i Bobrzyńskiego wypłynął że smętnych murów martwiejącego Krakowa, pełnego pamiątek świetnej przeszłości, a umieszczonego na kresach polskości, pod obuchem potężnej kultury germańskiej, kiedy tymczasem Warszawa, zbudowana w sercu ziem polskich, a zwycięsko odtrącająca falę barbarzyńskiej rusyfikacji, czuła w sobie moc wielkiego środowiska, toteż zdobyła się na optymistyczną wiarę we własne siły. Spostrzeżenie na ogół i trafne i ładne, jakkolwiek zdarza się również, że właśnie w najcięższej niedoli, nella miseria, tym cudniej promienieją minione tempi felici, czym się też tłumaczy w znacznej mierze idealizacja Polski pod piórem emigracyjnej szkoły lelewelowskiej. Bo taka już jest dusza ludzka, że jeden i ten sam obiekt wewnętrzny, zależnie od indywidualnego doboru splatanych pierwiastków, wywołuje w niej różne odgłosy: rozłąka osłabia miłość, ale również słusznie można ogólnikowo rzec, iż potęguje miłość itd. Naszym zdaniem „optymistyczny” kierunek wśród historyków zawdzięcza swoją przewagę w Warszawie, jak i we Lwowie i poniekąd w Poznaniu, głównie tej okoliczności, że tam nigdzie nie urabiano tak opinii dla celów ubocznych przez czynniki, którym zależało na budzeniu niewiary w przyrodzone popędy narodu.

Jeden z pierwszych zaprotestował przeciwko doktryneryzmowi naczelnej historiografii krakowskiej Kazimierz Jarochowski, Poznańczyk (1882)[2]. Nie znaczy to jednak, żeby autor karcił Szujskiego lub towarzyszy za pesymizm; sam on, przeciwnie, przeszedł od wychwalania demokracji szlacheckiej do surowego sądu o epoce saskiej, gdzie „serca i rozumu narodowego nie ma z kim zespolić”. Władysław Smoleński, Warszawiak, wniósł (1886)[3] słuszne zastrzeżenie przeciwko rozpatrywaniu całych dziejów Polski z punktu widzenia późniejszego upadku państwa. Zastrzeżenie to nie podobało się Rosjaninowi, Karejewowi[4] i nic dziwnego: właśnie Rosjanom dogadzać musiały wywody, pouczające, że cała przeszłość Polski składała się na katastrofę, oczywiście tym samym bezpowrotną. Czystej nauce, rzecz prosta, na budzeniu takich sugestii nie zależy, i ogólnik, za którym ujmuje się Karejew, jest równie bezwartościowy, jak gdyby ktoś np. dowodził, że „cała” przeszłość Niemiec prowadziła do Jeny (czy też do Sedanu), przeszłość Francji— do Austerlitzu (albo do Waterloo), Rosji — do Połtawy (lub Cuszimy).

Po Smoleńskim — Litwin, Tadeusz Korzon wygłosił na zjeździe historyków we Lwowie r. 1890 grzmiące „nie pozwalam” przeciwko nadużywaniu maksymy „historia est magistra vitae. Liczne głosy ujęły się za atakowaną przezeń „szkołą krakowską”; z największą swadą bronił jej Oswald Balzer. Koniec końcem oskarżonej szkoły nie potępiono, rezolucje Korzona upadły[5], ale duch, przezeń reprezentowany, zwyciężył. Z historii politycznej wyłoniła się i wyodrębniła mniej lub więcej poprawna polityka historyczna. Po śmierci Szujskiego (1883) i Kalinki (1886) po zaniechaniu przez Bobrzyńskiego pracy konstrukcyjnej, a z czasem i w ogóle naukowej, nikt już nie przykładał tak raz po raz do dziejów swojego monarchicznego kryterium, i nuta żałobna w narracji historycznej ucichła. Do głosu doszli „optymiści”.

