Janusz Ekes
Siła państwa w refleksji obywateli Pierwszej Rzeczypospolitej Dziś możemy cieszyć się już nie tylko pewnością, że sprawdzianem siły państwa są dwojakie próby życia – te z jego życia wewnętrznego i te z zewnętrznego. Posiedliśmy nadto znajomość raczej przejrzystych kryteriów siły państwa w obu jej rodzajach. Zdrowy rozsądek i doświadczenie historyczne zgodnie wspierają pogląd, że państwo, które może swoje wewnętrzne funkcje bytowe wykonywać skutecznie z mniejszym zużyciem niezbędnej energii społecznej, jest silniejsze od państwa, które do tego samego owej energii musi zużywać więcej. Dlatego też w elephantiasis organów administracyjnych, fiskalnych i policyjnych oraz posiadanych przez nie środków represji, upatrujemy objaw raczej słabości państwa, w przypadkach takich zwanego ‘kolosem na glinianych nogach’. Nie mniej łatwo przekonuje też nas pogląd, że w stosunkach międzypaństwowych, państwo poprzestające na zachowaniu zdolności do obrony skutecznej, jest w warunkach starcia silniejsze od państwa, które w gotowości do ataku waruje na co dzień. Tym bardziej mamy również świadomość, że w warunkach pokoju żaden energochłonny, najbardziej nawet zastraszający kolos na glinianych nogach nie przetrwa próby konfrontacji z organizmem wprawdzie mniejszym, lecz energooszczędnym i stąd także czerpiącym siłę skutecznego odstraszania. W takim to powszechnym – zdawałoby się – stanie pojęć, może nieco dziwić pewna trudność z ich zastosowaniem do pomiaru siły państwa w szczególnym przypadku Pierwszej Rzeczypospolitej. Zdziwienie wzrasta, gdy stwierdzamy, że pojęć takich lub podobnych używali już sami jej obywatele, zarówno w refleksji teoretycznej, jak i przy formowaniu i obsłudze instytucjonalnych struktur i procedur Państwa. Już patron historyków polskich (a oby też i politologów) – Błogosławiony Wincenty Kadłubek – w sposób nader charakterystyczny zainaugurował w XII wieku polską refleksję o władzy. Siłę owej szczególnej relacji nazywanej państwem zdawał się on bowiem upatrywać w naturalnym związku tego, co jest jej formą, z tym, co jest jej materią. A więc w związku tego, co – jako forma państwa – jest władczą aktywnością jego urzędów, z tym, co – jako jego materia – jest potencjałem obywatelskiej woli posłuszeństwa. Pewność co do tego wyraża się retorycznie i lapidarnie, w błyskotliwej refleksji Błogosławionego Autora, którą cytujemy: „czymże król będzie, gdy się lud oddali?”. Jej podstawę empiryczną odnajdujemy bez trudu w komentowanym właśnie przez nią, dobrze znanym doświadczeniu historycznym z udziałem Świętego Stanisława Biskupa oraz Króla Bolesława Śmiałego. Podobnie empiryczną podstawę posiadają nie inne z ducha i sensu refleksje, już z epoki wielkości, a później schyłku Pierwszej Rzeczypospolitej. Ze świadomością zagrożeń władzy państwa – biorących się albo z jej niedoboru, albo z jej nadmiaru – refleksje te łączą specyficzne wyobrażenie jej siły, wykluczające oba zagrożenia. Przykładem dwa toposy polskiej publicystyki XVII wieku. Jeden – odnotowany też przez Łukasza Opalińskiego i Stanisława Leszczyńskiego – odpiera zarzut (rzecz jasna francuski), że Polacy właściwie nie mają króla (a to z racji jego słabej władzy, w porównaniu z władzą króla Francji). Odpowiedź brzmi: „My, Polacy, mamy króla, natomiast wasz król ma was”. Drugi przykład, znów w aluzji do przypadków francuskich, tym razem królobójstwa, mówi o tym