Lecz kogóż nazwiemy tym imieniem? Co znaczy w ogóle ten termin filozoficzny w zastosowaniu do dziejopisów? Zdaniem prof. Sobieskiego „pisać pesymistycznie historię, to znaczy przedstawiać zjawiska historyczne w gorszym świetle, niż należy; optymistycznie — przedstawiać w lepszemu”[6]. Do tego określenia pozwolimy sobie zaproponować dwie poprawki. Po pierwsze, nie każdy, kto przesadza w doborze barw ciemnych jest pesymistą: przesada może po prostu pochodzić z nieznajomości pewnych źródeł, a świadczy o pesymizmie dopiero wówczas, gdy pochodzi z pewnej skłonności apriorycznej. Po wtóre, należałoby bliżej określić rodzaj zjawisk historycznych, o których powyżej mowa. Klemens Kantecki przedstawił kasztelana Stanisława Poniatowskiego najpierw w świetle niekorzystnym, potem w korzystnym, a jednak każdy, kto go czytał, przyzna, że autor właśnie w późniejszej swej pracy zbliżył się do pesymizmu szkoły krakowskiej. Poznawszy bowiem bliżej niski stan umysłowo-moralny epoki, spojrzał łaskawiej (i nawet aż zbyt łaskawie) na swego bohatera. Chodzi o ocenę wartości całego narodu, a nie o pogląd na jakieś powierzchowne zjawiska.

Tytułu pesymisty nie przyjmie wdzięcznie żaden dziejopis. Kalinka długo mocował się z sobą i długo sam piętnował autorów, piszących „patologię własnego serca na brudnych szmatach”, zanim po powstaniu obwieścił w „Ostatnich latach panowania Stanisława Augusta”, że „upadku swego Polacy sami są sprawcami”[7]. Szujski odrzucał zarzut pesymizmu tym, którzy wolność, owo źródło anarchii, uważali za sam rdzeń natury polskiej, siebie zaliczał raczej do optymistów, skoro zło upatrywał tylko w zewnętrznej formie państwowej. Bobrzyński odpowiadał swym krytykom, że „ten właśnie, kto smutną prawdę stara się zasłonić, pesymizmem grzeszy. Liche ma o narodzie i jego żywotności wyobrażenie, kto mniema, że ten naród gorzkiej prawdy nie zniesie”[8]. I rzeczywiście w pewnej chwili posunął się aż do twierdzenia, że jeden wielki człowiek, „jeden czyn płodny w następstwa byłby nas dźwignął i uratował, bo zagłada nasza polityczna była rzeczą tak anormalną”[9].

Przypuśćmy, że tak byłoby w istocie, a jednak trójca krakowska okazała nieraz prawdziwy pesymizm, tj. niewiarę w historycznie powstały charakter narodowy polski, tę najistotniejszą naszą spuściznę dziejową. Czego nie można powiedzieć o jej przeciwnikach. Wśród nich optymizm przejawia się wielokrotnie i rozmaicie.

Optymistą jest Korzon, gdy w „Wewnętrznych Dziejach” stwierdza cyframi na każdym kroku postęp społeczny, gospodarczy i polityczny pomiędzy pierwszym i drugim rozbiorem, a w „Zamknięciu” dzieła cytuje słowa Kościuszki, że Polska „wtenczas, kiedy do rządnej wolności przychodzić chciała, wtenczas gdy najwięcej energii i patriotyzmu okazała, upadła”.

Optymistą Kubala, kiedy wita wspaniały odpór, dany najeźdźcom przez naród za Jana Kazimierza, „mimo rozterek wewnętrznych, mimo braku jednolitego kierunku, mimo zwątpienia ludzi małej wiary”.

Optymistą Askenazy, który oddaje słuszność wodzom narodu w dobie Sejmu Czteroletniego i uwalnia ich od odpowiedzialności za nieprzewidziane skutki pruskiej polityki.

Optymistą Stanisław Kutrzeba, gdy się unosi nad pięknością dawnej Rzeczpospolitej, i w smutnych nawet urządzeniach wolnościowych odnajduje siły, wzmacniające państwo[10].

Optymistą J. K. Kochanowski, który „na skali idealizmu” ogłasza za najwyższy typ polski — tj. typ kształtujący swój ideał w wolnym indywiduum ludzkim, a nie w zewnętrznym układzie społeczności, ani też nie w przedstawicielu koronowanym narodu, jak to czyniły ludy zachodnie i wschodnie. Polska według Kochanowskiego to specjalna „kultura wolności wewnętrznej człowieka”: stanęła ona wśród otaczających narodów „najbliżej szczytnych ideałów człowieczeństwa”, zatraciła wprawdzie „miarę powszednich cnót gromadzkich”, ale „uległa w swoim czasie prostej przemocy[11].

Optymistą zdeklarowanym W. Sobieski, który nie tylko stara się wyrozumieć historyczną rację bytu ruchu tak szkodliwego w skutkach, jak rokosz Zebrzydowskiego, ale doradza całemu narodowi: „Miej siebie za zdrowego, a odzyskasz zdrowie”[12].

Optymistą zasadniczym Oskar Halecki, który nie tylko broni idei, oraz praktyki unii jagiellońskiej, ale wyraźnie zaleca kolegom, aby wskrzeszali w pamięci narodu najpiękniejsze, najwznioślejsze chwile przeszłości[13].

Wojna obecna, wysuwając coraz bardziej na front kwestię polską, jednocześnie zaostrzyła przeciwieństwo nowych nastrojów wobec dawnego krakowskiego pesymizmu. W związku z nurtującym wszystkich pytaniem, co warci jesteśmy i do czego zdolni, odzywają się jedne po drugich głosy, zmierzające do przekonania swoich i obcych, że Polska to jest „wielka rzecz”, a przy tym piękna i zdrowa.

Prof. Oswald Balzer w książce „Z zagadnień ustrojowych Polski” ostrzega z góry, aby nie żądano od dawnej Rzeczpospolitej anachronicznego nowożytnego ustroju, a rozważając po kolei różne okrzyczane defekty państwa polskiego, odnajduje każdy z osobna w tym lub owym państwie zachodnim, skąd wnosi, że na ogół było u nas nie gorzej, niż gdzieindziej,, i że „właściwą, rozstrzygającą przyczyną upadku naszej państwowości, istotną causa efficiens tego zdarzenia, jest pożądliwość złączonych, więc przemożnych, na zgubę Polski sprzysiężonych sąsiadów”[14].

Publicystę Artura Górskiego obchodzi nie to, czy mieliśmy jakieś wyjątkowe wady, obce innym narodom, ale kwestia: „Ku czemu Polska szła”, i dlaczego, skutkiem jakich sprzeniewierzeń się własnej misji duchowej, zboczyła na manowce. Wreszcie Antoni Chołoniewski, apelując do cieniów demokratycznego publicysty Stefana Buszczyńskiego, sławi wartości historyczne Rzeczpospolitej w świetle ideałów dzisiejszych.

Górski uduchowiony, szczytny, miejscami głęboki, apoteozuje bezwzględnie piękno najlepszych pierwiastków kultury polskiej w ogóle. Chołoniewski wymownie, zręcznie, chwilami wprost porywająco rewindykuje na naszą korzyść „idee, do których należy przyszłość świata”.

Optymizm przysięgłych obrońców imienia polskiego przesiąka w szerokie koła, spływa z piór dziennikarskich na szpalty gazet i triumfalnie otrębuje swe zwycięstwo nad ciężką zmorą — „szkołą krakowską”. Słychać, że w wielkim boju uczonych poglądy publicysty Buszczyńskiego zatriumfowały: „szczegóły mogą być sporne, linia przewodnia zwyciężyła. Okopów szkoły krakowskiej nie broni już nikt. Załoga wymarła, nowej nie ma”.

Radość byłaby jeszcze lepiej usprawiedliwiona, gdyby ktoś z załogi przed wymarciem (tj., ściśle biorąc, już przed 30 laty) skapitulował i przyznał się do błędu. Do tego jednak nie doszło. Tymczasem wśród najszerszych warstw czytających mogą się znaleźć ludzie, którzy wzgardzą całym dorobkiem badawczym Szujskiego, Kalinki i Bobrzyńskiego, odrzucą wszelką szczerą krytykę dawnego rozstroju i zacofania Polski, uwierzą w naszą szczególną zdolność do wyprzedzenia Europy[15].

Takie potępianie w czambuł poprzedników nie prowadzi do prawdziwego postępu. Wprawdzie dopuszczają się go publicyści i dziennikarze, a nie właściwi uczeni, ale bądź co bądź, popularne dziełka w rodzaju „Ducha Dziejów Polski” są czytane przez dziesiątki tysięcy ludzi, kiedy traktaty uczonych przemawiają ledwo do setek. Zresztą wywody apologetów mają swój niebezpieczny urok nawet dla historyków specjalistów, i zachodzi obawa, że gdyby nauka uniwersytecka nie wdała się w ich krytykę, to opinia ogółu, raz natrafiwszy na ową „linię przewodnią”, ześliznęłaby się po niej na grząski grunt samouwielbienia i ignorancji, podobnie jak szlachta XVII wieku po linii optymistycznych teorii A. M. Fredry i „Dominae Palatii” zjechała gładko do saskiego marazmu.