jak to „król Polski na łonie polskiego obywatela może spać nagi bezpiecznie, gdy gdzie indziej królów kozikami kolą”. Z innym lubianym toposem, w którym obywatel akcentuje – zresztą wyraźnie na wszelki wypadek – że: „nie jesteśmy posesyją Waszej Królewskiej Mości”, a nawet z sejmowymi połajankami osoby monarchy za mezalians bądź zaniedbania małżeńskie, wiążą się – nie tylko w sejmowej swadzie – wyrazy pewności, że z samej swej natury wymaga tego Rzeczpospolita, by król obecny był w niej stale. Stąd za bezkrólewia procedura konstytucyjna zawiesza szereg praw obywatelskich i skraca akcję wykonawczą, wprowadzając w istocie stan wyjątkowy. Czyż zgrabniej od procedury takiej można by uchwycić prawdę cywilizowanego iunctim, które – w sposób tak wprost proporcjonalny kojarząc rozmiar politycznej wolności z rozmiarem politycznej władzy – pieczę nad tą drugą powierza królowi? Oczywiście, struktury i procedury ustrojowe Pierwszej Rzeczypospolitej – co jasne, te rzeczywiste, nie zaś te mityczne, a stereotypowe – nie pozwalają na pogląd, że takowy regalizm był refleksji potrzebny jako figowy listek dla rzekomej anarchii, a to stąd, że w uprawnieniu królewskim miałoby zostawać panowanie, nie zaś rządy. Król faktycznie nie tylko rządził w Rzeczypospolitej – mianując jej ministrów i urzędników, wprawdzie z zasady dożywotnich, ale z możliwością awansu każdego niewydarzonego męża stanu na jedną z godności wyższych formalnie, a czysto honorowych, czy też jego faktycznej izolacji i odsunięcia od pełnienia funkcji, co uczynił choćby król Zygmunt III z głównym prototypem magnata-oligarchy, którym kanclerz Jan Zamoyski był niewątpliwie. Nie tylko też określał porządek dzienny Sejmu (do początków XVII wieku sam, później pospołu z kołem poselskim) i miał głos konkludujący procedurę ustawodawczą. Potężny instrument władzy utrzymywał on wreszcie w uprawnieniu dystrybucji urzędów oraz dzierżaw majątków państwowych, których ogólna wielkość była mniej więcej równa wielkości ogółu dóbr prywatnych, nie licząc kościelnych. Zauważmy w końcu fakt jeszcze jeden – pozwalający docenić efektywność władzy politycznej za Pierwszej Rzeczypospolitej, w świetle jej budującej energooszczędności. Oto do rządu państwem, w którym na powierzchni około miliona kilometrów kwadratowych żyło mniej więcej dziesięć milionów mieszkańców, władza ta poprzestawała – co ostatnio zaakcentował Jan Dzięgielewski – na niespełna tysiącu urzędników państwowych (z których część zresztą kreowały samorządy); w istocie nie posiadała też ona siły policyjnej. Funkcjonalność i operatywność władzy królewskiej miały w doświadczeniu swej praktyki potwierdzenie dobre. Na przykład, królowi Zygmuntowi III umożliwiły zarówno mistrzowskie rozegranie partii otwartej przez Jana Zamoyskiego na pierwszym Sejmie 1590 roku, a klęską kanclerza zamkniętej na Sejmie Egzekucyjnym w roku 1592, z wykorzystaniem parlamentarnego instrumentarium, hartowanego w tej kolejnej już batalii. Pozwoliły też królowi omal bez użycia siły zażegnać próbę wojny domowej, którą w latach 1606-1609 opozycja, już osierocona śmiercią kanclerza, usiłowała wzniecić pod wodzą wojewody krakowskiego, Mikołaja Zebrzydowskiego. Doświadczenie tego samego czasu, a nawet taktu tego samego koncertu efektywności, wskazuje jej przyzwoity poziom – szybkością decyzji o interwencji zbrojnej w Rosji, sprężystością, z jaką konstytucyjne instancje zalegalizowały ją i wdrożyły zaraz po klęsce rokoszu, jeszcze w jej roku (1609). Oczywiście, za każdym razem, w przypadkach tych – a wcale nie jedynych – empiryczne potwierdzenie znajduje efektywność i egzystencjalna siła ustroju mieszanego. To jest ustroju, który konstytucjonalizował podział całości władzy państwa na uprawnienia konkretne i przydzielane trzem czynnikom komponującym realia państwa każdego, to jest jego najwyższemu kierownictwu, jego elicie rządzącej i ogółowi obywateli. W przypadku więc Pierwszej Rzeczypospolitej – jej Królowi (elekcyjnemu), jej Senatowi (czyli najwyższej administracji centralnej i wojewódzkiej), oraz ogółowi jej ziem i obywateli (reprezentowanemu przez posłów ziemskich, wybieranych na sejmikach). Władza – na co dzień podzielona między te trzy czynniki i przez nie wykonywana – łączyła się jak wiemy na posiedzeniu Sejmu, przede wszystkim w celach ustawodawczych, a także prewencyjnych i interwencyjnych. To właśnie Sejm – w swoich prerogatywach – stawał się najwyższym egzekutorem całości władzy, której to całości władzy podmiotem była, w zakresie bezpieczeństwa tak wewnętrznego jak zewnętrznego, sama Korona Polska. Procedura definiowania i realizacji polityki w sferze życia zewnętrznego jej podmiotowi formalnemu nadawała naturę najzupełniej realną. Wiemy, że działania normowane procedurą, o której mowa, były w istocie działaniami całej Rzeczypospolitej. Proces decyzyjny i wdrożeniowy – w urzędach królewskim, kanclerskim i hetmańskim – łączył się z działaniem konstytucyjnie umocowanego instrumentarium publicznej debaty i odpowiedzialności. Sprawy zagraniczne zajmowały miejsce poczesne zarówno w królewskich legacjach na sejmiki przedsejmowe i w sejmikowych instrukcjach dla posłów na Sejm, jak i w otwierającej jego obrady, królewskiej propozycji sejmowej, w ustosunkowujących się do niej wotach senatorskich i w elokwencji koła poselskiego. Polityka zagraniczna to także temat listów deliberatoryjnych, w których król urzędowo zasięgał opinii senatorów w sprawach bieżących. To wreszcie temat esejów czy pamfletów, publikowanych przy wielu okazjach. Wymienione teksty, tak różne kategorią, rangą i poziomem, często polemiczne, są jednakże zgodne właśnie w pojmowaniu samego państwa jako i formalnego, i realnego podmiotu prewencji i interwencji w sferze bezpieczeństwa zewnętrznego. Czyż nie jest to świadectwo znacznej siły jego władzy? Dodajmy, że siła ta nie brała się wyłącznie z obywatelskiej czujności i z przyzwoitej infrastruktury instytucjonalnej, jaka Rzeczypospolitej służyła przy definiowaniu i wdrażaniu jej polityki zewnętrznej. Pochodziła też z urzędniczej profesjonalności – hartowanej ambicją narodową, wędrówkami studialnymi po uczelniach i dworach szerokiego świata oraz zmysłem realiów. Że zaś zmysł ów dostatecznie głęboko sięgał do korzeni sytuacji europejskiej w jej ówczesnych odsłonach poplątanych jak zawsze, na to – w wiekach XVI i XVII – świadectw nie brakuje. Dowodzą one obecności dwóch fenomenów. Z jednej strony jest to fenomen systemu pojęć, godnego miana polskiej doktryny narodowego bezpieczeństwa, wspartej własną wizją ładu ogólnoeuropejskiego. Z drugiej strony wypada mówić o fenomenie w pełni świadomej aplikacji dość wyrafinowanego instrumentarium środków dyplomatycznej prewencji i interwencji. Tyle że świadectwa te – tak w przypadku doktryny jak i instrumentarium – nie przebijają się do