Jeżeli szeroki ogół nie może wytrwać w takim beznamiętnym zrównoważonym sposobie myślenia, w jakim przeżyli swój pracowity wiek Pawiński, Jabłonowski, Rembowski, Jarochowski, Liske i najbliższy nam Krzyżanowski, nie należący ani do szkoły pesymistów, ani do optymistów, to niech nie rozmyśla od rana do nocy o czasach saskich czy stanisławowskich; ale niech wiara w naszą dobrą gwiazdę nie mąci w nikim jasności myślenia i nie prowadzi do sofizmatów.

Albowiem w prądzie apologetycznym dają się dostrzec pewne męty i wiry. Tytuły takie, jak „Duch Dziejów Polski” albo „Ku czemu Polska szła”, dają do poznania, że autorom chodzi nie tyle o praktykę, ile o zasadę lub nawet ideał życia staropolskiego. Nikt nie twierdzi, żeby historia ideałów była rzeczą zbyteczną. Pierwszy raz, z genialnym polotem dokonał u nas takiej próby Mickiewicz, któremu nasi apologeci niemało zawdzięczają (Górski powołuje się nań kilkakrotnie). Tylko że ten, kto przedstawia ideał, powinien zawsze, choćby najdelikatniej, zaznaczyć odległość, jaka dzieliła od niego życie. Pod tym względem zupełnie w porządku był stary Montesquieu, który na zarzut, że wolność polityczna angielska inaczej wygląda w rzeczywistości, a inaczej w jego „Duchu Praw”, odpowiedział: „Nie moją jest rzeczą badać, czy Anglicy korzystają obecnie z tej wolności, dość, że ugruntowały ją ich prawa”. Mickiewicz stuszował swój zbyt świetlany obraz przez to, że wspomniał o tym, jakiej doskonałości moralnej wymagał ustrój Polski; od jej obywateli i jak wiele owa doskonałość pozostawiała do życzenia. Zaś autorzy, którzy czerpią z „Literatury słowiańskiej” pośrednio lub bezpośrednio, często tracą z oczu granicę między zasadą a rzeczywistością. Gdyby im wierzyć, można by dojść do przekonania, że dawna Rzeczpospolita nie tylko szła, ale chwilowo doszła istotnie do wcielenia wszystkiego, co piękne i wzniosłe. Wzrok, roztopiony w »Duchu«, widzi na każdym sejmie osobną komisję, zajętą rozważaniem kwestii, czy ta lub owa wojna byłaby sprawiedliwa, lub nie, (zupełnie jak ów mufty, co przed każdą wojną sprawdzał, czy zgadza się ona z Koranem); wierzy w niezłą sytuację chłopa, między innymi na tej zasadzie, że w XIV w. pewien „Król Chłopów” nazywał się „Wielkim”, a pewien dyktator w wieku XVIII nosił sukmanę; widzi mieszczan obdarowanych nietykalnością osobistą „następnie” po szlachcie, a zapomina dodać w tym miejscu wyjaśnienie[16], że stało się to (1791) na cztery lata przed upadkiem państwa, w 360 lat po przywileju „Neminem captivabimus”. Taka historia przestaje być historią, ulatnia się w fantastyczne marzenie, z którego trzeźwa nauka musi budzić idealistów natrętnym pytaniem: „Jak to tam było z tą zasadą w rzeczywistości?”.

Dalej, powszechnie żąda się od historyków, aby porównywali słabe strony Rzeczpospolitej z analogicznymi objawami u innych narodów. Żądanie arcysłuszne, choć zmierza do celów mniej poważnych, niż owa klasyczna metoda porównawcza, której próbowali Lelewel, Maciejowski, a potem z dużym powodzeniem Rembowski, metoda, którą teoretycznie rozwijał Balzer, a która miała służyć do wykrycia pokrewnych instytucji między ludami, rosnącymi ze wspólnego korzenia, albo do śledzenia wątków przyczynowych. Dziś apeluje się do porównań przeważnie tylko po to, aby uspokoić swą ambicję narodową: czyśmy byli gorsi czy lepsi od innych? Zanim Balzer w apologetycznej książce o zagadnieniach ustrojowych Polski dał próbkę tak stosowalnej metody porównawczej, podobne żądania stawiał parokrotnie Askenazy[17], przed nim — najpatetyczniejszy z optymistów, Kazimierz Waliszewski[18], a najdawniej, za naszej pamięci, Rembowski[19].