społecznej świadomości historycznej, również i w tej kwestii zagospodarowanej przez nieraz zdumiewająco absurdalne stereotypy. Te ostatnie – pochopnie uznane za omal aksjomaty – politologia bierze niekiedy za grunt empiryczny dla tez własnych, ze skutkiem ubolewania godnym, a nieuniknionym. Politologiczna teza, wsparta o historiograficzny stereotyp, podpiera się w istocie wyłącznie fikcją, zawsze zresztą mylącą. Naturalnie, była Pierwsza Rzeczpospolita państwem, które – jak każde – obok powodzeń przeżywało też i niepowodzenia. Rzecz w tym, że tych ostatnich wcale nie wyjaśniają schematy obiegowych przesądów na temat siły państwa, jedynie upraszczających złożone i delikatne realia polityki. Podobnie jak nie wyjaśniają one jego budzących zaskoczenie przewag – w konfrontacji, zarówno pokojowej jak militarnej, z państwami o sile wyraźnie energochłonnej. Coraz bardziej przerażająca pogarda dla historycznego faktu, z naiwną wiarą w paradygmaty skompromitowane wielokrotnie, tak jak nie pozwala pojąć wyrafinowanej – i jakimże optymizmem tchnącej – anatomii staropolskiego sukcesu, tak też uniemożliwia dotarcie do – przyznajmy to z pokorą – kunsztownej aranżacji procesu późniejszych niepowodzeń, budzącego pesymizm dotkliwy. Nie szukajmy więc przyczyn klęski Pierwszej Rzeczypospolitej tam, gdzie ich nie było, bo tam, gdzie do czynienia mamy ze źródłami w istocie jej siły. Albowiem nie tkwią one także i w systemie fiskalnym czy w podatkowym uprzywilejowaniu szlachty, skoro skąpiąc podatków sejmowych, zwolniona od płacenia większości z nich szlachta w istocie chroniła resztę społeczeństwa przed uciskiem podatkowym, gdy zaś w chwilach potrzeby nakładała na siebie podatek pogłówny, to nieraz opiewał on na wysokość kilkudziesięciokrotną. Z uchwalaniem poboru podatków sejmowych i nakładaniem zwykłych, z ich poborem i wydatkowaniem, wiązały się struktury i procedury zapewniające właśnie państwu panowanie nad owym jednym z najbardziej delikatnych procesów władzy. Tych więc procesów, od których jakości zależy, czy siłę ma właśnie państwo, czy też żerujący na nim urzędnik – jakiejkolwiek by nie był on rangi. Z mocarstw Europy nowożytnej to właśnie Polska jako pierwsza oddzieliła skarb państwa od skarbu króla, wprowadziła budżetowanie i sądownictwo skarbowe. Po dziś dzień zachowane dokumenty skarbowej księgowości demonstrują nie tylko wzorową czytelność i drobiazgowość, ale – księgując między innymi zaległości podatkowe – ukazują też efektywność fiskalnego procesu jako wcale przyzwoitą. Tym bardziej przyczyny klęski nie tkwią w systemie militarnym państwa, do którego siły zbrojnej zawsze przecież należy słowo ostatnie. W epoce powodzeń ostatnie słowo należało do polskiego nie tylko jeźdźca, ale i piechura, także artylerzysty, a nieraz i majtka, mobilizowanych proporcjonalnie do potrzeby, jednej po drugiej. Alternatywą dla systemu był tu wyłącznie militaryzm, analogiczny do francuskiego, pruskiego czy rosyjskiego. Wszelako w Polsce – podobnie zresztą jak w Anglii – była to alternatywa nie do przyjęcia ze względów kulturowych. Do takiej zaś alternatywy Pierwsza Rzeczpospolita uciekać się nie musiała, dopóty przynajmniej, dopóki jej dyplomacja – aż po kres XVII wieku – wrogim jej koalicjom (zazwyczaj transkontynentalnym), obok ostatecznie efektywnej siły zbrojnej, umiała przeciwstawić konfigurację dyplomatyczną przez siebie współtworzoną, a