Jakkolwiek bądź z porównaniami należy postępować ostrożnie. Zanim się ogłosi światu, że nasze „Neminem Captivabimus” (1430) wyprzedza o całe wieki angielskie „Habeas Corpus” (1679), należy sprawdzić, czy przypadkiem Anglicy nie otrzymali jeszcze w roku 1215 Wielkiej Karty Swobód z jej nieśmiertelnym artykułem 39, zabezpieczającym od aresztu każdego wolnego obywatela; albo czy Węgrzy już w Złotej Bulli Andrzeja II nie zdobyli wolności osobistej; czy aragoński justicia nie stał na straży tejże wolności nad rzeką Ebro jeszcze w wieku XIII, XIV, itd. Zresztą nawet najściślej sprawdzone fakty nie zawsze upoważniają do wysnuwania wniosków porównawczych. Wobec niezmiernego powikłania elementów życia publicznego u różnych ludów, zestawianie takich objawów, jak np. korupcja parlamentarna, liczba królobójstw lub tym podobnych przejawów nienawiści dostarczy nam więcej przyjemnych wrażeń, niż ścisłych wniosków naukowych. Nieraz usuwa się spod nóg podstawa porównań (tertium comparationis); nieraz czujemy aż nazbyt dobrze, że „duo si faciunt idem, non est idem. Czy np. brak zamachów na osoby królewskie w Polsce nie stoi w związku z tym, że monarcha nie mógł u nas nikomu szkodzić tak, jak gdzieindziej? Pewniejszą wartość miałyby dopiero zestawienia wielkich cyfr; ale do takiej statystyki historycznej bardzo jeszcze daleko, o ile w ogóle da się ona jeszcze kiedyś zastosować do tej lub owej dziedziny. Natomiast ogólnikowe, porównawcze poglądy, jak zaznaczył już Rembowski[20], wprowadzają jedynie do historycznych studiów powikłania i bałamuctwo.

Najcenniejsze byłyby wnioski porównawcze co do upadku państwa. Dzisiaj już chyba nikt nie twierdzi, że Polska zginęła wyłącznie przez nierząd, albo że padła w pełni sił pod przemocą wrogów. Wciąż jednak trwają spory o to, co było „właściwą" lub „główną” przyczyną upadku, tj. jaką rolę stosunkowo odegrały w jej katastrofie własne jej niedomagania lub błędy, a jaką cudza zaborczość. Chodzi o pewne plus minus. Gdyby się dało sprowadzić całe życie społeczeństw ludzkich do pewnych pierwiastkowych drgnień lub ciśnień, i gdyby z dziejów innych upadłych państw można było wywnioskować, jaka miara odporności przeciętnie wystarcza do odparcia cudzej ekspansji, to wówczas wiedzielibyśmy, jak się przedstawia pod tym względem nasz wiek XVIII. Niestety, od pochwycenia pierwiastków życia społecznego jesteśmy jeszcze niezmiernie dalecy, a tragedia Polski — jak słusznie dowodził Kościuszko cesarzowi Pawłowi — stanowi fakt jedyny w swoim rodzaju. Tym samym wszelkie pogłębienie badań nad tą lub ową przyczyną upadku może pouczyć tylko, że np. czynnik ustrojowy grał mniejszą rolę, a siły umysłowo-moralne — większą, niż się sądziło poprzednio, że nacisk z zewnątrz był potężniejszy, stalszy, bardziej podstępny, niż mniemał ogół historyków, ale nie rozstrzygną one tej natarczywej, a trochę naiwnej wątpliwości: co ostatecznie było przyczyną „główną”: rozstrój czy napad. Zresztą, choćbyśmy razem z prof. Balzerem wszystkie wady dawnej Polski odnaleźli każdą pojedynczo w organizacji innych państw, które jednak nie upadły — to takie odkrycie jeszcze nie świadczyłoby, że nagromadzenie wszystkich chorób w jednym ciele nie zdecydowało o jego śmierci.

Jakkolwiek bądź obecnie, pomimo wszystkich polemik „optymistów” z „pesymistami”, diagnoza staropolskiego ustroju dużo jeszcze pozostawia do życzenia. Pesymiści, jak to zwykle bywa, popadają w determinizm, i skłonni są przenosić początki złego zbyt daleko. Gdyby szukali oni tylko przyczyn, nikt by im tego nie bronił: każda przyczyna ma swoją przyczynę, wolno więc szukać korzeni złego choćby od czasów piastowskich. Ale gdy ktoś potępia pewne formy, jako nierządne, tj. złe, chociaż w sumie dawały one typ życia państwowego nie gorszy, niż u innych współczesnych narodów, ten już grzeszy dowolnością. Starsi optymiści warszawscy zachowali pod tym względem pewne umiarkowanie. Korzon datuje „chorobę umysłową” Polski co najmniej od połowy XVII wieku[21]; Smoleński czarno maluje stan umysłowy narodu w epoce jezuickiej, co zresztą ani jednemu, ani drugiemu nie przeszkadza uznawać bolączkę za uleczalną. Askenazemu to już nie wystarcza: stwarza on sobie zawczasu tezę o wewnętrznym zdrowiu i patriotycznych chęciach całej masy szlacheckiej, która rzekomo dopominała się jednym głosem reform skarbowo-wojskowych, ale była bezsilna wobec spisków i intryg możnowładztwa[22] — tezę bardzo sympatyczną z punktu widzenia umiarkowanej demokracji, ale równie apriorystyczną, jak tezy Bobrzyńskiego o zbawiennym posłannictwie „hierarchii”, czy też jednego opatrznościowego męża. Z najnowszych apologetów Górski nie przeczy, że duch Polski, mianowicie tej górnej mniejszości, która wszędzie »stwarza historię«, skręcił na bezdroża, bo przestał dążyć ku własnym szczytom.

Chołoniewski mimochodem tylko wspomina o braku silnej egzekutywy, o „wynaturzonych i spaczonych formach ustroju, o najjaskrawszych zboczeniach”, ale nie przypisuje im żadnej roli w porównaniu z rolą czynników zewnętrznych. Dla niego twierdzenie, że Polska uległa rozkładowi z powodu anarchii jest „chytrą tezą, która, jak podrobiony pieniądz krąży dotąd po świecie”. Dla niego, jak i dla Buszczyńskiego, Polska zostawiła daleko za sobą w tyle nie tylko ówczesną Europę, ale i dzisiejszą. „Polska upadła dlatego, że nie upodobniła się do sąsiednich despotii, że była krajem wolności, że praw swych obywateli nie tłumiła, lecz rozdawała je szczodrą dłonią i rozszerzała. Zginęła, gdyż była tworem politycznym doskonalszym i wyżej rozwiniętym od swego środowiska”.

To już trochę zbyt śmiało — i tutaj ujawnia się jeszcze jeden bardzo niebezpieczny zawrót głowy na wyżynach idealizmu[23], polegający na tym, że się moralne piękno urządzeń wolnościowych miesza z ich zdatnością życiową. Może kiedyś po dziesięciu jeszcze takich wojnach, jak obecna, szlachetność, dobroć, sprawiedliwość, wolność staną się wewnętrznym cementem zespolonego człowieczeństwa, cnota i zdrowie złączą się w jedno; ale dopóki tak nie jest, zwyciężały w walce o byt nie te narody, które rozwijały się „wysoko”, ale te, które rozwijały się „zdrowo”. Mówiąc dobitnym językiem prof. Kutrzeby: „Piękność nie jest siłą — chyba dla kobiety, i to częściej w powieści, niż w życiu”. 0 tym nie powinniśmy zapominać ani na chwilę.

Niechże się święci nasz prastary ideał życia zbiorowego z pokolenia w pokolenie; niech on słonecznym blaskiem rozognia dusze młodociane lub dopiero budzące się do samowiedzy, w okresie urabiania się ich stosunku uczuciowego do ojczyzny. Niech popularne książeczki o „Duchu Dziejów Polski” rozchodzą się w nowych wydaniach daleko, po izbach robotniczych na Śląsku, czy w Westfalii, po chatach rybackich na wybrzeżu kaszubskim, po rozrzuconych oazach polskości na kresach białorusko-litewskich, i wszędzie, gdziekolwiek przygnębionym duszom polskim grozie będzie pokusa wyrzeczenia się rodzimej spuścizny pod naporem obcej przemocy lub silniejszej kultury zewnętrznej. Ale niechaj inteligencja nasza, jako kierowniczka i strażniczka rozwoju społecznego, sięga śmiało do literatury naukowej po bezwzględną prawdę, która oświeca, uzbraja i wyzwala.