miarodajną dostatecznie. Tymczasem w epoce niepowodzeń przecież – poza fiskusem, wszakże pozwalającym już tylko na wyżywienie administracji rządowej, za to zupełnie niezłe – państwo, najzwyczajniej w świecie, nie funkcjonowało. Nie dlatego jednak, że było ono – jak głoszą mity – dysfunkcjonalne. Dlatego, że jedni nie chcieli, a drudzy nie umieli go uruchomić, z wielu zresztą powodów, leżących przecież nie po stronie struktury czy procedury konstytucyjnej. Niepowodzenia bowiem nie wynikały z jakiejś słabości państwa czy z nieżyciowości zasad, jakimi miałoby ono się kierować. Wynikały z pogłębiającej się słabości moralnej społeczeństwa, która uniemożliwiała mu obsługę owego państwa energooszczędnego wprawdzie, ale wyłącznie w zużyciu energii materialnej. Im przecież bardziej energooszczędne materialnie jest urządzenie każde, tym większej żąda ono energii intelektualnej. Przy mnożeniu rozmiaru zaś tej ostatniej – jak wiadomo dobrze – znaczny jest udział cechy, którą zwiemy ciekawością prawdy samej, a więc cechy o naturze właśnie moralnej. Wielorakość procesów demobilizacji moralnej, a nieraz i zwykłej deprawacji, ich długotrwałość wraz z różnorakością ich czynników, wszystko to łączy się z kolejnymi aktami utraty panowania intelektualnego i praktycznego nad kolejnymi instytucjami państwa. Ów tak bardzo złożony syndrom źródeł słabości – lekceważony przez historyków, niezauważany przez politologów – z pewnością obciąża polską myśl polityczną począwszy od czasów sasko-stanisławowskich, a więc od początku XVIII wieku. Nie obciąża realiów Pierwszej Rzeczypospolitej z wieków XVI i XVII. Rzuca co najwyżej światło na źródła aberracji, jaką polska refleksja historyczna, a za nią polityczna, ujawniają do dziś. Tymczasem rozpatrując kwestię siły systemu państwowego Pierwszej Rzeczypospolitej, nie możemy pominąć faktu jeszcze jednego. Jest to fakt wielowiekowego i konserwatywnego charakteru procesu, w którym modelowały się jej instytucje władzy, ostatecznie – w okresie powodzenia – wystylizowane według zasad tak zwanego ustroju mieszanego. Widzimy więc tu głęboką i twórczą synergię dwóch fenomenów. Z jednej strony jest to fenomen trwałości instytucji ukształtowanych jeszcze w głębi średniowiecza, przeważnie wraz z samymi omal narodzinami państwa. Instytucje te z biegiem pokoleń zmieniały nieco, rzecz jasna, swój sens praktyczny w działaniu całości systemu. Urząd królewski, gdy pełni go Chrobry, nie jest takim samym, jak pełniony przez Jagiełłę, jeszcze inaczej przedstawia się on za Zygmunta III. Tak też jest i z ministerstwami, także z urzędami wojewodzińskimi, kasztelańskimi czy starościńskimi, czy też z koronnymi i ziemskimi dygnitarstwami. Zauważamy jednak, że omal żaden z urzędów nie zostaje w ciągu całej historii systemu zniesiony, a rzadkiemu wprowadzaniu nowych czasem towarzyszy protest przeciwko nowinkarstwu obrażającemu wolności ojczyste. Otóż z tak konserwatywną ewolucją instytucjonalną współzachodził drugi fakt synergizujący, mianowicie faktyczny sens i historyczna funkcja polityczna realiów, ujętych pojęciem ustrój mieszany. Ustrój mieszany jest oczywiście nazwą określonego modelu państwa, podobnie jak nazwy ustrój monarchiczny czy republikański, w tych nazw znaczeniu dzisiejszym. Modelowymi przykładami ustroju mieszanego w takim to znaczeniu są Sparta i republikański Rzym w antyku, a Polska, Wenecja i Anglia w nowożytności. Ale – tak jak rozumiał ją Arystoteles – a więc jako właśnie ustrój mieszany – to właśnie politeja jest „państwem we właściwym tego słowa znaczeniu”. W takim zaś pojęciu ustrój mieszany okazuje się więc nie tylko modelem struktury i procedury konkretnej, ale także nie mniej konkretnie pojętym standardem ustroju. Ustroju ugruntowanego posłuszeństwem dla obu zasad naturalnych – tej, co gwarantuje pełnię wolności obywatelowi oraz tej, która pełnię władzy politycznej gwarantuje państwu. Integralny arystotelizm czy naturalizm wyobraźni politycznej – posłusznej takiemu to standardowi równowagi wolności i władzy – zdaje się od początku aktualizować w kolejnych etapach staropolskiej ewolucji konstytucyjnej, wykorzystującej instytucje tradycyjne do reformy, która przywraca władzę obu zasadom naturalnym i naczelnym, gdy te ostatnie – z różnych, a zawsze ludzkich powodów – władzę swą przejściowo tracą. Doświadczenie integralności władzy obu zasad, wraz z doświadczeniem dezintegracji życia, gdy jedna ustępuje drugiej lub gdy władzę tracą obie, a więc doświadczenie, które jest bodźcem reformy, chroni nadto przed pułapkami jakiegokolwiek konstruktywizmu politycznego, przez jakąkolwiek by doktrynę nie był on ideologizowany. Stąd więc staropolska refleksja polityczna w dobie powodzenia, popisawszy się – na swym marginesie – wiedzą o obydwu modnych wtedy mrzonkach konstruktywistycznych, monarchiczno-absolutystycznej, jako też i demokratyczno--populistycznej, w swoim nurcie głównym odrzuciła obie. Nie przyznała pełni władzy politycznej ani królowi, ani elicie, ani ogółowi obywateli. Jej zmiennymi w czasie cząstkami nadzielając króla, administrację i obywateli, poszukiwała proporcji pozwalających – w konkretnych realiach epoki – pełnię władzy politycznej zatrzymać przy państwie. Odnieść można wrażenie, że te proporcje, które odnalazła i zaaplikowała w ustawodawstwie króla Jana Olbrachta, reformującym Sejm w latach 1493 i 1496, oraz w ustawodawstwie króla Aleksandra z lat 1504 i 1505, sile Pierwszej Rzeczypospolitej służyły wcale nienajgorzej. Zauważmy jednak, że pewien swoisty konstruktywizm daje o sobie znać dość wyraźnie w znanych tezach, które od czasów sasko-stanisławowskiego paraliżu po dziś przeciwstawiają się sobie nawzajem w obu popularnych wizjach dziejów Polski, to jest w ‘monarchistycznej’ i w ‘republikańskiej’. Tymczasem są to wizje w istocie ahistoryczne, na tyle rzecz jasna, na ile osiami ich są jedynie ideologie, nie zaś faktyczne procesy historii realnej rzeczywistych instytucji. Ideologie polityczne – takie czy inne – zawsze przecież cechuje uprzedzenie niejako metodologiczne do obiektywnego faktu historycznego. Stąd też każda z nich, przesiewając ogół faktów przez sito sobie właściwych upodobań ideowych – a to po to, by własną tezę polityczną móc ‘podbudować historycznie’ – popularyzuje taką czy inną, ale zawsze nierzetelną wizję historii. Na tyle zaś, na ile obydwie wizje są wizjami ahistorycznymi, na tyle też pozostają one jedynie konstruktami. Obydwoma konstruktami – w ich wersjach kolejnych – tragiczny wiek XIX karmił politykę i politologię polską aż do przesytu. Zapewne też przesyt takim to konstruktywizmem powodował pewne zatrucie szczególne, obecne już w czasach sasko-stanisławowskich, lecz dopiero od XX wieku tak boleśnie rozległe. Czyż bowiem nie w jakimś zatruciu upatrywać wypada przyczynę jakże samobójczego bezwładu