[1] Protokół Delegacji Traktatowej, II, 184, 241.

[2] Literatura poznańska, str. 207.

[3] Ateneum, 1886. t IV. Szkoły historyczne w Polsce; najnowsza przeróbka tej pracy w „Pismach” Smoleńskiego, III., 227 sq.

[4] Upadek Polski w literaturze historycznej, str. 3—5.

[5] Pamiętnik II Zjazdu historyków polskich we Lwowie, 1890: Błędy historiografii naszej w budowaniu dziejów Polski; dyskusja w t. II., 140—162.

[6] Studia historyczne, 29.

[7] Por. Sobieski 33—35.

[8] O fałszywej historii, jako mistrzyni fałszywej polityki.

[9] Dzieje Polski, wyd. II, I, 23, II, 343.

[10] Charakterystyka państwowości polskiej, 57 sq.

[11] Odczyt o „Dwóch rocznicach” w Roczniku Tow. Nauk. Warszawskiego IX, 1916, 139, 141 i przytoczone tamże dawniejsze prace autora.

[12] Studia historyczne, 25.

[13] Unia lubelska, wykład wstępny, Kraków 1916.

[14] Studia nad historią prawa polskiego, VI.

[15] Jakoż znaleźli się. Pan G. Olechowski, którego artykuły, np. o charakterze polskim, czytywaliśmy w „Przeglądzie Narodowym” przed wojną nie bez zaciekawienia, usłyszawszy „bratni głos” p. Chołoniewskiego, umocnił się w wierze i ogłosił w r. 1919 „Księgę nowej wiary”. Tylko pisarz, który wzgardził dorobkiem Szujskiego i towarzyszy, mógł wypisać na kilkudziesięciu kartach tyle herezji historycznych, ile ich zmieścił pan O. Konkluzja brzmi (22), że nawet „w przezorności politycznej, w demokratyzmie i w pojęciu postępu naród polski szedł na czele całej ludzkości i po tej drodze winien iść dalej”.

[16] Tę jedyną poprawkę wprowadzam do swego wykładu pod wpływem uwag polemicznych p. Chołoniewskiego, drukowanych w „Głosie Narodu” z d. 4—6 kwietnia 1918 r. Pan Ch., niezadowolony z pochwał, które oddałem jego książce, gwałtownie spiorunował kilku profesorów krakowskich, m. in. Ign. Chrzanowskiego i mnie, przedrzeźniając często nasze wyrażenia, lecz nie przytaczając żadnych argumentów przeciwko naszym łagodnym i nieosobiście wyrażonym zarzutom. W końcu zalicza nasze poglądy do objawów „czołgającej duszy”, zatrutej „jadem służalstwa i niewolniczej potulności”. Oczywiście, z autorem, który twierdzi, że w całej historiografii polskiej z ostatnich lat czterdziestu przed ukazaniem się jego broszury głucho jest o „momencie napaści”, jako o przyczynie upadku, — dyskusja jest niemożliwa. Warto tylko wyjaśnić, że atak pana Ch. jest jedyną podzięką za sprostowania, których poufnie, sposobem przysługi zawodowej, udzieliłem mu w początkach r. 1918, — i z których on przy przedruku swej książki skorzystał.

[17] Dwa stulecia, I. wyd. 2, str. 72—77. Nowe Wczasy, 2.

[18] Przedmowa do „Potockich i Czartoryskich” (1887); Polska i Europa w drugiej połowie XVIII. w. (1890) passim, por. La Pologne inconnue. Paryż 1918.

[19] Por. jego Pisma, II. 446.

[20] Pisma III., 665.

[21] Dola i niedola Jana Sobieskiego, I, 409.

[22] Dwa stulecia, j. w., 173.

[23] Bądź co bądź, jest sporo przesady w opinii o Chołoniewskim St. Zakrzewskiego, Ideologia ustrojowa, 31, który pisze: „śmiertelna, przerażająca pustka myśli wieje z tych kart, po których jeden lśniący komunał goni za drugim, a każdego treścią nie duma i nie cześć wobec przeszłości, lecz bezgraniczne bałwochwalstwo i pochlebstwo wobec ustroju”.



2007 ©  Ośrodek Myśli Politycznej
http://www.omp.org.pl/