opinii publicznej w obliczu kolejnych manifestacji tak dobrze znanego, politycznego chciejstwa? Przychodzą tu na myśl dwojakie manifestacje chciejstwa. Te, gdzie kolejnym mężom opatrznościowym nadaje ono charyzmę zniewalającą na tyle, by ich wola przełamywać mogła opór politycznej materii i tym samym by gwarantowała obywatelom beztroski „odpoczynek na łonie wolnej Ojczyzny” – oraz te manifestacje pragnień, w których charyzmat podobny dostaje się równie opatrznościowej partii politycznej. Oczywiście, opinii publicznej – znudzonej jałowością konstruktywizmu kolejnych ideologii – jest poniekąd łatwiej ekscytować się każdą kolejną przesiadką kolejnych opatrznościowych jednostek czy grup, z jednego ideologicznego transportera do drugiego. Znudzenie ideologiami oraz ekscytacja tym swoistym woluntaryzmem politycznym tłumaczą znaną, a nieroztropną tolerancję, z którą opinia publiczna przełyka dozę niesmaku, jaki przesiadkom tym towarzyszy zawsze. Jednakże od początku XX wieku po dziś, doświadczenie ukazuje groźny przerost obszaru tolerancji dla kolejnych aktów politycznego chciejstwa. Wchodzą bowiem w obszar ten kolejne akty obrazy prawa i podstawowych dóbr, na których gruntuje się wewnętrzne i zewnętrzne bezpieczeństwo państwa, a nawet sama jego egzystencjalna siła. W tym również siła struktur i procedur jego instytucji. Tymczasem właśnie integralność instytucji stanowi dla republikanina nader ważny przedmiot troski. To ta troska republikanami czyniła i króla, i obywatela. Pierwszy potwierdzał ją swą gotowością, by na Sejmie przywracać integralność każdej instytucji, której aktywność egzorbitowała (czyli wypadła z proceduralnej orbity), drugi zaś – wnosząc na sejmowe forum przypadki egzorbitancji konkretnych. Wzgląd właśnie na integralność instytucji stawał się bodźcem zarówno dla szacunku do nich, jak i dla ich reformy. Działanie bodźca ma przecież swe granice, przez wyobraźnię republikańską zakreślone wyraźnie – mianowicie względem na siłę Rzeczypospolitej samej. Siłę, która bierze się z „domowej zgody” i z „domowego rządu”, co swada sejmowa i polityczna publicystyka stwierdzały zwyczajowo. Zarówno doświadczenie polityki polskiej obu wielkich wieków – XVI i XVII – jak i dorobek politycznej refleksji epoki zdają się potwierdzać, że wzgląd na Rzeczpospolitą, jako podstawowy, pozostaje względem etycznym. Dopóki jako właśnie taki góruje on faktycznie, dopóty można mówić o republikanizmie realnym, wyłącznie w jakim ma Rzeczpospolita bezpośrednie i główne źródło swojej egzystencjalnej siły.
Tekst ukazał się w wydanej przez OMP pracy zbiorowej Władza w polskiej tradycji politycznej Janusz Ekes - Historyk, badacz idei politycznych i publicysta polityczny. Jako badacz i dydaktyk związany był z Instytutem Historycznym UW, Instytutem Historii PAN w Warszawie i Instytutem Historii Akademii Podlaskiej, obecnie jest kierownikiem Katedry Historii i Teorii Państwa Wydziału Nauk Politycznych WSB-NLU w Nowym Sączu. Wydał m.in. "Trójpodział władzy i Zgoda Wszystkich. Naczelne zasady ‘ustroju mieszanego’ w staropolskiej refleksji politycznej" (2001), "Natura – Wolność – Władza. Studium z dziejów myśli politycznej Renesansu" (2001) i "Złota demokracja" (1987, wznowienie OMP 2010). Współautor prac zbiorowych OMP - m.in. "Władza w polskiej tradycji politycznej" (2010). Współpracuje z Klubem Jagiellońskim, „Pressjami” i Ośrodkiem Myśli Politycznej. |